Szybka akcja

Usłyszałam kiedyś o naszym życiu, że potrafimy w nie tak pięknie z naszymi chłopcami, że autor tych słów mógłby u nas zamieszkać. A potem… Potem rozejrzałam się po naszym życiu. Wiecie – jest tak, jak u każdego. Pędzimy do pracy, gonimy Franka do matmy, próbujemy przeżyć tragedię w postaci podania Leosiowi nie tego widelca, co trzeba do kolacji. Zwykle jest po prostu normalnie. I wtedy jest najlepiej. Ale czasem jest też tak, jak w ten weekend, o którym dziś Wam chciałam napisać.

Było to na przełomie listopada i grudnia. Plan był doprecyzowany i dopięty na ostatni guzik. Niemal. A kiedy w grę już wchodzi niemal, to w przypadku naszej rodziny, jest ogromne ryzyko, że wszystko trzeba będzie układać od nowa. Ten plan, ten weekend u nas zaczynał się już od czwartku. Sprawa była prosta – w czwartek Franek, Tata oraz Ewa i Marek – fizjoterapeuci Francynia pakują manatki i cuda wianki i pędzą do Warszawy, żeby w piątek spotkać się z Doktor Stępień, naszym specem od rehabilitacji. Mieli wrócić w piątek popołudniu, bo na sobotę mieliśmy plan odwiedzić naszych łódzkich przyjaciół i przy tej okazji zabrać Leosia na spotkanie z jego ulubionym „Panem Astralem”. Proste prawda? Za proste.

W piątek przed południem zadzwonił Szymon, że Doktor Stępień wpadła na genialny pomysł i na niedzielę umówiła Franka do Wrocławia (!!!) na spotkanie z włoskimi specjalistami od sprzętów ortopedycznych maści wszelkiej. „Włochów” w branży zanikowców nikomu nie trzeba przedstawiać, a ich sprzęty służą chyba połowie społeczności sma. Takiej okazji nie mogliśmy przegapić, ale niebieskie oczy Leona wpatrzone w bilety na Disneya uświadomiły mi, że logistykę na ten jeden krótki weekend, to ja właśnie teraz powinnam zacząć wymyślać. Krótka konsultacja z łódzką Docią i zmiana planów na cito. Warszawska ekipa wróciła do domu, przepakowała przydasie, zmieniła baterie w respiratorze, bo stara nie wytrzymała trudów podróży, Leoś wrócił z przedszkola, Mama z pracy i kilka godziny później piliśmy herbatę na kanapie pośrodku Łodzi. Miasta Łodzi.

Sobota była dniem spełniania marzeń Leosia. Franek odpuścił – w ogóle nie lubi tego rodzaju przedstawień, a ogromne maskotki i przebierańcy zdecydowanie nie są jego ulubieńcami. Dlatego „Pana Astrala” Leoś obejrzał z Mamą, a Franc i Tata dali się rozpieszczać ciotce Doci. Cóż to było za przedpołudnie! Miluś jak oniemiały wpatrywał się w postaci z bajek, które co rusz pokazywały się na lodowisku. Śpiewał, tańczył podskakiwał. Jednak dopiero, kiedy pojawiła się ekipa z Toy Story i wjechał Chudy, oczy Milusia osiągnęły rozmiar pięciozłotówek i sam nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Za chudym wjechał on – „Pan Astral” ulubieniec i idol, a mina Leosia tylko upewniła mnie, że Milonek jest wówczas najszczęśliwszym chłopcem na świecie. 

