Dlaczego SMARD1 to nie SMA

Na zdjęciu poniżej widzicie całą populację chorych na SMARD1 w Polsce oraz ich roześmianych protoplastów. Tak, wśród trzydziestu dziewięciu milionów Polaków znalazło się dwóch „szczęściarzy” obdarowanych nieszczęśliwym genem smard1.

Krzysia Zielińskiego nasi stali czytacze znają, ale można go spotkać czasami na blogu o tutaj: coukrzysia.blogspot.pl ale najczęściej na facebooku: klik klik. I o ile my zostaliśmy specjalistami od życia na krawędzi i łamaniu wszystkich zasad, to Rodzice Krzysia są najwybitniejszymi znawcami smard1 w tym kraju. Wiedzą o chorobie i sprzętach wszystko, a to czego nie wiedzą, zajmie im chwilę i już wiedzą. Taki trochę odpowiedzialny typ. Dlatego trzymamy się razem.

Zarówno jednak my, jak i Rodzice Krzysia od zawsze zmagamy się z przekonaniem lekarzy, specjalistów, terapeutów, nauczycieli i wielu ludzi w bliższym i dalszym otoczeniu, że smard to to samo, co sma1. Bardzo często jesteśmy polecani do leków, które dla chorych na sma już funkcjonują i bardzo często słyszymy opinie pod tytułem: aaaa wiem, znam widziałem KILKU chorych. A to nieprawda. SMARD1 TO NIE JEST SMA.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, czym jest smard1 to zajrzyjcie do Krzysia właśnie do tego wpisu tutaj: KLIK KLIK. Gosia bardzo rzeczowo i przystępnie opowiedziała o chorobie naszych dzieci, dodała linki do znanych jej artykułów i badań i wskazała na wszystkie najważniejsze w tej chorobie aspekty.

Najprężniejszą organizacją działającą na rzecz chorych na smard1 i leku dla nich jest amerykańska smashSMARD. I to właśnie rodzice w USA ustanowili wrzesień miesiącem świadomości o SMARD1. Oczywiście od razu podchwycili go rodzice Krzysia i zapoczątkowali tę akcję dla naszych dwóch smardziątek. Kiedyś Gosia (mama Precla chorującego na sma1) napisała na swoim blogu, że smard1 to jest taki potwór nad potworami. I to prawda. Z racji ograniczonej diagnostyki i niewielkiej liczbie chorych na świecie nie ma algorytmu postępu choroby. Nawet nasi chłopcy mocno różnią się, jeśli chodzi o chorowanie. Są w różnym stanie fizycznym i oddechowym. Także wiele przypadłości mają zupełnie odmiennych. Z resztą każdy chory, którego podglądam w internecie jest tak inny od mojego Franka, że czasem aż trudno uwierzyć, że łączy je wspólny chory gen. Wspólny wszyscy mają cudny wielki uśmiech.

Postaram się Wam wrzucać w tym miesiącu trochę więcej smardowych historii, a tymczasem grafika od Krzysia, ale w naszej wersji, pokazująca turbo przystępnie czym rożni się SMARD1 od SMA.

O tym, jak się siedzi

Wrzuciłam wczoraj do sieci zdjęcie, na którym widać Franka siedzącego na kanapie. Franka z uśmiechem od ucha do ucha, w świątecznych skarpetach i z rozwianym włosem. W tle widać typowy dla naszej kanapy rozgardiasz, który – rękę dam sobie uciąć – chłopcy sprzątają na kilka minut przed moim powrotem, żeby było „po mojemu”. Fotografię zrobiła Ewa – fizjoterapeutka Franka, a na potrzeby internetowe przerobiłam ja, a potem Ciotka Suzi, żeby ukryć bieliznę, bowiem nie wypada takiemu przystojniakowi na golasa po fejsbukach paradować.

Widać wyraźnie na tym zdjęciu, że Franek siedzi sam. Bez podparcia, bez pomocy innej osoby. Siedzi sam. Jak usiadł? Po półtoragodzinnej rehabilitacji, która nie zawsze jest masażem stópek i która często jest po prostu niefajna do wykonania fizycznie. Siedzi zapięty w nasz najnowszy nabytek – gorset. Jedyny jak do tej pory, który Franek toleruje. Co prawda siedzi w nim jeszcze dużo za krótko, ale przynajmniej daje go sobie założyć i nie płacze trzydzieści sekund później, jak to bywało z poprzednimi gorsetami. Franek siedzi sam. Samodzielnie. Kilka minut. Nie usiadł – w gorset zapięła i posadziła go Ewa. Dlaczego to dla nas takie ważne? Bo jesteśmy po etapie – Franek już nie siedzi. Jeszcze niedawno siedział tylko w baffinie. Siedzisku, w którym trzymały go z obu stron wielkie zrobione przez Szymona szyny. Trzymały go w pionie, siedział na stabilo – takiej specjalnej poduszce, którą do kształtu skrzywień i pupy dostosowywali nasi terapeuci. A teraz znowu jakimś cudem usiadł. Wróć. To nie jest cud. To efekt jakiejś niezmierzalnej siły, która w nim drzemie i ciężkiej pracy jego i jego fizjoterapeutów.

To nie jest tak, że Francyś zdrowieje. Choćbyśmy nie wiem, jak bardzo chcieli, to w tym wypadku bez cudu się nie obędzie. Ale fakt, że ma jeszcze takie pokłady siły jest mocno budujący i obiecujący. Czekamy jeszcze za siedziskiem dostosowanym do Franka i gorsetu. Wiążemy z nim duże nadzieje, bo jeśli trio Franek, gorset i siedzisko zagra, to bardzo mocno ułatwi Młodziakowi funkcjonowanie. Liczymy, że w połączeniu z rehabilitacją da mu to na tyle „sprawności” fizycznej, by dał radę znieść trudy nie tylko choroby, ale także szkoły, podróży. No życia po prostu. Jeśli uda się skorelować wózek elektryczny z siedziskiem, to wiosna należy do Franka.

