Trzy smutne migawki z naszej przeszłości z gratisem w finale

Do stworzenia tego wpisu zainspirowała mnie wymiana maili z naszą Czytaczką i dyskusja, w której brałam udział na jednym z forów. Otóż muszę Wam powiedzieć, że są rzeczy niezmienne. I na przestrzeni pięciu lat, kiedy to jesteśmy rodzicami niepełnosprawnego, niewiele się zmieniło. Poznajcie więc trzy niefajne historie, które nie powinny się zdarzyć. To trzy migawki z naszej wspólnej przeszłości, których serce nie bardzo chce pamiętać, a głowa nie pozwala zapomnieć. Chyba po to, żeby nie stracić czujności. Jeśli dotrwacie do końca, będzie też miło, bo przecież o to właśnie chodzi.

Migawka 1: „nie dacie sobie rady w domu z TAKIM dzieckiem, pierwsze zapalenie płuc go wykończy”.

Chyba nie znam rodzica, którego dziecko ma respirator i który nie usłyszałby tego zdania od… lekarza. My usłyszeliśmy to na początku naszej drogi z respiratorem. Jeszcze wtedy, kiedy Franio zaintubowany był przez nos. Mimo dwukrotnej próby ekstubacji ostatecznej nie poradził sobie z własnym oddechem, podjęto więc decyzję o założeniu rurki tracheostomijnej. Franka badano wtedy nie tylko pod kątem smard1, ale także sma. Usłyszeliśmy więc, że „szkoda, że podłączono go do respiratora, bo już teraz nie ma wyjścia, a tak można było prowadzić go na wentylacji nieinwazyjnej i pozwolić odejść, bo nie będzie szczęśliwy”. Raz, że doktor który to mówił, wiedział już, że to może być smard1- choroba o zgoła innym przebiegu niż sma, gdzie dzieci można prowadzić wentylując je nieinwazyjnie. Dwa- to ten sam doktor wiedział także, że w momencie podłączania Franka do respiratora nikt- nawet lekarze intubujący go, nie wiedzieli dlaczego Młodziak załamał się oddechowo. Pomijam więc fakt, że historia medyczna wykluczała fakt nieinwazyjnego prowadzenia oddechu. Do tej pory zachodzę w głowę, co kierowało owym doktorem? Na pytanie, czy Franio cierpi, odpowiedział, że nie, ale że nigdy nie będzie szczęśliwy. Na sugestię, że jest Szymon, Antek- chłopcy już nam znani, z rurkami i respiratorem, znakomicie funkcjonujący w domu, odpowiedział, że to wyjątek. Nie ogarniam moim malutkim rozumkiem tego wywodu. To absolutnie nieuczciwe wobec rodziców nie przedstawiać im wszystkich rozwiązań w ratowaniu ich dziecka lub, co gorsza, faworyzować swoje i mocno negować (czasem bezpodstawnie) inne, których (wbrew wiedzy) się po prostu nie lubi.

Nie pamiętam, ile razy w sumie Franek miał zapalenia płuc. Na pewno raz, może dwa. Jedno skończyło się hospitalizacją, to fakt, ale doktorzy prowadzący na zwykłym oddziale pediatrycznym, we współpracy z naszym Doktorem Opiekunem pięknie z niego Franka wyprowadzili. Więcej zapalnych grzechów nie pamiętam. Owszem bywa, że Francyś niedomaga, że przychodzi coś. Nie choruje bardziej niż jego zdrowi rówieśnicy, więc takie straszenie na wyrost…

Teraz mogę napisać to spokojnie, odtwarzam fakty w głowie, nie zalewam się łzami. Wtedy najchętniej wyrzuciłabym pana doktora przez okno. Tak po prostu nie można mówić. Nikomu.

Migawka 2: „zapomnijcie, że uda wam się go zabrać do domu wcześniej, niż po ukończeniu drugiego roku życia”