Zaopatrzeni w ciastka, przekąski i smakowitości prosto z Łodzi w niedzielę pojechaliśmy do Wrocławia. Do Włochów. W planach mieliśmy pobranie miary na gorset oraz ortezy na ręce i nogi. W efekcie doszło jeszcze siedzisko, no ale jak człowiek wpadnie w szał zakupów, to sami wiecie. Tym bardziej, że jedynym sposobem na walkę z Potworzastym jest zapobieganie, ponieważ na leczenie skrzywień i uchyleń Franek ma bardzo nikłe szanse. Pobieranie włoskiej miary, to nie była bajka. Francynia dociskano, prostowano, uciskano i gipsowano. Mimo trzęsącej się ze stresu brody chłopaczysko dało radę. Franciszek dzielnie odpowiadał na milion pytań, sugerował jak jest mu najwygodniej i podpowiadał. Samoświadomość ciała i choroby u Franka, to w naszym przypadku ogromny luksus. Są momenty, kiedy to on jest głównym specjalistą. My przecież zwykle widzimy już efekt, patrzymy na wszystko przez pryzmat zdrowej i sprawnej osoby. Rodzica. Tym samy w czasie każdej wizyty lekarskiej z uwagą słuchamy wszelkich wskazówek Franka, czym niejednokrotnie wzbudzamy zdziwienie i szok. Jak to? Dziecko ma rozmawiać ze mną? Specjalistą? No, ale to dygresja na oddzielny wpis. Tymczasem wróćmy do Wrocławia. Tam w ferworze włoskiego mamma mia Franc oddawał się kolejnym zabiegom, mającym na celu jak najdokładniejsze odzwierciedlenie jego skrzywień i niedoskonałości. Finałem wizyty było pobranie miary na gorset i siedzisko, W tym celu na głowę Franka założono coś w stylu uprzęży i podwieszono go tak, by odciążyć jego kręgosłup i by mógł siedzieć bez oparcia, zupełnie samodzielnie! Wyglądało to strasznie. Trochę groźnie i na pewno postronnego obserwatora mogło napawać smutkiem. Smutkiem pod tytułem „biedne chore dziecko”. Mnie przez moment przemknęła przez głowę myśl, że to niesprawiedliwe, że moje dziecko musi przez coś takiego przechodzić. Leoś rozpłakał się na widok Franka i kategorycznie zażądał uwolnienie brata, a potem jeszcze długo upewniał się u źródła, czy wszystko co widział było w porządku. A Franek? Franek powiedział, że czuł się w tym przewygodnie! Że było mu lekko, że mógł poruszać ramionami i że to fajne uczucie. Dlatego zawsze to jego opinia jest najważniejsza. To on znosi te zabiegi, nie my. Włosi pobrali miary i czekamy za przymiarką, która ma się odbyć pod koniec stycznia, a my spakowaliśmy manatki i choć byliśmy bardzo blisko i Jarmarku i Ignacego naszego przyjaciela, to jedyne na co mieliśmy siły, to był powrót do domu. Z resztą nawet Leoś, kiedy został zapięty w pasy zapytał: „Czy ja już mogę dzisiaj do mojego domku?”

To był szalony weekend. Byliśmy całą czwórką turbo zmęczeni, ale mamy nadzieję, że efekt tych wyjazdów to będzie jedno wielkie wow. Wracając więc do naszego wspaniałego życia, wolałabym by czasem było trochę bardziej normalne. Co nie zmienia faktu, że wszyscy zrobilibyśmy ten tour jeszcze milion razy, byleby to poprawiło jakkolwiek komfort życia Franka. Nudy nie ma.

Osiem i sto

Nie całkiem jeszcze opadł kurz po lądowaniu samolotu z Madrytu, a walizka Franciszka z wszystkim przydasiami znów była przepakowywana. Tym razem zamiast czapki z daszkiem i słownika polsko – hiszpańskiego w towarzystwie zapasu rurki tracheo, filtrów, cewników i strzykawek wylądował kibicowski szalik i album na autografy. Dlaczego? Bo mały przyjaciel Roberta Lewandowskiego w poniedziałek obchodzi ósme urodziny! A duży przyjaciel Franka wczoraj zagrał setny mecz w Reprezentacji Polski.