Nie wiem, jak to robi ten mój syn. Ale siedzi. Popatrzcie z resztą:

Pięć sygnałów, które wysyłał potworzasty zanim zdiagnozowano Franka

Przez osiem ostatnich lat, kiedy to jestem autorką tegoż miejsca w sieci, nie odważyłam się dodać tego wpisu. Jeśli go przeczytasz, a jesteś Mamą, Babcią, Ciocią lub przyszłą Mamą – nie traktuj go jako wytyczne. Ten wpis, jak i cały blog bazuje wyłącznie na moich doświadczeniach i spostrzeżeniach i w żadnym wypadku nie jest odnośnikiem naukowym, jeśli chodzi o prowadzenie oraz przebieg choroby dziecka ze zdiagnozowanym smard1. Jeśli więc niepokoi Cię coś w zachowaniu Twojego dziecka, to lekarze, a nie internet powinny być Twoim pierwszym kontaktem.

Dziś o znakach. Znakach, które dawał nam Franek, a raczej potworzasty, zanim na stałe zagościł w naszym życiu. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak poważne będą konsekwencje tych znaków. Dziś widzę pewne punkty wspólne u niektórych smardziątek, dlatego właśnie napiszę, co po ośmiu latach doświadczeń widzę w naszej przeszłości, co było objawem smard1.

1. Życie płodowe Franka

Ten punkt piszę już z perspektywy podwójnej mamy. Mam porównanie – wiem, jak w życiu płodowym zachowywał się Franek i pięć lat później Leoś. W czasie, kiedy Franek tylko leniwie rozciągał się w moim brzuchu, rzadko zmieniając pozycję Leoś tańczył breakdance. Codziennie i bez końca. Ok, można powiedzieć, że to „wina” charakterów chłopców, nie każdy musi być przecież taki sam. Ale teraz z biegiem czasu dokładnie wiem na czym polegała różnica. Do samego rozwiązania Franek ledwo muskał mnie od wewnątrz, niczym motyl. To była oznaka problemów z napięciem mięśniowym. W pewnym momencie przestał też przybierać na wadze, co wiążę się z niską masą urodzeniową, też „znakiem” smard. Leoś… Dla porównania Leoś sam przeprowadziłby cesarskie cięcie od wewnątrz, urządzając przy tym arię na cały no oddział. No właśnie…

2. Cichy płacz

Franek nigdy, nawet w dniu narodzin nie rozdarł się porządnie. Zapłakał rzewnie i to by było na tyle. Potem w sumie może i nie miał zbyt wielu powodów do płaczu, ale kiedy już pełna pieluszka lub pusty brzuszek przepełniały go smutkiem to też nie krzyczał. Nie krzyczał w czasie szczepień, w czasie badań bioderkowych. On po prostu cichutko kwilił. Wszyscy (łącznie z nami) zachwycali się grzecznym i cichutkim Franusiem, a tymczasem to była oznaka słabej przepony, z której wymarzony ryk nie mógł się wydobyć. W czasie pierwszej kontroli u ortopedy, kiedy to doktor na prawo i lewo wyginał stopy każdego napotkanego delikwenta a płacz noworodków słychać było w całej przychodni, Franek ani pisnął. Kwilił tylko. Cichutko kwilił. U ortopedy właśnie pojawił się kolejny znak.

3. Opadające stopy

Badanie u ortopedy miało potwierdzić świetny stan bioder naszego syna. Ot, taka formalność, którą przechodzą wszyscy rodzice. I o ile biodra wtedy były ok, to doktora zaniepokoiły stopy. Od razu dostaliśmy skierowanie dalej, ale Franka stopy nigdy już nie powróciły do prawidłowej postawy. Bardzo szybko też stracił nad nimi pełną władzę, a dziś wykonuje tylko minimalne ruchy dla pobocznego obserwatora prawie niewidzialne.

4. Obniżone napięcie mięśniowe

Ubieraliście kiedyś zdrowego noworodka? Kiedy próbowaliśmy założyć śpiochy miesięcznemu Leonowi, wymagało to od nas niemałych zdolności logistycznych. Leon fikał, wierzgał, podskakiwał. To było coś tak abstrakcyjnego dla nas, że zastanawialiśmy się, czy to jest możliwe, żeby aż tak machać nogami?! Bo Francyś… on współpracował, jeżeli chciałabym to grzecznie i poetycko nazwać. A tak naprawdę obniżone napięcie mięśniowe, które przybierało na sile wraz z każdym dniem życia Franka sprawiało, że miał coraz mniej sił, żeby zarządzać swoim ciałem. W związku z czym największym szaleństwem na jakie było go stać w czasie przebierania, to tylko leniwe przeciąganie się. A to też był znak. Symptom. Objaw smard1.

5. Oczy

Dziwne prawda? Ale kiedy już oswoiłam nieco chorobę Franka i przejrzałam sto pięćdziesiąt milionów zdjęć smardziątek, to te dzieciaczki mają niemal identyczne oczy. Przynajmniej na początku swojej przygody ze smard. Nieproporcjonalnie duże do twarzy, trochę podkrążone – jak po wiecznej imprezie. Takie myślące. Jak to z Mamą Krzysia kiedyś określiłyśmy – smardowe.

Wszystko to wiedziałam już wcześniej. Czasem pisałam coś o drodze Franka do i przez pierwszy okres smard1, jednak dopiero upływ czasu pewne fakty wyolbrzymia. Doświadczenie, którego nabieramy z każdy miesiącem życia z chorobą Franka sprawia, że nieczytelne wówczas znaki, dziś są oczywistym sygnałem, że od początku było coś nie tak. W żaden sposób nie mogliśmy zapobiec tej chorobie. Franek ma ją zapisaną w genach. Niestety.

A naprawdę bywa tak

To był wtorek. Wybrałam się do kina na dziewczyński wypad. Zwykle chodzę na dziewczyńskie wypady, mój mąż chadza z rzadka na męskie. Prawie wcale nie wychodzimy razem, nie ma jak. Ale nie o tym. W kinie było spoko. Film z cyklu lekkie, łatwe i przyjemne z pięknymi kobietami i zachwycającą fryzurą Cate Blanchett. Do domu wróciłam mniej więcej przed 23. Było miło.

