A naprawdę bywa tak

To był wtorek. Wybrałam się do kina na dziewczyński wypad. Zwykle chodzę na dziewczyńskie wypady, mój mąż chadza z rzadka na męskie. Prawie wcale nie wychodzimy razem, nie ma jak. Ale nie o tym. W kinie było spoko. Film z cyklu lekkie, łatwe i przyjemne z pięknymi kobietami i zachwycającą fryzurą Cate Blanchett. Do domu wróciłam mniej więcej przed 23. Było miło.

Półtorej godziny później już siedziałam na izbie przyjęć kaliskiego szpitala z Franiem zwijającym się z bólu. Brzuch. Ponieważ Francyś ma mocno zawyżony próg bólu (o złamanej kiedyś nodze powiedziało nam zdjęcie rtg), musiało go naprawdę boleć, skoro obudził się z płaczem. Franek, respirator, ssak, sor. Nie mogłam jechać sama, pojechał z nami Szymon. Do Leosia w środku nocy wezwaliśmy pilnie M. Po wnikliwych badaniach i całkiem nieprzyjemnych zabiegach, które po kolei miały wykluczać podejrzenia, odesłano nas do domu z rozpoznaniem ostrej niestrawności lub/i problemami z wypróżnieniem. Po oczyszczeniu jelit, ból Franiowi przeszedł. Kiedy wracaliśmy, już świtało. Dwie godziny później poszłam do pracy. Była środa.

W piątek było zakończenie roku szkolnego. Franek dostał nagrodę dla najlepszego ucznia, świadectwo z wyróżnieniem, a przede wszystkim wystąpił w przedstawieniu, gdzie karmił gruszką bardzo głodną gąsienicę. Pani Ania jego wychowawczyni życzyła mu udanych wakacji, a nas zapewniła o kciukach na czas wakacyjnej diagnostyki.

W sobotni poranek Franek odkrył powód swojego bólu. Powiedział: mamo, wtedy tego nie było, ale spójrz – bolało mnie to zgrubienie. „Zgrubienie” pojawiło się w pachwinie. Ponieważ tego dnia nie było odpoczynku od rehabilitacji, poprosiłam naszego fizjoterapeutę, żeby sprawdził, czy powodem zgrubienia może być kontuzja. Odesłał nas na sor. Leoś kolejny raz został odstawiony do Babci eM., Szymon daleko od domu, więc pojechałam sama. Na parking pod szpital nas nie wpuszczono, bo nie miałam karty dla niepełnosprawnych, która została w fordziku, który leżakował u mechanika. Wózka nie mogłam zabrać, bo auto, którym jechałam ma za mały bagażnik. Z parkingu na sor niosłam więc Frania z bólem w pachwinie, ssak, respirator i torebkę. W szpitalu, jak zwykle zajęto się nami troskliwie i z należytą starannością. Byłam nawet mile zaskoczona tym (bo rzadko to się zdarza), że przyjmujący nas doktor wiedział, że smard1 to zupełnie coś innego, niż sma1 i że tej drugiej chorobie dedykowany jest już lek. Konsultacja chirurgiczna oraz usg skierowały Franka w trybie natychmiastowym na stół operacyjny. Venflon w stopę, mimo ogromnej ostrożności, paniom pielęgniarkom udało się założyć dopiero za ósmym razem. Wkłuwanie w ręce nie ma już najmniejszego sensu. Żyły w stopach mają zrosty albo pękają od najmniejszego wkłucia. Z pokoju pielęgniarskiego Franek wyjechał z dyplomem dzielnego pacjenta i toną naklejek dla brata. Godzinę od przyjęcia na oddział, dawałam mu pożegnalnego buziaka przed drzwiami, za którymi miał mieć operację w trybie cito. Pierwszy raz w życiu z rurką oddałam Frania obcym ludziom, straciłam go z oczu na tak długo. Trafiliśmy jednak na super ludzi w tym szpitalu. Śmiali się, że pierwszy raz operowali tak dociekliwego pacjenta. Bowiem Francyś zanim dostał „lekarstwo na sen”, dokładnie wypytał jakim nożem będzie miał rozcinany brzuszek i dlaczego wszyscy mają maski, skoro nikt nie ma nawet kaszlu. No i czy zdąży się obudzić przed wieczornym meczem i kiedy może iść na frytki. Tymczasem po drugiej stronie rzeczywistości próbowałam logicznie wytłumaczyć sobie, że to silny i mądry chłopak i na pewno wszystko się uda. Drugi raz w życiu wypiłam też gorzką kawę, bo ze stresu zapomniałam osłodzić. Po godzinie zadzwonił telefon. Operacja poszła po myśli lekarzy, zgrubienie zostało wyłuskane, wysłane rutynowo do badań histopatologicznych i był to naprawdę ostatni moment, żeby to zrobić. Wieczorem zielony z niepokoju przyjechał Szymon i zmienił mnie przy Franku. Ja wróciłam do Leosia, który zdezorientowany i do granic rozpieszczany przez Babcię i ukochane Ciocie i tak wolał spać ze mną.