 

Na trybunach Stadionu Śląskiego było wielu bliskich Robertowi, a jednym z nich był też nasz Franc. Od momentu poznania i słynnego wyjścia (klik klik) chłopcy wspierają się – Franio bardzo mocno przeżył otoczkę Mundialu, a Robert pocieszał Francia po ciężkich szpitalnych wakacjach oraz dodawał otuchy przy oswajaniu pega. Z okazji zbliżających się frankourodzin na naszą skrzynkę przyszedł wyjątkowy prezent – bilety na mecz z Portugalią i obietnica przytulasa przedmeczowego. Tak więc od tygodnia w naszym domu unosiły się opary szczęścia, a wtajemniczony w ostatniej chwili Francesco rzekł tylko, że to lepsze, niż Bernabeu! Całą drogę na Śląsk przeżywał, ustawiał plan rozmowy (że powie o pegu, że zapyta o techniczne triki, że pokaże jak wytrenował cieszynki, że poopowiada o Madrycie), a kiedy doszło do spotkania otumaniony szczęściem zapomniał o wszystkim. W środę Franek gdyby mógł, unosiłby się w powietrzu. Dzięki Robertowi znów mógł na chwilkę pobyć w wielkim piłkarskim świecie, uścisnąć dłonie i nabrać werwy, której tak bardzo potrzebuje na co dzień. Leoś po raz pierwszy u boku Franka nie mógł wieczorem zasnąć i wspólnie z bratem wymógł od Roberta, że kiedyś pograją razem.

15 października na torcie (tak bardzo innym w tym roku) rozbłyśnie osiem świeczek do zdmuchnięcia. Wczoraj Robert grał swój setny reprezentacyjny mecz. To świetnie, że Panowie mogą świętować to wspólnie.

Z respiratorem i smard1 przez Madryt

To będzie wpis pełen dygresji, przypisów i złośliwości. A także szczęścia. I zawodu. I wiary. W sumie taka mieszanka, że przed snem to może nie bardzo. Czytacie na własną odpowiedzialność!

Termin

Termin spełniania frankowego madryckiego marzenia nie bez kozery ustaliliśmy na początek października. O wyjeździe postanowiliśmy już bardzo dawno temu, żeby celować w tańsze bilety, ale ważną wytyczną była też pogoda. Nie mogliśmy wpakować się w 42 stopnie, bo wówczas Franek najpewniej roztopiłby się, a respirator ugotował go od wewnątrz. Początek jesieni wydawał się więc być idealny i faktycznie tak było. Trafiliśmy na cudną letnią pogodę i 25 stopni. Rewelacja dla respiratorowca.