Półtorej godziny później już siedziałam na izbie przyjęć kaliskiego szpitala z Franiem zwijającym się z bólu. Brzuch. Ponieważ Francyś ma mocno zawyżony próg bólu (o złamanej kiedyś nodze powiedziało nam zdjęcie rtg), musiało go naprawdę boleć, skoro obudził się z płaczem. Franek, respirator, ssak, sor. Nie mogłam jechać sama, pojechał z nami Szymon. Do Leosia w środku nocy wezwaliśmy pilnie M. Po wnikliwych badaniach i całkiem nieprzyjemnych zabiegach, które po kolei miały wykluczać podejrzenia, odesłano nas do domu z rozpoznaniem ostrej niestrawności lub/i problemami z wypróżnieniem. Po oczyszczeniu jelit, ból Franiowi przeszedł. Kiedy wracaliśmy, już świtało. Dwie godziny później poszłam do pracy. Była środa.

W piątek było zakończenie roku szkolnego. Franek dostał nagrodę dla najlepszego ucznia, świadectwo z wyróżnieniem, a przede wszystkim wystąpił w przedstawieniu, gdzie karmił gruszką bardzo głodną gąsienicę. Pani Ania jego wychowawczyni życzyła mu udanych wakacji, a nas zapewniła o kciukach na czas wakacyjnej diagnostyki.

W sobotni poranek Franek odkrył powód swojego bólu. Powiedział: mamo, wtedy tego nie było, ale spójrz – bolało mnie to zgrubienie. „Zgrubienie” pojawiło się w pachwinie. Ponieważ tego dnia nie było odpoczynku od rehabilitacji, poprosiłam naszego fizjoterapeutę, żeby sprawdził, czy powodem zgrubienia może być kontuzja. Odesłał nas na sor. Leoś kolejny raz został odstawiony do Babci eM., Szymon daleko od domu, więc pojechałam sama. Na parking pod szpital nas nie wpuszczono, bo nie miałam karty dla niepełnosprawnych, która została w fordziku, który leżakował u mechanika. Wózka nie mogłam zabrać, bo auto, którym jechałam ma za mały bagażnik. Z parkingu na sor niosłam więc Frania z bólem w pachwinie, ssak, respirator i torebkę. W szpitalu, jak zwykle zajęto się nami troskliwie i z należytą starannością. Byłam nawet mile zaskoczona tym (bo rzadko to się zdarza), że przyjmujący nas doktor wiedział, że smard1 to zupełnie coś innego, niż sma1 i że tej drugiej chorobie dedykowany jest już lek. Konsultacja chirurgiczna oraz usg skierowały Franka w trybie natychmiastowym na stół operacyjny. Venflon w stopę, mimo ogromnej ostrożności, paniom pielęgniarkom udało się założyć dopiero za ósmym razem. Wkłuwanie w ręce nie ma już najmniejszego sensu. Żyły w stopach mają zrosty albo pękają od najmniejszego wkłucia. Z pokoju pielęgniarskiego Franek wyjechał z dyplomem dzielnego pacjenta i toną naklejek dla brata. Godzinę od przyjęcia na oddział, dawałam mu pożegnalnego buziaka przed drzwiami, za którymi miał mieć operację w trybie cito. Pierwszy raz w życiu z rurką oddałam Frania obcym ludziom, straciłam go z oczu na tak długo. Trafiliśmy jednak na super ludzi w tym szpitalu. Śmiali się, że pierwszy raz operowali tak dociekliwego pacjenta. Bowiem Francyś zanim dostał „lekarstwo na sen”, dokładnie wypytał jakim nożem będzie miał rozcinany brzuszek i dlaczego wszyscy mają maski, skoro nikt nie ma nawet kaszlu. No i czy zdąży się obudzić przed wieczornym meczem i kiedy może iść na frytki. Tymczasem po drugiej stronie rzeczywistości próbowałam logicznie wytłumaczyć sobie, że to silny i mądry chłopak i na pewno wszystko się uda. Drugi raz w życiu wypiłam też gorzką kawę, bo ze stresu zapomniałam osłodzić. Po godzinie zadzwonił telefon. Operacja poszła po myśli lekarzy, zgrubienie zostało wyłuskane, wysłane rutynowo do badań histopatologicznych i był to naprawdę ostatni moment, żeby to zrobić. Wieczorem zielony z niepokoju przyjechał Szymon i zmienił mnie przy Franku. Ja wróciłam do Leosia, który zdezorientowany i do granic rozpieszczany przez Babcię i ukochane Ciocie i tak wolał spać ze mną.

Niedzielę Leoś spędził u Bola. Przez cały dzień była fajna zabawa i wieczorem nie bardzo chciał wracać do domu, ale znów został podrzucony. Wieczorem w niedzielę był mecz. Franek odzyskiwał formę, a zdjęcia nie wskazywały, że poprzedniego dnia wszyscy znów byliśmy na krawędzi. Zrobiliśmy w naszej szpitalnej sali najlepszą strefę kibica i na nocną zmianę przyjechał Tata. Nocami Franek płakał. Bolał go brzuch i ramiona. Ramiona bolą go zawsze, kiedy z jego organizmem coś się dzieje. Nie obyło się jednak bez dodatkowych leków przeciwbólowych i nocy Taty na czujce.

W poniedziałek kolejny raz poprosiłam o dzień wolny w pracy. Mam naprawdę wyrozumiałego szefa i miłe koleżanki i mimo, że wykorzystuje urlopy zgodnie z przysługującym mi limitem, jestem jedną z najczęściej nieobecnych. Ale Franek był w szpitalu. Szymon chodził na rzęsach po nieprzespanych nocach, Leoś w domu znów na drugim planie. Trzeba to było ogarnąć. Za zgodą ordynatora i dzięki temu, że z urlopu wrócił nasz Doktor, Franek mógł wyjść do domu. W domu mieli go doglądać wszyscy nam przychylni, a i jemu psychicznie było w nim po prostu lepiej. Szwy miały zostać do kolejnego poniedziałku. W poniedziałek Leoś był u Agi – naszej sąsiadki.