Ponieważ mamy parytety, równouprawnienie i takie tam, na pokładzie witamy panią doktor, która w ten o to dyplomatyczny sposób postanowiła nas wspierać, kiedy to zamarzyło nam się zabrać Franka do domu. Z respiratorem, tlenem, sondą. Dwa lata? Dla nas to była wieczność. Frankowi poza rurką w zasadzie nic nie było. Leżał w szpitalu, wśród najgorszych bakterii, bez rodziców, dziadków, z ciągle zmieniającymi się ciotkami. Z lichą (no sorry) rehabilitacją. Absolutnie każdy dzień działał na jego niekorzyść. Od momentu usłyszenia tych słów, do powrotu Franka do domu minęło 10 dni. I wcale nie było tak, że było łatwo. Wtedy wsparci już wiedzą od innych rodziców i zaopatrzeni w domowy respirator przez Help, postanowiliśmy działać. Długa i szczera rozmowa z szefostwem Help, utwierdziła nas w przekonaniu, że idziemy dobrą drogą. Wtedy na początku bardzo nam pomogli, mocno wsparli, za co do dziś jesteśmy im ogromnie wdzięczni. Doktor Help nie owijał w bawełnę- nie mieli wtedy pod opieką tak małego (7kg) i tak młodego (7 miesięcy) dziecka. Trzeba było zabezpieczyć sprzęt, poszukać opieki, która zgodzi się podjąć tego zadania. Oto bowiem, ta chudzizna ma wrócić do domu, w którym jedynym opiekunami będą rodzice, wziąć odpowiedzialność za to, co widzą w czasie wizyt i na tym bazować. I tak „dostali nas” Doktor Opiekun i Pani Ewa. Dlatego w zasadzie nie rozumiem uporu pani doktor od wypowiedzi, nie wiem, co chciała nam udowodnić, dlaczego utrudniała wypełnianie papierów, komentowała nieznośnie każdą naszą sugestię. Było, minęło. Franek wrócił do domu ważąc 7 kg i mając skończone 7 miesięcy. To chyba wtedy pierwszy raz pomyślałam, że nie da się, nie istnieje.

Migawka 3, czyli „niejedno takie dziecko widziałam, my go tutaj wszystkiego nauczymy”

No podium musiało być dla tej wypowiedzi! Otóż usłyszeliśmy także, że naówczas jedyne w tym kraju chore na smard1 dziecko może zostać wyleczone! Cud, co nie? Dlatego panie z uporem maniaka odłączały Franka od respiratora, żeby „nauczył się oddychać”, karmiły na siłę, żeby „nauczył się jeść”. W sumie to podstawy musiały mu dać niezłe, bo potem okazało się, że Franc coś tam próbuje z oddychaniem, a je do tej pory samodzielnie, aczkolwiek mizernie, więc można jakby czuć wdzięczność. Jakby to słowo klucz, bo powyższe zdanie usłyszałam, kiedy próbowałam zasugerować, że Frania kąpano z podłączonym respiratorem i że je to on tylko sondą, póki co, bo się krztusi.

Oj, elaborat totalny mogłabym napisać na temat naszych złych rozmów szpitalnych, bo było ich całkiem sporo w naszej przeszłości. To nie jest na szczęście standard, bo współpracownikami powyższych bohaterów, byli także empatyczni i całkiem w porządku specjaliści. Dlatego dla tych z Was, którzy dotrwali do końca… reklama. Otóż jest jedno miejsce, gdzie nigdy nie usłyszeliśmy żadnego z tych zdań ani jemu bliźniaczych. Stali Czytacze już pewnie wiedzą, że chodzi mi o…

Migawka na dobre zakończenie: „miejsce dla was się tu znajdzie, ale nie wracajcie do nas”

Tymi słowami pożegnały nas Ciotki i Wujkowie z Centrum Matki Polki z Łodzi. I., żeby była jasność- reklamuję tylko oiom. O pediatrii, na której leżeliśmy, lepiej nie będę się wypowiadać publicznie. Ależ oczywiście, że nie jest to miejsce cudów. I owszem, że dostaliśmy kiedyś ochrzan od Ciotki Kingi za brak obuwia zmiennego, ale sami się prosiliśmy- na oiom bez kapci? Albo, kiedy Ciotka Beata dostawała palpitacji na widok naszych prób odsysania. Albo, kiedy pytaliśmy milion razy, czy na pewno dzwonili do Helpu i Doktor Jarek milion razy odpowiadał, że dzwonił i że czeka za wolnym respiratorem. No i pewnie, że Szef wszystkich Szefów był głośny i warczał, jak mu się wchodziło w słowo, ale to on wyszukał, że to może być smard- dzięki czemu nie błądziliśmy po omacku przez wiele miesięcy, to od doktorów stamtąd usłyszeliśmy, że może by poszukać hospicjum, które dojeżdża do domu, że w domu najlepiej. To tam ciotki świętowały z nami pierwszy ząb i pierwsze sześć miesięcy Franciszka. To one uczyły nas kąpać, zmieniać tasiemki i odsysać. Groziły, że nie wypuszczą nas bez tej wiedzy. No i pewnie, żeśmy się z Ciotką Beatą stamtąd najbardziej pokochali, choć to strasznie nieprofesjonalne. I mimo tych (sorry oiomie) brzydkich łóżek i niezbyt ładnych sal, to kurczę mówię Wam, gdyby kiedyś coś, to z Frankiem tylko tam. Tam Pani Dr fachowo, powoli i z taktem wyjaśniła nam po co to tracheo, dlaczego taka rurka, dlaczego rozumie nasze wątpliwości, co do pega. Pamiętam, jak dziś, jak było nagle cicho wśród personelu, kiedy odchodził jakiś mały pacjent, z jaką troską odnoszono się do tych dzieci, które były totalnie nieświadome swojego stanu. Jak zaproponowano nam, żeby zabawki, siedzisko, książki. Że skoro Franek tam tak długo był i być może będzie, to żeby to było dla niego bardziej znośne. Są takie miejsca na ziemi. I kurczę super, co nie?