Lecimy, nie śpimy

O Madrycie w naszym domu śniono od dawna. Nie ma co się dziwić, kiedy kocha się hiszpański i piłkę nożną, nie ma lepszej mieszanki, niż zagadać przypadkowego przechodnia w sprawie Santiago Bernabeu. Niby jesteśmy zaprawieni w bojach i wszelkich podróżach, jednak za każdym razem taka podróż generuje mnóstwo pytań: czy to możliwe, czy damy radę, jak z organizacją, noclegiem, sprzętem? Pakowanie na dwa tygodnie wakacji mamy opanowane do perfekcji, ale ten Madryt, to miał być drugi raz, kiedy Franek i cała gama jego przydasi miała lecieć samolotem. Jak to było za pierwszym razem pisałam tutaj (klik klik), tym razem jednak nie żądano od nas specjalistycznych pasów, a i cała otoczka przebiegła nieco inaczej. Poza standardowym bagażem, musieliśmy uzyskać pozwolenie na wniesienie na pokład wszystkich sprzętów Franka. Na lotnisku w Poznaniu przeszukano je drobiazgowo, łącznie z poszukiwaniem narkotyków (żebyście widzieli ulgę, z jaką odetchnął Franio, kiedy usłyszał, że jest czysto), zaś w Madrycie nikt nawet nie dotknął respiratora, a cała uwaga celników skupiła się na ssaku – który mógł przerażać pojemnikiem z płynem i plątaniną rurek oraz kabli. Tak więc, co kraj to obyczaj. Tak samo w Polsce, jak i w Madrycie na pokład samolotu wjeżdżaliśmy jako pierwsi i jako ostatni go opuszczaliśmy (co w drodze powrotnej zaowocowało wizytą w kabinie pilotów. Nomen omen zachwyt, jaki wzbudzili owi piloci na facebooku  wśród fanek Franka był wprost proporcjonalny do jego szczęścia, które wtedy przeżywał). Wózek Franka podróżował w luku bagażowym – mogliśmy nim podjechać do samego wejścia, w Madrycie rękawem, w Polsce na windzie. W czasie startu i lądowania nie wyłączaliśmy respiratora, co też ciekawiło wielu z Was. Lot do Madrytu trwa trzy godziny – to dużo, biorąc pod uwagę fakt, że podróżnik nie siedzi samodzielnie. Póki co, jest jednak tego rozmiaru, że mógł odpoczywać leżąc na swoim siedzeniu i opierając nogi na maminych nogach. Franek, jak to Franek od razu zaczepił jedyną stewardessę, mówiącą po hiszpańsku, przedstawił się jako (uwaga) Francisco i obiecał, że w drodze powrotnej zrobią sobie zdjęcie i wymienią się numerami. Hiszpański temperament w połączeniu ze słowiańską urodą sprawił, że byłam pewna, że ten wyjazd będzie wyjątkowy pod wieloma względami.

Przez Madryt na wózku.

Podróżowanie po Madrycie z wózkiem, respiratorem, ssakiem, torbą przydasi do rurek i pegów oraz smakąsek i przekąsek, to wyzwanie tylko dla najodważniejszych. Albo nieświadomych. Nasza ekipa liczył cztery osoby – Agatę, która uczy Frania hiszpańskiego (klik,klik), Franka, mnie i Ciocię Franka. Gdyby nie dziewczyny, pewnie jeszcze tkwilibyśmy przed jednymi z miliona schodów w madryckim metrze. Metrze, w którym przy znaku niepełnosprawności jest coś na kształt telefonu, w którym jeśli tylko się ktoś odezwie, to poinformuje, że winda i owszem jest, ale na pewno nie w pobliżu. Szkoda, że nie mamy fotek, ale żeby dojechać do Santiago z jedną przesiadką osiem razy musieliśmy podjechać albo zjechać schodami ruchomymi. Tak więc ja brałam Frania i respi, a dziewczyny resztę anturażu i woziłyśmy się we wszystkie strony po to, by finalnie przy samym stadionie okazało się, że bramki do przejazdu wózkiem są zepsute i trzeba było wózek podać górą lub (nie do końca legalnie) przejechać przejściem tylko dla personelu. Tak więc ogólnie nie polecam tego rodzaju transportu, jeśli poruszasz się na wózku lub jeśli jesteś pchaczem tegoż wózka i nie masz na tyle krzepy by nosić i wózek i jego cenną zawartość. Francyś za to metrem był zachwycony! Czytał nazwy stacji, zagajał pasażerów, chłonął jego hiszpańskość. 