Poniedziałek był też dniem, kiedy rozsypałam się na kawałki. Ilość stresu, jaką ostatnio przyjmujemy w związku z chorobą Frania, ale też normalne życie, za którym ciągle staramy się nadążać sprawiły, że poniedziałek był dniem, który spędziłam rycząc ukryta w najciemniejszym kącie domu. I choć już dawno oboje jesteśmy po etapie pod tytułem: dlaczego my? To tym razem to wszystko było za wiele. Napisałam wtedy mojej przyjaciółce, że gdyby nie ten pieprzony gen, to pewnie byłabym leniwą kluską, która nie docenia tego, co ma i że w zasadzie nawet dobrego genu dziecku dać nie potrafiłam. Że to jego życie jest przez to takie beznadziejne, że bez sensu musi być w szpitalu co chwilę, że to jest niesprawiedliwe, że z pracą nawalam, że Leoś musi zawsze poczekać na za chwilkę, że w domu wiecznie bałagan, bo nie nadążamy, a ja tak lubię mieć czysto, że do dupy jest to wszystko. No po prostu co mogłam, to napisałam. Wszystkie żale, które nazbierały mi się do świata przez ostatnie kilka miesięcy, zostały zawarte w jednej krótkiej wiadomości. Ona zaś napisała, żebym Wam to napisała, żebyście poza pięknymi zdjęciami wspaniałych roześmianych chłopców i szalonymi wpisami o naszych niesamowitych przygodach mogli zobaczyć, że czasami, a czasami to nawet za często to jest źle. Żal, smutek i łzy zagryzłam toną czekolady i kabanosów, a mój kochany mąż tulił i rozumiał.

A jeszcze za chwilę peg.

U nas jest tak, że na pewno nic się nie ułoży. Nie można powiedzieć, że wszystko się ułoży. U nas się co najwyżej uspokoi, ale nie ułoży. I taka jest prawda. Bardzo chcę, żeby moi synowie mieli dobre i szczęśliwe życie. Żeby kochali się, szanowali i wspierali. Żeby Leoś wiedział, że dzięki niemu trwamy. Żeby Franc wiedział, że zrobimy wszystko, żeby z nami był i że nie pozwolimy go skrzywdzić.

Także. Naprawdę tak czasem jest.

Dwunaste urodziny

Rozmawiamy z Frankiem o starości. O tym, ile ma się lat, kiedy jest się młodym, trochę starym, starym i bardzo starym. Ze zdumieniem odkrywam, że w wieku 33 lat wyglądam w oczach syna jak dinozaur i na nic zdają się tłumaczenia, że ja naprawdę znam ludzi starszych ode mnie w całkiem niezłej formie! W każdym razie na tapecie wiek. I przy okazji matma. Obliczamy, ile lat będziemy mieli za 2, 3, 5, czy 8 lat. Franek wyznaje jedyną słuszną zasadę, że nie liczy się rocznik, tylko moment urodziny. Dlatego przez cały rok, do października będzie mówił, że ma 7 lat, by zaraz po zdmuchnięciu świeczek 15 października oznajmić, że właśnie skończył osiem lat. Jako osoba w podeszłym wieku uważam, że to dość słuszny koncept i mniej więcej od trzech lat stosuje go podobnie, jak mój syn.

-Mamo, a za ile lat będę miał dwanaście lat? – pyta Franciszek.

-No pomyśl skarbie. Teraz masz 7, to ile lat musi jeszcze minąć, żeby na Twoim torcie było 12 świeczek? – odpowiadam zgodnie z założeniem zabawy.

-5?!

-Doskonale!

-Mamo… mogę Cię o coś prosić? Zrobisz wszystko, żebym nie umarł przed dwunastymi urodzinami? Ja bym tak bardzo chciał wiedzieć, jak się czuje człowiek, który ma dwanaście lat – prosi, a ja przysięgam, że z zrobimy wszystko, byśmy mogli świętować jak najwięcej jego urodzin.

I dlatego czasem po prostu nie mam siły tutaj przychodzić…

Nieświadomi żyją dłużej

Zanim zaczniecie czytać to, co chciałam Wam powiedzieć, obejrzyjcie proszę ten materiał: KLIK KLIK. To link do reportażu po efekcie Lewandowskiego. Poza wspomnieniem meczu, jest to kwintesencja tego, jak siebie widzi Francyś.

Czasem ktoś zapyta mnie, jaki jest poziom świadomości Franka względem swojego ciała, choroby, życia… No cóż. Wydaje mi się, że i w tym aspekcie nie jesteśmy standardową rodziną. Bywa, że myślę, że stworzyliśmy Frankowi coś na kształt doliny różowych jednorożców – wiecie miejsca, gdzie marzenia się spełniają, nie ma złośliwych ludzi, nie istnieją troski i zmartwienia. Tak jak Francesco mówi o wyjściu z Robertem na mecz: „wierzyłem, że wszystko mi się uda”. Im jednak chłopak starszy, coraz częściej poruszamy temat fizyczności – sam zagaja, że ma rurkę i nie może czegoś (najczęściej sprzątać stolika), albo, że nie może chodzić, więc nie może pomóc (najczęściej przy przygotowywaniu obiadu albo pilnowaniu brata). Kto jednak dotrwał do końca filmiku zorientował się, że Franciszek doskonale wie, gdzie tkwi sens naszego życia. On wie, że naszym marzeniem jest to, „żeby ta choroba, to smard1 minęło”. Czy Franek zdaje sobie sprawę z konsekwencji tego marzenia? Nie sądzę.