Niedzielę Leoś spędził u Bola. Przez cały dzień była fajna zabawa i wieczorem nie bardzo chciał wracać do domu, ale znów został podrzucony. Wieczorem w niedzielę był mecz. Franek odzyskiwał formę, a zdjęcia nie wskazywały, że poprzedniego dnia wszyscy znów byliśmy na krawędzi. Zrobiliśmy w naszej szpitalnej sali najlepszą strefę kibica i na nocną zmianę przyjechał Tata. Nocami Franek płakał. Bolał go brzuch i ramiona. Ramiona bolą go zawsze, kiedy z jego organizmem coś się dzieje. Nie obyło się jednak bez dodatkowych leków przeciwbólowych i nocy Taty na czujce.

W poniedziałek kolejny raz poprosiłam o dzień wolny w pracy. Mam naprawdę wyrozumiałego szefa i miłe koleżanki i mimo, że wykorzystuje urlopy zgodnie z przysługującym mi limitem, jestem jedną z najczęściej nieobecnych. Ale Franek był w szpitalu. Szymon chodził na rzęsach po nieprzespanych nocach, Leoś w domu znów na drugim planie. Trzeba to było ogarnąć. Za zgodą ordynatora i dzięki temu, że z urlopu wrócił nasz Doktor, Franek mógł wyjść do domu. W domu mieli go doglądać wszyscy nam przychylni, a i jemu psychicznie było w nim po prostu lepiej. Szwy miały zostać do kolejnego poniedziałku. W poniedziałek Leoś był u Agi – naszej sąsiadki.

Poniedziałek był też dniem, kiedy rozsypałam się na kawałki. Ilość stresu, jaką ostatnio przyjmujemy w związku z chorobą Frania, ale też normalne życie, za którym ciągle staramy się nadążać sprawiły, że poniedziałek był dniem, który spędziłam rycząc ukryta w najciemniejszym kącie domu. I choć już dawno oboje jesteśmy po etapie pod tytułem: dlaczego my? To tym razem to wszystko było za wiele. Napisałam wtedy mojej przyjaciółce, że gdyby nie ten pieprzony gen, to pewnie byłabym leniwą kluską, która nie docenia tego, co ma i że w zasadzie nawet dobrego genu dziecku dać nie potrafiłam. Że to jego życie jest przez to takie beznadziejne, że bez sensu musi być w szpitalu co chwilę, że to jest niesprawiedliwe, że z pracą nawalam, że Leoś musi zawsze poczekać na za chwilkę, że w domu wiecznie bałagan, bo nie nadążamy, a ja tak lubię mieć czysto, że do dupy jest to wszystko. No po prostu co mogłam, to napisałam. Wszystkie żale, które nazbierały mi się do świata przez ostatnie kilka miesięcy, zostały zawarte w jednej krótkiej wiadomości. Ona zaś napisała, żebym Wam to napisała, żebyście poza pięknymi zdjęciami wspaniałych roześmianych chłopców i szalonymi wpisami o naszych niesamowitych przygodach mogli zobaczyć, że czasami, a czasami to nawet za często to jest źle. Żal, smutek i łzy zagryzłam toną czekolady i kabanosów, a mój kochany mąż tulił i rozumiał.

A jeszcze za chwilę peg.

U nas jest tak, że na pewno nic się nie ułoży. Nie można powiedzieć, że wszystko się ułoży. U nas się co najwyżej uspokoi, ale nie ułoży. I taka jest prawda. Bardzo chcę, żeby moi synowie mieli dobre i szczęśliwe życie. Żeby kochali się, szanowali i wspierali. Żeby Leoś wiedział, że dzięki niemu trwamy. Żeby Franc wiedział, że zrobimy wszystko, żeby z nami był i że nie pozwolimy go skrzywdzić.

Także. Naprawdę tak czasem jest.

Niepełnosprawny sześciolatek na blogu

Franio choruje na SMARD1. Jest to choroba objawiająca się zanikiem mięśni gładkich. Chory jest na stałe podłączony do respiratora. Nie chodzi. Bywa, że samodzielnie nie połyka. Wymaga stałej, dwudziestoczterogodzinnej opieki i umiejętności.

Tak, w mega skrócie można by napisać o potowrzastym Franka. Niestety nie jest tak prosto. Choroba Frania przyniosła też mnóstwo skutków ubocznych. Jakich? Najczęściej przeze mnie opisywanym jest postępujące skrzywienie kręgosłupa. Ale są też inne. Bardziej intymne.

Spójrzcie na to jednak z drugiej strony. Franuś stał się Frankiem. Za chwilę będzie Franciszkiem. Niedługo skończy sześć lat. Chodzi do zerówki, od września będzie pierwszoklasistą w małej osiedlowej szkole. Mieszkamy w miejscu, gdzie niemal wszyscy znają się od lat, są na dzień dobry. Poza tym jeździmy do znajomych w innych miastach, na wakacje. Z sześciolatkiem, który jest inteligentnym i sprytnym chłopcem. Rozumie, co dzieje się z jego ciałem. Wie, co szwankuje, co niedomaga. Znakomicie orientuje się w częściach składowych respiratora- wie, na czym polega wymiana rurki tracheostomijnej, wymiana filtrów, znakomicie rozpoznaje, kiedy zatyka mu się rurka, a kiedy pękł obwód do respiratora. To jego codzienność od sześciu lat. Codzienność, której my jesteśmy tylko uczestnikami, którą Wy znacie z bloga.