Zanim zwiedziliśmy ów stadion (co w zasadzie jest historią na oddzielny wpis, ale wiem, że wielu z Was tylko na to czeka), Agata pokazała nam najciekawsze miejscówki w Madrycie. Pewnie nie zdajecie sobie sprawy, że nie był to typowy turystyczny tour – tempo i rodzaj atrakcji musiało zostać dostosowane do potrzeb i możliwości Francysia, tak więc bardzo dużo spacerowaliśmy, bardzo dużo odpoczywaliśmy (sjesta – my love) i bardzo dużo jedliśmy – oboje z Frankiem po uszy wpadliśmy, jeśli chodzi o miłość do churrosów (na wyjeździe kalorie liczą się… w ogóle), a Franek pierwszy raz w życiu próbował owoców morza i smak krewetek określił jako ciekawy. Tak więc dla nas Madryt to teraz Puerta del Sol – znienawidzony przez Francysia, bo mnóstwo tam przebierańców i zaczepiaczy, Park Retiro z przepięknym Pałacem Kryształowym, Plaza Mayor, Pałac Królewski z przeogromną Katedrą „na tyłach” i wyczekiwane Santiago. Wszystko to rozłożone zostało na możliwości Francynia. Franek chłonął muzykę, którą w Madrycie słychać na każdym rogu i mówił, mówił i mówił. Najpierw nieśmiało od zwykłego: „ola! que tal!”, jednak z każdym dniem coraz bardziej się rozkręcał. Kiedy czegoś nie wiedział, prosił o pomoc Agatę, zaś kiedy z rozbrajającym uśmiechem przyznawał hiszpańskim rozmówcom, że mówi w ich języku un poquito, a mama to nie mówi wcale, wstępowało w nich coś na kształt… rozanielenia. Rozmawiali z Francysiem prostym językiem, by mógł wyłapać znane sobie słówka, a kiedy do tego miał kontekst miejsca (sklep, restauracja), szło mu całkiem sprawnie. Ja pękałam z dumy. 

                                                                              Madrytczycy lub/i turyści tam przebywający raczej nie garną się do pomagania wózkowiczom, niestety. W czasie naszej przeprawy w metrze, tylko jedna Pani zaoferowała pomoc przy przenoszeniu wózka. No i w samym pociągu (co u nas też się zdarza), nie orientowali się, że głowa Franka jest raczej na wysokości ich tyłków. Z resztą samych niepełnosprawnych widziałam niewielu – kilkoro starszych osób, których wózki pchali opiekunowie, dwie młode osoby i ani jednego dziecka. Zastanawiam się, czym to jest spowodowane – to, że krawężniki i bruk wiadomo, nie do pokonania bez pomocy to raz, ale czy niepełnosprawnych turystów jest tam naprawdę tak niewielu? Z drugiej zaś strony z wielką częstotliwością doświadczaliśmy „oglądania”. Kiedy ktoś orientował się, że chłopiec na wózku ma rurkę wystającą z szyi niemal chłonął nas wzrokiem. Nie było to wścibstwo. Z resztą uśmiech Franka rozbrajał wszystko i większość obserwatorów chętnie odpowiadała na frankowe ola!. Poza wszystkim mam wrażenie, że Madryt to schody, stopnie, podejścia. Naprawdę tego dużo i wymaga to sporej kondycji od pchającego i nie lada wysiłku od siedzącego na wózku. 

Dobra noc

Madrycki nocleg znalazłam na airbnb. Główną wytyczną był oczywiście brak schodów, a w przypadku mieszkania na piętrze winda. I w naszej kamienicy właśnie opcję windy mieliśmy. Może to moje niedoświadczenie, a może podekscytowanie podróżą, ale kiedy usłyszałam, że winda jest a lokal spełniała nasze oczekiwania, nie dopytałam. A mogłam. Okazało się bowiem, że żeby jechać tą windą musiałam zdjąć respi z wózka, zdjąć ssak, zamknąć ramę i wcisnąć się bokiem, żeby na palcach stanąć obok Frania i wjechać na drugie piętro. Nasza kimba to jedynka, kimba w rozmiarze drugim nie zmieściłaby się za żadne skarby. Tak więc, jeśli planujesz podróż dopytaj o rozmiar windy, żeby nie okazało się, że musisz wózek wnosić na drugie lub piąte piętro. 