Dlaczego? Otóż Franc doskonale wie, jakie ma ograniczenia fizyczne: nie chodzi, nie oddycha, słabo rusza rękoma, nie słuchają go paluszki dłoni. Z drugiej zaś strony, każdy fizyczny sukces urasta w naszym domu do rangi rekordu olimpijskiego. Lekkie poruszenie stopą to wielkie wow, uniesienie głowy na pięć milimetrów nad matą, to czyn niczym wejście na Kilimandżaro. To, co u zdrowych dzieci jest odruchem bezwarunkowym, u nas jest wytańczone, wychwalone, wyskakane na wielkie wow. Dlatego mimo tych wszystkich obciążeń, Franek w żaden sposób nie czuje się gorszy i słabszy. Nie zna i nie pamięta czasów, żeby robił coś lepiej – przecież nie zdążył sam usiąść, wstać, czy iść. Nie ma więc poczucia straty, którą my – zdrowi i sprawni rodzice – tak boleśnie odczuwamy. Franek wie, że jest chory. Wie, że ma smard1 i przez to musi mieć respirator. Zna zagrożenia wynikające z rozładowanej baterii, zatkanej rurki, braku prądu, odłączenia od respiratora. Doskonale kontroluje to, od czego zależy jego bezpieczeństwo, jego życie. Nigdy jednak nie słyszałam, by z powodu tej całej otoczki, jaką przyniósł mu zanik mięśni, czuł się nieszczęśliwy.

Czy pyta o chorobę? Oczywiście! Pyta, skąd się wzięła. Pyta, czy on zawsze miał rurkę. Pyta też, dlaczego Krzyś ma pega i dlaczego nie słuchają go paluszki. Ale pyta także, czy dostawał dużo zastrzyków w szpitalu i czy płakał, jak zakładali mu nową rurkę? Nie są to więc pytania powodowane stanem ducha, ale zwykłą dziecięcą ciekawością. Co odpowiadamy? Prawdę. Nie katujemy go szczegółami operacji zakładania tracheostomii, czy historią, jak w ogóle trafił na oiom. Mówimy to na tyle, na ile uważamy, że głowa siedmiolatka jest na to gotowa. 

Być może Was to zdziwi, ale Franiowi wcale nie marzy się własny oddech. Wręcz odwrotnie, kiedyś powiedział mi, że mamy dziwnie, bo musimy oddychać sami, a za niego robi to respirator. Jedyne, czego mam wrażenie, mu brakuje, to chodzenie. Co jakiś czas prosi, byśmy „pochodzili”, żebyśmy gonili Leosia na jego (Franka) nóżkach. Biorę więc wówczas go pod pachy, stopy stawiam na moich stopach, ktoś inny bierze respi i ganiamy. Symulacja prawdy o chodzeniu? Być może, ale póki Frankowi to wystarcza i póki go uszczęśliwia, nam wystarcza także. Tak naprawdę tylko o tym traktują nasze najdłuższe zdrowotne dysputy – dlaczego, choć tyle ćwiczy, jego nogi nie chcą chodzić? Tłumaczymy, że po pierwsze nie każdy może i musi chodzić, a po drugie, że chcemy, żeby ćwiczył jak najwięcej i dbał o swoje nogi, bo jeśli ktoś wymyśli kiedyś lekarstwo na jego smard1, to i nogi mu się przydadzą. 

Czy Franek zna statystyki? Wytyczne medycyny? Czy wie, jaki jest przewidywany finał jego choroby? Nie wie. Ale tylko dlatego, że nigdy o to nie pytał. Jeśli chodzi o przemijanie i śmierć, to zadaje takie pytania, które są naturalne dla jego wieku. Czasem martwi się, że jestem już stara i zaraz umrę (33 lata to w sumie nie przelewki), a potem nagle odkrywa, że Dziadek jest starszy, a jeszcze (!!!) jeździ na rowerze i nie wygląda, jakby miał się wybierać na tamten świat. 

Jesteśmy więc w tym nieszczęściu tymi szczęściarzami, u których do tej pory choroba nie unieszczęśliwiła chorującego. Francio jest uśmiechniętym, pełnym werwy i bezpośrednim siedmiolatkiem, któremu fundujemy trochę świat różowych jednorożców z zazdrością obserwując, że tak rzadko sami się w niego odważamy zapuścić. 

 

 

 

 

Dwa kroki do przodu, trzy w tył

Tak jak pisałam w jednoprocentowym wpisie ulotkowym, Franek choruje na smard1. To przeponowo – rdzeniowy zanik mięśni, który po kolei wyłącza każdy mięsień od tych oddechowych zaczynając. U Franka, mniej więcej w wieku czterech miesięcy stwierdzono całkiem nieaktywną przeponę, a od trzeciego miesiąca życia jest na stałe podłączony do respiratora. Dziś, kiedy Franio jest już Franciszkiem i ma siedem lat w kwestii oddechowej niewiele się zmieniło. Co prawda mieliśmy kilkumiesięczny epizod samodzielnego oddychania, który wbrew oczekiwaniom lekarzy Franek sam wyćwiczył, ale jest on już dawno zamierzchłą przeszłością i na teraz chłopaczysko kompletnie nie radzi sobie bez respiratora. Jedyne, na co pozwala, to odłączenia na kilkadziesiąt sekund, żeby chociaż trochę móc się jeszcze czymś pochwalić. Jeśli chodzi zaś o przeponę, to aktywność jaką przejawia ogranicza się do czkawki i kichania. W ciągu dnia Franek jest wspomagany przez respirator – to tak w skrócie oznacza, że inicjuje oddech, a urządzenie go dopełnia. Nocą jednak samodzielne oddychanie kompletnie się wyłącza i respirator jest jedynym źródłem oddechu naszego syna.

Przez wiele miesięcy po diagnozie było tak, że dzięki stałej i systematycznej rehabilitacji ruchowej i terapii logopedycznej, udawało nam się odtrąbić większe lub mniejsze sukcesy. Musicie wiedzieć, że akurat w naszym przypadku tych sukcesów nie wróżono żadnych. Dlatego każdy samodzielny ruch Franciszka, każda nowa sylaba, każda umiejętność to sukces na przekór okrutnej diagnozie. Od mniej więcej dwóch lat już nie uciekamy chorobie. Teraz próbujemy utrzymać Frania w jak najlepszej kondycji. Po to, by po pierwsze jego życie było jak najmniej obciążone dolegliwościami związanymi z chorobą, a także (choć szanse są naprawdę znikome), by doczekać jakiejkolwiek terapii, która pomogłaby nam zatrzymać postęp lub (to już byłoby coś w kategorii cudu) wyleczyć Franka. 