Powrót Dziedzica.

Wrócił,wrócił! W końcu jest w domu! Z namaszczeniem zajął swoje miejsce na kanapie i już zarządza. Szlaban został oczywiście zdjęty jakieś 27 sekund po przekroczeniu progu domu i już do wieczora trwaliśmy w totalnej rodzinnej rozpuście.

Chociaż tak się zastanawiam i mam na to nawet kilka przesłanek, że w szpitalu podmieniono mi Dziedzica. Tak, wiem niby z respiratorem byłby problem i tak dalej, ale moi kochani… Nasz Franek:

po pierwsze:

zjada z widelca kawałki aż piszczy. Ja tu próbuję mu przemycać jogurty i przeciery, a on najzwyczajniej w świecie zajada już z tatą mielone z ziemniakami. A na kolację (i tutaj naszą Ciocię Dietetyk prosimy o nieczytanie) zjadł „kluski na wodę kładzione”(Wielkopolanie wiedzą ocokaman) okraszane boczkiem. I poszedł spać. Z uśmiechem od ucha do ucha.

po drugie:

myje zęby. Nie sam to fakt, bo rączki zbyt słabe, ale POZWALA umyć sobie zęby i już na sam widok szczotki otwiera paszczę, jak najszerzej potrafi.

po trzecie:

gada, gada, gada, krzyczy, piszczy, kłóci się, wymądrza, gada- Doktor Opiekun aż przysiadł z wrażenia, kiedy na jego widok w szpitalu Franek począł się żalić i krzyczeć na wszystkich dookoła.

Wróciło zatem do domu dziecię szczęśliwe i zadowolone. Lżejsze, co prawda o 200gramów, o które pewnie będziemy walczyć kolejne dwa miesiące. Jednak po cichutku ambitnie mam nadzieję, że skoro Dziedzic zabrał się za kawałki to w Sylwestra osiągniemy magiczne 8 kg. 🙂 Tymczasem waga wskazuje 7,4… I może jeszcze o rozpoznaniu: najprawdopodobniej mieliśmy do czynienia z jelitówką o dość osobliwym przebiegu. Dziś tato był z synem na kontrolnej morfologii i wyniki znacząco się poprawiły. Do stanu sprzed choroby jeszcze troszkę, ale w wtorek kolejne badania, które mają wykluczyć inne podejrzenie. Jesteśmy w stałym kontakcie z Panią Doktor Genetyk, która podpowiada, na co może a na co nie musi mieć wpływ Potworzasty, więc monitorujemy gościa bezustannie.

A poniżej dowód, że ten cały szpital, to była jedna wielka przygoda:

Oczywiście w szpitalu trzeba było uprawiać lans w najczystszej postaci, zatem Franciszek wersja plażowa…

Zobaczcie, jak wysoko potrafi trzymać ręce w pozycji siedzącej:

I na koniec: największe ciacho oddziału:

Z resztą najlepiej będzie, jak Franek Wam opowie wszystko po kolei:

Złośliwość wrodzona.

Ja jestem złośliwa. Czasem nawet bardzo. Nawet wybitnie. Złośliwy bywa także Frankowy tata. Nie ma się co zatem dziwić, że w dziecięciu naszym nastąpiła… kumulacja! W związku z czym sami zdiagnozowaliśmy Dziedzica, a w rozpoznaniu zmierzamy wpisać: złośliwość wrodzona.