Ach, to Santiago

Nie ma co się oszukiwać, że było na tym wyjeździe coś najistotniejszego. Nie po to człowiek całe lato wertuje encyklopedię piłki nożnej, sprawdza wyniki, transfery i kibicuje, by nie odwiedzić mekki kibica – Santiago Bernabeu. Francyś fruwał jak na skrzydłach cały poranek. My zaś zupełnie bez świadomości tego, co nas spotka, próbowałyśmy zrozumieć jego bezgraniczną miłość do piłki i choć trochę się nią zarazić. Na zwiedzanie stadionu Agata wytypowała poniedziałek – po weekendzie tłumy mogły być mniejsze, a i godziny poranne miały nam sprzyjać. Jakież było nasze zdziwienie połączone z rozgoryczeniem i moim totalnym nerwem, kiedy okazało się, że zwiedzanie Santiago Bernabeu na wózku nie jest możliwe! Stałyśmy przed kasą z informacją, że na wózku można obejrzeć muzeum Realu Madryt (jedną z jedenastu (!!!) atrakcji przewidzianych dla zwiedzających), a w tle z podekscytowania piszczał Franek. Nie było opcji, żeby złamać mu serce. Musieliśmy wejść na ten stadion. Wszędzie i wszyscy. Decyzja była szybka – wózek zostawiamy w kasie lub w przechowalni, o której wskazanie poprosimy, Franek i respirator idą do mnie na ręce, ssak bierze Agata, Ciocia resztę przydasi, a wszystko co zbędne zostaje w wózku i ruszamy. Kolejne rozczarowanie przyszło jeszcze szybciej. Okazało się, że nie ma możliwości przechowania wózka. Bang! Nieźle, prawda? W te pędy pogoniłyśmy więc poprosić o użyczenie takiego miejsca w pierwszej nie związanej z Realem restauracji. Jedyne, co udało się wynegocjować to darmowy wstęp dla Franka. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co byłoby gdyby Franek był większy, cięższy, bardziej wiotki, bardziej spastyczny, bardziej niepełnosprawny. Kiedy nie mogłabym go wziąć na ręce i nosić. To aż dziwne, że tak bardzo utytułowany klub, którego piłkarze zarabiają grube miliony euro nie dba o kibiców z niepełnosprawnościami. Specjalnie piszę o niepełnosprawnościach w liczbie mnogiej. Moi Czytacze są wyedukowani, ale przekonałam się, że ktoś kto ustalał zasady zwiedzania stadionu, już nie. Otóż, żeby móc zwiedzić muzeum, trzeba skorzystać z wózka, który jest na jego wyposażeniu. Takich wózków muzeum ma… całe dwa! Są to tradycyjne wózki inwalidzkie, które często można spotkać na izbach przyjęć do szpitala. I znów – mały, siedzący samodzielnie Franio mógł z niego skorzystać (respirator cały czas na moim ramieniu), ale już większe dzieci z bardziej złożonymi niepełnosprawnościami już nie. 

Trzeba przyznać, że muzeum robi wrażenie. Real jest przeogromnie utytułowanym klubem, można tam więc znaleźć wspaniale wyeksponowane trofea, koszulki, hologramy graczy. Wszystko to zachwyca. Koniec muzeum, to koniec przygody wózka.Przy ostatnim eksponacie zabiera nam go obsługa, a my dalej wędrujemy. Wąskie przejścia, mnóstwo schodów. Trochę rozumiem, że nie wpuszczają tu wózków. Nie rozumiem zaś tego, że wszystkie te atrakcje nie są dostosowane. Ogromne zaplecza, przez które przechodziliśmy śmiało mogłyby służyć za trasy dla wózkowiczów. Zwiedzanie stadionu z Frankiem to była czysta przyjemność – on tak znał się na wszystkim, znał graczy, komentował pokazywane zagrania, opowiadał historię. I o tyle o ile po Madrycie oprowadzała nas Agata, to na Bernabeu prym wiódł Francisco. Sprawdzał, czy trawa jest miękka, siedział na miejscu dla prasy i trenera i odbył wirtualną przejażdżkę realowym autobusem. Nie doświadczyłby tego, gdybyśmy pozostali przy opcji zaproponowanej przy kasie. Nie mogę jednak pominąć faktu, że obsługa przejęła się naszym wyczynem i wszyscy ułatwiali nam jak mogli – raz udało się zjechać windą, a raz skrócić przejście, dzięki otwarciu strefy vip (wiadomo!). 