Można powiedzieć, że dziś siedmioletni Francesco, jak na rokowania medyczne jest w dobrej kondycji – zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Może brzmi to śmiesznie, ale piszę to o dziecku, które samo nie oddycha, nie chodzi, minimalnie rusza jedną stopą, ma bardzo słabe ręce, palce dłoni już dawno starają się żyć własnym życiem, a głowa nie może w pełni odwrócić się, by zobaczyć, co dzieje się z jej lewej strony. W każdym razie gro specjalistów widząc Francia zachwyca się jego „sprawnością”.

Jednym z mierników stanu fizycznego Młodziaka są nasi fizjoterapeuci. To oni w czasie terapii czują w rękach, ile siły ma jeszcze Franciszek. Ostatnio, co potwierdziła Pani Dr Stępień, czują, że Franio jakby odzyskuje siły. Kręgosłup jest co prawda cały do wymiany, ale jest na tyle plastyczny, że gołym okiem po półtoragodzinnych ćwiczeniach widać, że Franc siedzi w miarę swoich możliwości prosty, jak struna. Można więc uznać, że w tej materii chłopaczysko nie daje się. Co by jednak nie pisać i jak nie zachwalać woli walki Franciszka, to są rzeczy na które ani my, ani on niestety nie mamy wpływu.

I cały mój powyższy wywód możecie potraktować, jako wstęp do kilku zdań poniżej. Otóż my swoje, a choroba swoje. Przez wszystkie lata chorowania bardzo szybko zauważamy, kiedy jego stan kliniczny się pogarsza. Tak było ze stopami, które przestawały się ruszać z dnia na dzień, tak samo było z samodzielnym oddychaniem, kiedy to z 90 minut bez respiratora, robiło się nagle 70, a dwa dni później maksymalnie kilkanaście. Z resztą musicie też wiedzieć, że ostatnio bywa tak, że Franek wpada w totalne niewydolności oddechowe. Tak było na początku grudnia, kiedy to przestał kompletnie radzić sobie z oddechem i nocą bezwzględnie, a za dnia doraźnie musiał być wspomagany tlenem. Trwało to na przykład dwa, trzy dni, by odejść jak ręką odjął, a pochodzenie tego stanu ma tylko jedną nazwę- smard1. 

Jak zatem objawia się aktualny atak potworzastego? Od dwóch, trzech tygodni Franek ma problemy z połykaniem. To zupełnie normalne w tej jednostce chorobowej, że dzieci nie połykają same i karmione są za pomocą sondy lub pega (takiego tracheo, tylko w brzuchu). Franc nauczył się jeść kilka tygodni po powrocie ze szpitala do domu i choć nadal jest pretendentem do tytułu chudzielca roku, to ciągle gryzie i połyka sam. Jakie więc problemy z połykaniem, zapytacie? Nocne. Tutaj zaczęłam opisywać, na czym to dokładnie polega, ale później stwierdziłam, że nie chcę tego pisać tak szczegółowo, bo raz, że jest to dla mnie trudne, a dwa chyba nie chcę, żeby tego rodzaju wątki życia F. były tak szeroko znane. Napiszę więc tylko tyle, że: Potworzasty spowodował, że buzia Franka totalnie „odpływa” nocą. I kiedy my – osoby zdrowe, choć rozluźnione snem potrafimy utrzymać szczęki razem, to chorzy z zanikiem mają z tym problem. U Franka pojawił się on nocą. Jest to oznaka, że coś zaczyna się dziać z mięśniami twarzy i powinniśmy skupić się na próbach ich włączania.

Życie z taką chorobą, jak choroba Francesca jest do kichy, Wam powiem. Z jednej strony staramy się, żeby było fajnie, żeby były różowe jednorożce i lukier. A z drugiej, kiedy patrzymy, że choroba nie śpi, że mimo usilnych jego starań, trudnej terapii i tak robi swoje, a my tylko odkładamy to w czasie, to jest do bani. Z jednej strony każdy nasz wspólny dzień jest sukcesem, z drugiej porażką. Bo fakt, że udało się aż tak długo zakrawa trochę o cud, a fakt, że tak naprawdę tego prawdziwego cudu możemy nie doczekać, to jest taki kamień na psychice, że tona lukru i stado jednorożców czasem nie daje rady.

Nie. Nie mam doła. Przynajmniej nie większego, niż zwykle. Ten wpis po prostu we mnie siedział.

Franio, nie znikaj

Pamiętam dobrze te czasy, kiedy każdy wpis mogłam zaczynać: „a dzisiaj Franio znów skopał tyłek potworzastemu”. To był ten moment, kiedy na przekór diagnozie i przewidywaniom lekarzy forma Franka wędrowała wyżej i wyżej i wyżej. Nie. Nie mieliśmy złudzeń, że chorowanie przejdzie mu ot, tak sobie. Jednak o niebo łatwiej było nam- rodzicom zmierzać się z chorowaniem naszego dziecka, a i nasz syn parł do przodu niczym taran. Od jakiegoś czasu, coraz trudniej znaleźć moment, kiedy to my pokazujemy środkowy palec potowrzastemu. Coraz częściej musimy uciekać, unikać, chować, bać się. Franio nadal jest dzielnym Dzielniakiem i chłopakiem, który ma w sobie taką siłę, że aż miło, jednak czas ciągle działa na naszą niekorzyść.