Franciszek postanowił, że zielona noc się nie liczy i on jeszcze jeden dzień zostanie w szpitalu. Bo tak. Bo się odznaki Dzielnego Pacjenta dostaje. Bo Panie Lekarki książeczki z wierszykami przynoszą. Bo Panie Pielęgniarki ZAWSZE pytają Dziedzica, czy mogą wejść, czy venflon sprawdzić, czy gorączkę zmierzyć. Bo kisiel na podwieczorek był pyszny. Bo tata przywiózł od rana jogurt malinowy. Bo można spać z mamą zupełnie bez negocjacji.

A tak na serio, to Dziedzic dziś rano postanowił zrobić najlżejszą qpę świata i tym samym przedłużyć sobie czterodniówkę do pięciodniówki. Temperatura spadła, przyszło rozwolnienie. Złośliwy jest. No tak ma. Poza tym Doktorzy zlecili jeszcze dodatkowe badania, które będą zrobione popołudniu, więc przedłużamy sobie pobyt o jeszcze jedną dobę hotelową.

Temperatura: w normie.

Humor: ponad normę.

Nabyte umiejętności: strącanie kaszki z łyżki wprost na szpitalną pościel.

Wnioski:

Po powrocie do domu Dziedzic dostaje szlaban. Przynajmniej taki jest plan.

Z pamiętnika małego pacjenta.

Dzień szpitalny trzeci:

temperatura poranna: 37,2st.

W związku z tym lekarze nie zdecydowali się wypisać Dziedzica do domu. Nadal badają go pod kątem wirusa, który dość drastycznie postanowił zadomowić się w organizmie naszego dziecięcia. Skończył się za to odruch wymiotny, wrócił foch na widok śniadania- to znak, że Franco wraca do formy. Na przekór wirusom, bakteriom i innym takim Franciszek rozgadał się na całego, a humor dopisuje mu jak nigdy dotąd. No, może poza momentami pobierania krwi i montowania kroplówki, kiedy to wzrokiem morduje wszystkich dookoła.

Tym samym całą rodziną zamieszkaliśmy na oddziale i na przemian z Frankowym tatą zamieniamy się vipowskim miejscem u boku Dziedzica. Dziś dyżur nocny i dzienny pełnił tata. Po pracy na noc u boku małego przystojniaka wybiera się mama.

Mamy nadzieję, że dziś to już ostatnia, zielona noc.

Ale odznaka/nalepka zdobyta 🙂 Teraz to mi przynajmniej  respiratora nie zgubi!

 

 

Uff, jak gorąco (!), czyli szpitalne przygody Franka cz. II.

Jak wieść gminna niesie i Gość szpitalny donosi, Franciszek aktualnie przebywa na oddziale dziecięcym (nie OIOMie) kaliskiego szpitala, zwanego „Okrąglakiem”.

Trafiliśmy tam w sobotę około południa, a wszystko zaczęło się tak naprawdę w piątek wieczorem, kiedy termometr wskazał stan podgorączkowy. W sobotę było już niestety kiepsko, bo temperatura Dziedzica wzrosła do 38,4 st., a sam zainteresowany stał się niepokojąco wyciszony, co na pulsoksymetrze objawiało się saturacją w granicach 90% i tętnem nawet do 170. W te pędy pogoniliśmy do szpitala. Na izbie przyjęć Franek miał już 39,2 st gorączki i wbrew wszystkiemu zdrowe płuca, uszy, gardło. Doktor Pe. zaprosił nas zatem na oddział, zalecił nawadnianie suchego Franciszka* i przeciwgorączkowy czopek. Kiedy kroplówka i czopek zaczęły działać, Dziedzic wrócił do formy i już miał dostać szlaban z straszenie rodziców, kiedy temperatura ponownie zaatakowała. Sobotni wieczór spędziliśmy zatem na chłodzeniu naszego rozgorączkowanego dziecięcia i wymyślaniu przyczyny jego stanu. Co gorsza, przy takiej gorączce Franek zupełnie pokłócił się z respiratorem, a do tego dołączyły spadki saturacji i wzrost tętna. W związku z tym do respi podłączono dodatkowy tlen i noc przebiegła w miarę spokojnie.

Niedzielny poranek przywitaliśmy obserwując gołębie na szpitalnym parapecie i temperaturą książkową 36,6. Już witaliśmy się z gąską i myśleliśmy o powrocie do domu, kiedy koło południa powróciło magiczne 38,4 zwieńczone kolejną kroplówką i czopkiem.

Jest niedziela godzina 21:00.: Franek śpi. Wygląda na to, że już mu lepiej. Gorączka spadła, saturacja i tętno prawie w normie.