Dlatego coraz częściej mam dylematy wpisowe. Otóż z jednej strony nie chcę lukrować rzeczywistości i ciągle pisać och i ach, jak jest fantastycznie. Są przecież chwile, że jest nam trudno. Jednak z drugiej strony widzę, że Frankowi zależy na prywatności. Owszem, lubi chwalić się swoimi sukcesami i podróżami, ale z drugiej strony pytany przez sześć obcych osób: „słyszałam, że zatkała ci się rurka Franio”, jest zdziwiony i nie wie, jak zareagować. W końcu ma sześć lat. Poza wszystkim są jeszcze inne, bardzo intymne sytuacje w życiu Franka, o których z punktu widzenia przebiegu choroby można by napisać. Z drugiej zaś, nie wszyscy powinni o nich wiedzieć.

Ciągle więc w mojej głowie pojawia się ten dysonans. Pisać, czy nie pisać? Czy odsysanie, choć wykonywane publicznie, bez skrępowania w szkole, czy na ulicy jest czynnością intymną? Czy dokładnie opisywać jego przebieg? Czy ilustrować filmem? Zdjęciami? A z drugiej strony to nieodłączna część jego życia. Niezmienna. Trwała. Ratująca życie. Mam ten wpis w szkicach. Bez zdjęć. Taki nasz. Ciągle waham się, czy publikować. Czy problemy z adaptacją? Nowe, trudne sytuacje? Pisać? Jest naprawdę mnóstwo pobocznych rzeczy, na temat których można napisać elaborat blogowy, ale które moim zdaniem zaczynają mocno godzić w prawo do intymności mojego dziecka.

Często o tym rozmawiamy w domu. I dochodzimy do wniosku, że musimy starać się znaleźć złoty środek. Taki, który będzie uczciwy i rzetelny wobec Czytaczy, a z drugiej strony nie naruszy intymności Franka. Wpis o odsysaniu pojawi się zatem niedługo w wersji Matko Ankowej mocno. Jednak blog powoli będzie zmieniał kierunek. Będzie się stawał dorosły, jak Franek.

A kiedy Franek stanie się już Franciszkiem i zadecyduje, że to już koniec, że nie chce, to pomachamy Wam łapką na pożegnanie i namówimy Jego do pisania. Już widać, że ma talent.

Bardzo mnie interesuje Wasze zdanie na ten temat. Jakie według Was są granice prywatności na blogach (no cóż) chorobowych? Czy i dlaczego powinno się je pisać? Czy są granice przyzwoitości? Jak w ogóle nas odbieracie? Czy w dobry sposób piszę o życiu Franciszka? Strasznie jestem ciekawa, co napiszecie.

Trudne sprawy.

Kto nigdy nie myślał, co byłoby gdyby… niech pierwszy rzuci tu SPAMEM!

Kurczę, nie ma takiej możliwości, żeby rodzice dzieci, takich jak nasze, nie zastanawiali się, co będzie, kiedy nas nie będzie?

Co stałoby się, gdyby nagle (no bo raczej tego nie planuje) Frankowi zabrakło nas? Jednego z nas lub obojga?

Wiem, mamy fantastyczną rodzinę i cudownych przyjaciół. Ale jaka to wielka odpowiedzialność brać udział w wychowaniu małego człowieka. Jeśli na dodatek ten mały człowiek potrzebuje nieco więcej umiejętności, uwagi i odwagi, to mogą się zacząć schody. Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby rozdysponować wśród rodziny odpowiedzialność za nasze, bądź co bądź bardzo chore dziecko.

Franciszek potrzebuje opieki,pomocy, nadzoru, uwagi 24 godziny na dobę. Jak każdy mały ludzik z resztą. Ta opieka jednak wiąże się nie tylko z kosztami psychicznymi, bo tych rodzice dzieci chorych ponoszą przecież całkiem sporo, ale także z wielkimi kosztami finansowymi.

Słyszałam o kilku rozwiązaniach. Wiem, drastyczny wpis nam się skroił, ale i takie czasem muszą się zdarzyć. Wracając do rozwiązań: istnieje opcja „zapasowego dziecka”. Co jednak jeśli „zapasowe” też się pochoruje? Czy to sprawiedliwe starać się o kolejne dziecko w celu zabezpieczenia opieki pierwszemu? Jak myślicie?

Pomijam już opcję ośrodków opieki, itp. choć pewnie i takie rozwiązanie należy brać po uwagę…

Hm. Trudny orzech.

Żeby nie było: nie mam depresji ani innych dołów. Tak mnie naszło jakoś. I pytam publicznie. Póki uroda i złośliwość dopisuje nie zamierzamy serwować Dziedzicowi życia w levelu hard…