Grudzień dał nam wszystkim popalić dużo bardziej, niż pisałam Wam ostatnio. Musiałam jednak wszystko przetrawić, przemyśleć, przepłakać. I zastanowić się, jak układać teraz bloga, żeby po pierwsze nie zatracił swojej radości- bo nadal chcę, żeby to było dobre, uśmiechnięte miejsce na przekór. Takie, które teraz podczytuje sam Bohater i cieszy się, że są o nim „takie śmieszne przygody mamo”. Ale też takie, które nie będzie na siłę lukrowało rzeczywistości i Wam naszym Czytaczom da obraz naszej rzeczywistości, jednocześnie nie naruszając prawa Frania do intymności w tym publicznym chorowaniu.

Od pewnego czasu widzimy, że Francyś osłabł, głównie fizycznie. Zauważyli to też nasi fizjoterapeuci, dlatego jakiś czas temu zasugerowali zdjęcia rtg tych miejsc, które budzą ich niepokój. Niestety mieli rację. Poza kręgosłupem, na ból którego Franek narzeka coraz częściej twierdząc, że jest już chyba dorosły, bo to przecież dorośli ciągle mówią, że coś ich boli, doszły biodra i nadgarstek. Otóż Franio ma zwichnięte jedno biodro, drugie na granicy zwichnięcia i podwichnięty nadgarstek. Zapytacie, od czego? No, od wszystkiego. Franc nie chodzi, więc nie ma żadnego nacisku na stawy, nie ma żadnych mięśni, które trzymały by wszystko w ryzach i jest wątły. Poza tym choruje od sześciu lat, to ogromnie dużo i w sumie to cud, że tak długo się udawało. Póki co zdajemy się na wiedzę i umiejętności naszych rehabilitantów. Cudnych, którzy robią wszystko, żeby Franio mógł jak najdłużej i bez bólu siedzieć. Bo najgorzej to będzie, kiedy zacznie boleć. Wyobrażacie to sobie? I tak, podobno większość dzieci z chorobami mięśniowymi zmierza się z tego rodzaju problemami. Co nas więc różni? Do tej pory nawet o tym nie myśleliśmy, a to oznacza, że tego nie było, że jego nie dotyczyło. Kiedy więc zaczęło i to nagle z taką siłą, zabolało podwójnie.

Jak więc wygląda teraz życie Franka? Nadal chodzi do szkoły. Do kimby dorabiamy inną poduszkę, która trochę ustawi jego miednicę. Poza tym poprosiłam Panią Dyrektor, by w czasie przerw Franek i M. mogli pójść poleżeć na sali gimnastycznej. Po to, żeby jego plecy, nogi i ręce odpoczęły. W domu też Franio dużo więcej leży z nogami „po turecku”, żeby noga była w biodrze. Macie w domu sześciolatki? Wyobraźcie więc sobie, że zabieracie im już na zawsze jedną możliwość- na przykład biegania bez ograniczeń. Teraz po każdych dziesięciu minutach biegania, przez piętnaście musi siedzieć. Musi, bo inaczej nie dość, że będą bolały je nogi, to do tego będą coraz słabsze. No to tak mniej więcej wygląda u nas. W chwilach, kiedy Franek jest zmęczony i sam prosi, żeby go położyć jest ok. Jednak w chwilach, kiedy trochę musimy go do tego zmusić, jest niefajnie. Bardzo. I choć Franio jest już dużym chłopcem i bardzo dużo rozumie, rozumie też specyfikę swojego życia, ograniczeń i możliwości, to nadal jest kurka sześcioletnim dzieckiem! Dzieckiem, które jest odporne na racjonalne argumenty, bo teraz chce robić coś innego.

Zatem po raz pierwszy w życiu jestem zmuszona napisać, że boimy się bardziej niż zwykle. Że nie jesteśmy już o krok do przodu, tylko tuż obok, a czasem nawet jeden za potworzastym. Dwa zapalenia płuc, mocno doskwierający kręgosłup, biodra, nadgarstek. A z drugiej strony jemu się chce! Uczy się angielskiego, hiszpańskiego i niemieckiego. Planuje, dokąd pojedzie, jak nazbieramy kasy na fundusz przyjemności – chce zobaczyć most u Janka  w Lizbonie, pojechać do Krakowa i spać w hotelu jak mama w delegacji i kiedyś fotografować pandy w Chinach. To jest właśnie Franio. Głowa, która marzy i chce i ciało, które mocno nie nadąża.

Codziennie więc z moim mężem prosimy. Franio, nie znikaj…*


tytuł wpisu inspirowany profilem Benia chorego na sma (Beniu, nie znikaj).

Dzielniak

Wyobraź sobie, że czterdzieści siedem razy w ciągu dnia wkładasz w tchawicę swojego dziecka cewnik po to, by odessać zalegającą tam wydzielinę. Wyobraź sobie, że tej wydzieliny jest tyle, że nie nadążasz z jej usuwaniem i wyciska się każdym możliwym wyjściem- otworem w szyi, nosem, wszędzie. Pomyśl, że nagle poziom tlenu w organizmie Twojego dziecka spada tak bardzo, że jest to już totalnie niebezpieczne. Dlatego, żeby je ratować wymieniasz mu rurkę tracheostomijną- koniecznie w pełnej jałowości, w rękawicach sterylnych, z najwyższą starannością. Wkładasz ją przecież w ciało swojego dziecka, nie może być mowy o bakteriach. Wymiana rurki pomogła tyle, ze teraz odsysasz bez mechanicznych przeszkód wewnątrz. Twoje dziecko jest umęczone, blade, mimo tego, że powietrze podawane przez respirator wzbogacone jest o tlen z koncentratora, nadal trudno mu się oddycha. Wentylujesz więc ręcznie, za pomocą worka ambu, przez kilka minut, co kilkanaście minut.

Tak mniej więcej wyglądały trzy ostatnie doby naszego życia. Na szczęście mamy naszego Doktora, który jak zwykle trafił z terapią, antybiotykiem, lekami do inhalacji i dziś mogę napisać, że widać światełko w tunelu. I wiecie co, coś Wam powiem.