Podsumowanie weekendu:

Mimo wysokiej temperatury drogi oddechowe bez zarzutu. Uszy i gardło także zdrowe. Doktor Pe. podejrzewa klasyczną trzydniówkę w wersji Dziedzica. Wskazują na to wyniki badań krwi i wzmożona perystaltyka. Niepokoi nas coś innego, ale póki nie ma konkretnych wyników, nie będziemy wywoływać wilka z lasu. Licho nie śpi, itd.

A Franciszek? Żeby założyć mu venflon, musiały go trzymać dwie pielęgniarki (to a propo obniżonej siły rąk), Doktor Pe. jest regularnie mordowany wzrokiem, a widok Doktora Opiekuna, który przyszedł sprawdzić nastawy w respiratorze był wybuziakowany jak nigdy dotąd. Jak zwykle Franek rozkochuje w sobie wszystkie panie. Cóż jeszcze? Mój ulubiony temat:qpa. Otóż Franciszek strzelił w sumie trzy. Zupełnie samodzielnie, zupełnie bez wypychania i całkowicie męskie. Zastanawiamy się zatem, czy: a/ jest to objaw trzydniówki w wykonaniu Franka, czy b/ jest to wynik skutecznego i stałego nawodnienia Dziedzica, przez co łatwiej jest mu się skupić (nie od dziś przecież wiadomo, że Franklin raczej z tych niepijących jest).

Co do b/ pozostaje zatem pytanie: jak zmusić Francesca do picia? Opcja z venflonem w domu jest raczej nieetyczna.

Widoki na wyjście do domu będziemy pewnie znali rano. Trzymajcie zatem kciuki! Za ciepłe myśli, słowa, smsy i telefony- dziękujemy! :*

* suchy Franciszek objawia się popękanymi malinowymi ustami i zupełnie wysuszonym językiem.

Cooltura kolejkowa.

Tata i syn pojechali do przychodni. Tak się składa, że nie była to normalna przychodnia, tylko szpitalna. Chirurgiczna. Tak się składa, że nie byli to zwyczajni tata i syn, tylko bardzo fajny tata z bardzo wyjątkowym synem. Ów syn bowiem, prócz złamania prawej nogi wzmocnionego usztywniaczem musiał być wspomagany przez pewną maszynę. Maszyna ta była nieodłącznym elementem życia chłopca. Pomagała mu oddychać. W komplecie do maszyny była druga maszyna, bez której chłopiec nie mógł podróżować. Druga maszyna serwisowała drzewo oskrzelowe chłopca i ułatwiała pracę i chłopcu i maszynie numer jeden.

W przychodni była poczekalnia. W poczekalni pięć krzeseł dla czekających. Wszystkie pięć krzeseł było zajętych. W związku z tym tata trzymał na rękach syna, a maszynę, butelkę z piciem, maszynę do serwisowania i wszystko inne trzymał dziadek, który towarzyszył panom. Tata i syn umówieni na 8:30 zameldowali się 8:15. Ponieważ wizyta nieco opóźniała się, syn zmęczony niewygodną pozycją, zaczął się niecierpliwić. Zniecierpliwienie syna objawia się nie tylko płaczem, ale i potrzebą serwisowania dróg oddechowych. Serwisowanie to przeprowadza się na życzenie, a ponieważ wszystkie pięć krzeseł było zajętych dziadek uruchamiał maszynę, tato w kuckach rozbrajał syna i przeprowadzał zabieg. Było to niewygodne i nieprzyjemne przede wszystkim dla syna. Moment wizyty wszyscy trzej przyjęli jak zbawienie.

Podsumowanie:

NIKT nie zapytał, czy jakoś pomóc. NIKT nie ustąpił miejsca. NIKT nie zaproponował zamiany kolejki. KAŻDY miał przedstawienie za darmo.

Wnioski:

W poczekalni było mamy/babcie ze swoimi dziećmi/wnukami. Ponieważ była to przychodnia chirurgiczna- kontrolna żadne z nich nie wymagało natychmiastowej interwencji. Rozumiem, że dla KAŻDEJ mamy/babci jej dziecko/wnuk jest najważniejsze. Rozumiem, że obowiązuje kolejka. Rozumiem, że służba zdrowia państwowa. Nie wymagamy wyjątkowego traktowania- wystarczyło by ktoś wziął swoje dziecko na kolana. Nie chcemy jednak także, by obchodzono się z naszym synem jak atrakcją.

Jasne, chłopaki mogli poprosić o miejsce. Jasne, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (w tym wypadku dosłownie).

Odsysanie w sytuacji stresu dla Franka trzeba przeprowadzić natychmiast.

EMPATIA. To nie jest zupa z Azji.

 

Przygotowań ciąg dalszy…

Frankowa Rodzina dzięki uprzejmości Pani Marty i jej Ekipy wzięła dziś udział w szkoleniu z zasad udzielania pierwszej pomocy. Uczyliśmy się jak przeprowadzić pierwszą pomoc i jak reagować w przypadku zakrztuszenia Frankowego. Pan Ratownik pokazał nam, którą ręką, jak i gdzie ucisnąć, żeby w razie czego Frankowi pomóc.

Dumni jesteśmy najbardziej na świecie z Amelii- siedmioletniej cioci Franka, która mimo ogromnego stresu i wszystkich nowości, jakich była świadkiem poradziła sobie wręcz znakomicie!

Tutaj chciałam dodać odnośnik do strony Firmy, która nas szkoliła. Ponieważ jednak jestem małotechniczna dodam linka:-P

http://www.bobomed.pl/transport.php

A kiedy tylko wujek P. przeprowadzi szkolenie douczające, zaraz wszystko naprawimy!

Niemniej jednak bardzo serdecznie dziękujemy Pani Marcie Mowczan i Ratownikom z Firmy BOBOMED za szkolenie, jakie dzisiaj przeprowadzili. Za pomoc i wyrazy wsparcia! Jesteście cudowni:-) a my spokojniejsi…

Z nowinek medycznych:

po konsultacjach Doktora Chirurga kaliskiego z Doktorem Szefem z Łodzi stanęło na tym, że Franek jutro o 8 rano pojedzie do drugiego szpitala kaliskiego, zwanego „okrąglakiem” na zabieg wyjęcia broviaca. Dlatego wszem i wobec prosimy wszystkich o trzymanie kciuków i ciepłe myśli od samego śniadania:-)

Z Łodzi dzwoniła ciocia Beata, która wspiera, monitoruje i podpowiada- dziękujemy raz jeszcze!

Franuś dzielnie zjada (od tygodnia nie miał sondy!), szuka zębów i rozkłada nas codziennie na łopatki swoją radością i nowymi umiejętnościami. W pluciu kaszą, zupką albo herbatą jest już mistrzem świata:-)

Z nowości towarzyskich:

czekamy na rejestrację na stronie smard1.wordpress.com -stronie poświęconej chorym na SMARD1 (można tam przeczytać o chłopcu, który ze SMARD żyje już 20lat!!!- to rekord, który zamierzamy pobić:-))

ciocia Ew. jutro będzie loca loca loca- czekamy na relację i życzymy miłej zabawy.

***

Spokojnej nocy nasi Czytacze;-)

Absolutnie nowe wieści.

Frankowi rodzice ruszyli do akcji „Franklin wraca do domu”.

Po spotkaniu z Doktorem HELP nasz dom wzbogacił się o zupełnie nowe sprzęty. Mamy już pulsoksymetr, ssak, koncentrator tlenu, ambu i wiele innych dziwności, których w normalnym domu się nie spotka. Dostaliśmy już także opiekuna- Doktora, który będzie zajmował się Frankiem po powrocie do domu. Frankowy tata spotkał się z Doktorem Opiekunem, przedstawił mu Franka i opowiedział o naszych szpitalnych szaleństwach. Kaliskie ciocie mówią, że Doktor Opiekun jest ok.

Wszystko jest na najlepszej drodze. Drodze, która prowadzi prosto do domu. Frankowy tata stanął na wysokości zadania i przez dwa dni przenosił meble, sprzątał piwnicę, instalował nowe kontakty. Do pomocy przybyła i sprawiła nam tym wielką niespodziankę poznańska ciocia Ew. Była tak zdeterminowana, że nasze łazienkowe okno jeszcze nigdy nie było tak czyste! Pokój na dole już jest gotów na powrót Dziedzica. Z komody wyeksmitowany został tata i cała jest już Frankowa- z podręcznym rurkowym sprzętem i ubraniami Młodego. Frankowe łóżko stoi, pachnie i czeka. Został tylko on. Broviac. (Centralne wejście do serduszka)

Łódzcy Doktorzy, mając w perspektywie dłuższą hospitalizację Franklina zamontowali broviac w dniu przeprowadzenia tracheo. Może on rezydować pod cycusiem Franka przez kilka miesięcy, a żeby się nie zapchał musi sączyć się przez niego najzwyklejsza kroplówka składowa. Jednak przed powrotem dziecka do domu, wskazane jest, żeby broviac usunąć. Po konsultacji z Doktorem Szefem z Łodzi wiemy, że istnieje szansa, że usuną go w Kaliszu- po spotkaniu z Doktorem Opiekunem tata referuje, że w poniedziałek powinniśmy dowiedzieć się, czy znajdzie się tutaj lekarz, który zechce taki zabieg przeprowadzić. Jeśli okaże się, że nie- wówczas spełnimy marzenia Frankowych fanek i wracamy na chwilę do Łodzi.