Od trzech nocy nie śpimy dużo więcej, niż normalnie. To znaczy my śpimy, bo mamy możliwość nocowania u Leona. Franio od 1 listopada nie przespał ciągiem dłużej niż 30 minut żadnej z tych nocy. Kiedy normalnie odsysany jest 5 razy na dobę, do teraz przez ostatnie trzy dni zużyliśmy półtorej kartonu cewników – sto pięćdziesiąt sztuk. To oznacza, że do jego drobniutkiej szyi 150 razy włożyliśmy cewnik, żeby ułatwić mu oddychanie. Kiedy my na zmianę wentylujemy go ambu aż cierpną nam ręce, on jest zależny od naszej mocy i niemocy. Koncentrator tlenu udało nam się wyłączyć dopiero dziś popołudniu, od trzech dób chodził bez przerwy. My możemy wstać, wyjść, napić się kawy… Rozumiecie- zmienić się, odetchnąć. Do tego mamy kochaną M., która jak zwykle na posterunku, za dnia odciąża, jak może. A najgorsze jest to, że to nie było nawet zapalenie oskrzeli. To jest jakaś mega jesienna infekcja. Taka, z której normalne zdrowe dziecko wygrzebie się w tydzień za pomocą syropu z cebuli i inhalacji. Właśnie tak atakuje potworzasty.

I wiecie co? Kiedy ktoś nam mówi, że ja i Szymon jesteśmy tacy dzielni, zawsze odpowiadam, że to nieprawda. Dzielny jest tutaj tylko Franio.

Jaki jest potworzasty

Bardzo często zdarza się tak, że obcy ludzie lekceważą chorobę Franka. Myślą, że życie z respiratorem, to tylko umiejętność odsysania, a poza tym to luz, blues i orzeszki. No wiadomo jeszcze, że trzeba czasem pamiętać o wizycie u ortopedy albo u okulisty, ale ogólnie to nie jest aż tak źle. Sami sobie troszkę na to zapracowaliśmy, bo staramy się pokazywać jasne strony życia z tak poważną chorobą, czasem tylko ku przypomnieniu dodając łyżkę dziegciu. Musicie jednak wiedzieć, że Franek bardzo ciężko pracuje nad tym, żeby jak najdłużej oprzeć się temu, co w pakiecie z respiratorem przyniósł mu potworzasty.

Kiedyś już pisałam, kim jest Potworzasty. Dziś krótko napiszę, jaki jest. Jaki jest ten nasz, bo nie ma określonego algorytmu chorowania na SMARD1. Każdy chory jest inny, każdy inaczej się broni i inaczej stara się uciec. Nasz Potworzasty…

…zabrał oddech

Zabrał oddech, sparaliżował przeponę i podarował respirator na stałe. Niestety minęły już świetne czasy, kiedy można było odłączać Franka nawet na kilka godzin na dobę. Dziś to jest zaledwie kilkadziesiąt sekund. I nie jest to spowodowane lenistwem Frania. Widać, że dużo trudniej sobie radzi z samodzielnym oddychaniem, a każda infekcja to konieczność włączania tlenu przynajmniej na noc. Do tego w pakiecie z rurką każdy chory dostaje gluta. Raz kiedyś albo częściej. Zasuszona wydzielina lub jej ogrom mogą zatkać rurę i udusić Frania- zawsze i wszędzie. To nie jest tak, że możemy to przewidzieć. Czasem jakiś sucharek oderwie się od ściany rurki i zasłoni jej światło. Mamy wtedy kilka sekund na reakcję. Ogromny komfort daje nam mądrość i świadomość Frania, który potrafi wyjaśnić, czy pora na ambu, odsysanie, czy może że źle się oddycha.

…zabrał siłę mięśni

Franio sam nie usiądzie, posadzony siedzi obstawiony podparciami, a i tak ogromnie się krzywi. Nie wstanie, nie weźmie sobie tego, co akurat jest mu potrzebne. I tak jest sporym szczęściarzem w tej materii, bo rusza rękoma. Jeszcze. Na szczęście pięknie i mocno trzyma głowę. Może być przewożony w normalnym dziecięcym fotelu. Umiejętnie go trzymając, można go nieść i nie „przelewa” się przez ręce. Ale już nie siedzi sam bez podparcia przez kilkanaście sekund, już słabiej rusza stopami, słabszą prawą dłoń wspomaga mocniejszą lewą. Jednak i te czasem przestają go słuchać.

…skrzywił kręgosłup

Osłabione mięśnie dały jeden efekt. Bardzo mocno skrzywiony kręgosłup i skręconą miednicę. Pojawiają się przykurcze. Przez to cierpią też nogi. Najgorsze jest to, że bywa, że Franio zaczyna narzekać na ból. Czasem w nocy płacze, że bardzo bolą plecki. Wtedy nie możemy zrobić nic, poza szukaniem odpowiedniej pozycji, żeby nie bolało. Nasi rehabilitanci wkładają mnóstwo pracy, żeby oszukać te bóle. Jest ich niewiele, ale jak długo?

To, co przeczytaliście powyżej, to skrót kilkunastu ostatnich miesięcy. Po Franiu naFRANIO 2015 v 2461 pierwszy rzut oka nie widać postępu choroby. Nie jest on na szczęście drastyczny i nagły, ale każdego dnia potworzasty zabiera kawałek Franka, a nam nie pozostaje nic, jak tylko próbować przed nim uciec. Mocno wierzymy w to, że kiedyś to się uda. Stworzyłam ten wpis nie tylko dla Was, ale też trochę dla siebie. Dlatego, że naiwnie wierzę, że kiedy w najbliższych miesiącach wielu obcym ludziom będę musiała tłumaczyć, że ten radosny, śliczny i mądry pięciolatek jest naprawdę poważnie chory, będę mogła ich do tego miejsca odesłać. Staramy się w tym całym chorowaniu stworzyć Frankowi normalne szczęśliwe dzieciństwo. Wiemy, że nam się to udaje. Widać to po Franiu, który nie widzi przed sobą żadnych ograniczeń. Ważne jest jednak to, żebyśmy ani my ani Wy nie zapominali, że codziennie musimy walczyć. Żeby nie było mu jeszcze trudniej, żeby był szczęśliwy, żeby udało się dotrwać do leku…