Tymczasem jutro wieczorem dzięki dobrym duszom weźmiemy wraz z dziadkami i bliskimi Frankowymi ciociami udział w szkoleniu z pierwszej pomocy. Wszyscy będziemy uczyli się, jak zachować się w ewentualnych chwilach słabości Franka.

Ciociu Basiu Antkowa dziękujemy za wiedzę!:-)

Poniżej z buziakami dla wszystkich wielbicielek Franek kaliszanin:

 

 

Trochę o służbie zdrowia.

Miało być o służbie zdrowie. Łódzkiej służbie. No to będzie. Ponieważ matka to prawie polonistka jest, najpierw zgłębiła literaturę tematu. Na pierwszy ogień poszło „Na dobre i na złe”, później kilka odcinków „Chirurgów” i dla wyrównania poziomu „Szpital na peryferiach”:-) I już tak wyedukowana mogę przystąpić do wystawienia cenzurki ciotkom z Łodzi. Te seriale całe to wielka ściema jest. Wszystkim Wam powiem, jak to wygląda w PRAWDZIWYM szpitalu. Na OIOMie w Łodzi.

Ciocie z Łodzi zasługują na złoty medal w każdej kategorii. Chociaż czasem oddział był pełny,a każda miała huk roboty- zawsze mogliśmy o wszystko zapytać. A wątpliwości mieliśmy miliony i wychodząc z założenia, że nie ma głupich pytań- zadawaliśmy nawet te całkiem dziwne. Frankiem mogliśmy zajmować się zupełnie tak, jakby był w domu. Przychodziliśmy do niego tuż po zakończeniu obchodu, najpierw zmiana obuwia, mycie rąk i dezynfekcja, a potem biegiem do boksu nr 5- do Franka. Dziedzica mogliśmy przebierać, karmić, kąpać i zabawiać na całego. Nasz dzień w Łodzi trwał dopóty, dopóki mieliśmy siły i ochotę- nierzadko wychodziliśmy od Franka grubo po kolacji, czyli po 22. Ciocie cierpliwie uczyły nas odsysać wydzielinę z rurki tracheo, zmieniać opatrunek pod rurką, tasiemkę, zakładać sondę, zakładać sterylne rękawice (co wbrew pozorom nie jest takie proste!). Słowem uczyły nas profesjonalnej opieki nad naszym synkiem. Chwaliły, kiedy zasłużyliśmy i podpowiadały, kiedy coś robiliśmy nie tak. Dostaliśmy w Łodzi naprawdę wiele cennych wskazówek, które odnotowane w głowach i na papierze czekają na powrót Franusia do domu.

Dobra, koniec tych słodkości:-) Teraz konkrety. O ciociach, które szczególnie dały nam się we znaki. Kochane ciocie DZIĘKUJEMY:

cioci Beacie- za złote serce, słabość do Frankowych oczu i to słynne „nieprofesjonalne podejście”:-D

cioci Ani- za całowanie brzucha, walki ze wzdęciami i cierpliwość przy Frankowym karmieniu,

cioci Ewie od tasiemek- za to, że traktowała Franka jak całkiem dorosłego i porządnego faceta,

cioci Mirce- za docenianie Frankowych nowonabytych umiejętności i w dzień i w nocy,

cioci Grażynie- za długie kąpiele i opowieści o synku smakoszu klusek albo mięsa (?) :-),

cioci Eli od Oriflame- za podwyższanie poziomu czytelnictwa w naszej rodzinie,

cioci Eli drugiej- za „fifulka pipulka” i rozpieszczanie Franka do granic przyzwoitości,

Tata jeszcze podpowiada, żeby dopisać ciocię, która chodziła w takiej różowej górze i miała ciemne loki i zawsze zagadywała Franka i zaraz po przyjściu na dyżur do niego przychodziła, żeby się przywitać i choć imienia za nic w świecie sobie nie możemy przypomnieć, to mamy nadzieję, że będzie wiedziała, że  chodzi właśnie o Nią,

i jeszcze:

cioci Izie blondynce- za to, że była pierwszą blondynką, do której śmiał się Franek,

cioci Marcie- śmiech, jakim zarażała i tatę i mamę i Franka,

cioci Kindze przecież też- za to, że była ciocią nawet dla taty i matę 😉 i wytrzymały kręgosłup,

i cioci, która ma córkę Jagnę (imię córki pamiętamy, cioci oczywiście nie) za to, że chwaliła tatę po odsysaniu i goniła mamę do ćwiczeń,

*pamiętam dokładnie połowę cioć, obiecuję dopisać każdą następną naszą cioteczkę, kiedy tylko minie mi choć trochę skleroza.

No i już:

dopisać przecież też trzeba ciocie-babcię Danusię- za to, że dbała o Franka jak szalona i biegała wytrwale po soczki i przynosiła Frankowi najpiękniejszą w szpitalnym świecie pościel na zmianę i cioci Ani salowej za przedstawienia na spółkę z ciocią salową w krótkich rudych włosach:-)

Kochane kobitki bardzo Wam wszystkim razem i każdej oddzielnie z całej 27 osobowej załogi dziękujemy.

O. I jeszcze cioci Oddziałowej za to, że przed wyjazdem chciała nam jeszcze raz dokładnie wszystko powtórzyć i podpowiedzieć:-)

Z innych ważności:

Franek dzielnie się aklimatyzuje- co prawda dziwi go jeszcze widok nowych osób w jego otoczeniu, ale już przynajmniej nie wpada w histerię, jak wczoraj. Rodzice z dostosowaniem się mają większy problem, ale chyba po to są rodzice, żeby się martwić na zapas i pytać, pytać, pytać.

Ku uspokojeniu fanek: tatowe łydki mają się już odrobinę lepiej, schody- bez zmian.

 

 

 

 

 

I… przyjechał!!!

Najpierw do pokoju wtargnęło trzech rosłych mężczyzn w czerwieni. Rozejrzeli się, rozgościli na całego i nie zważając na płacze niewiast… zabrali Go.

Tak… tak… Franek JUŻ jest w Kaliszu. Od rana czuliśmy z Frankowym tatą niezdrowe podniecenie, w końcu to prawie jak powrót do domu! Franuś przywitał nas dziś pięknymi uśmiechami, później jednak był już zdecydowanie zły. Zupełnie mu się nie dziwię. Nagle w jego, jak dotąd spokojnym świecie w CZMP w Łodzi, zjawiła się masa ludzi. Jedna ciocia karmiła (sondą przez nosek), druga sprawdzała broviac i przebierała, w międzyczasie Doktor Prowadzący zwany Doktorem Jarkiem referował stan Dziedzica lekarzowi z karetki, a Doktor Szef omawiał z nami kwestie techniczne powrotu Franka do domu- i w tym całym zamieszaniu On. Maleńki i tak bardzo wystraszony tym, co się wokół niego dzieje.

Całą drogę z Łodzi do Kalisza płakał. Wszystko było dla niego takie nowe, inne. Płakał bardzo rzewnymi łzami, więc lokalne podtopienia murowane. Trasę pokonaliśmy w 1h i 40min, a respirator zużył 15% swojej baterii. W Kaliszu ciocie przywitały nas z ciekawością i uśmiechami. Kiedy tylko Franuś znalazł się w łóżku i zjadł (info dla cioć łódzkich) 120 zupki:-) – zasnął. I spał i spał i spał. Biedaczek odreagowuje stresy podróży i zmianę otoczenia. Po przebudzeniu rozgląda się z ciekawością i kiedy tylko zorientuje się, że nie jest „u siebie” płacze. Mam nadzieję, że noc będzie ok.

Tymczasem Frankowi rodzice, my czyli też odreagowują zmianę otoczenia. Komentujemy, zastanawiamy się, co dalej i smutno nam, że Franklin choć blisko, to jednak tak daleko.  Na dodatek Frankowy tata zaliczył upadek ze schodów przed domem, ma zbite wszystko co tylko możliwe, poodzierane łydki i generalnie „sam nie wie, jak to się stało”. Teraz mam obu mężczyzn swojego życia ciężko chorych i schody do naprawy;-)

A już w najbliższym odcinku: Jak Franek radzi sobie w nowym otoczeniu? Co dalej z łydkami Taty? I w końcu: rzecz o naszej służbie zdrowie- łódzkiej konkretnie.

Poniżej zdjęcia z wyjazdu do Kalisz:

 P.S.

Ciociu Magdo – karczek nie jest taki zły!!!