Matka Anka turystka przyznaje, że Santiago robi wrażenie pod każdym względem. Matce Ance jako mamie dziecka z niepełnosprawnością zachwyt zrównoważyło poczucie zawodu i zdenerwowania, że miejsce pełne blichtru i przepychu będące atrakcją miasta, nie jest miejscem, w którym pamiętano o dzieciach podobnych Frankowi. Jeśli macie w planach Bernabeu to (bez znaczenia, czy z wózkiem czy bez) zabezpieczcie sobie na to cały dzień. Myśmy spędzili tam pięć godzin, prawie zupełnie nie zatrzymując się w firmowym sklepie i przyspieszając tempo ze względu na zmęczenie i baterie respiratora. Zwiedzanie z wózkiem? Muzeum robi wrażenie, ale czy warto pokonywać taką trasę dla jednej z jedenastu zaplanowanych atrakcji? Sama nie wiem. Nam się udało. Po powrocie do domu (metrem!) musieliśmy porządnie odespać, a moje plecy do dziś „czują w kościach” wejście do Bernabeu.

Jak więc było

Było cudnie. Franciszkowi Madryt nie schodzi z ust. Opowiada wszystko i o wszystkim. Przeżył niesamowitą przygodę nie tylko na stadionie, ale także jako kierowca policyjnego motoru, czy jako pilot. Przepięknie komunikował się po hiszpańsku. Zdobywał serca szczególnie Hiszpanek, kosztował regionalnych pyszności, poznawał miejscową kulturę. Wszystko co było w planach, wypaliło i szczęśliwie wylądowaliśmy w Poznaniu. 

Dziś fizjoterapeuta Franka ocenił, że jego plecy były trochę bardziej zastane niż po naszym wyjeździe do Niemiec, ale rozciąganie przyniosło mu sporą ulgę. Odsypiamy wojaże, Franek nadrabia zaległości z matmy i planujemy kolejne atrakcje. Nie wiem czy pamiętacie, ale październik to miesiąc Franka. Do ośmiu tortowych świeczek pozostało już tylko kilka dni. 

Kwestia czasu pozytywnie

Chociaż bardzo się staramy choroba dopada Frania coraz częściej i coraz mocniej. Zbieram się właśnie do wpisu, w którym chciałabym Wam opowiedzieć o naszych planach na najbliższe kilka miesięcy, o decyzjach, które z trudem musieliśmy podjąć i o nadziei, której ciągle szukamy. To nie będzie radosny wpis. Będzie o czasie. O tym, jak jego upływ, ma wpływ na życie Franka. W zasadzie mam ten wpis gotowy w głowie i już miałam go dodać, kiedy stało się to, co za chwilę Wam pokażę.

Rozmawialiśmy kiedyś z Franiem o jego ograniczeniach. Tych, które spowodowała choroba. Francyś powiedział wtedy, że oddychać nie musi, ale najbardziej to chciałby chodzić. Bo gdyby chodził, to wtedy mógłby pójść i zjechać na prawdziwej zjeżdżalni wodnej. Tak jak Tata, czy Ciocia M. To było bardzo, bardzo dawno temu. I choć cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną, to wiedziałam, że to tylko kwestia czasu. Że Franek wcale nie będzie musiał umieć chodzić, żeby móc spełnić swoje wodne marzenie. Rozmawiałam już nawet z ratownikami na jednym z basenów, czy technicznie można byłoby taką sprawę załatwić. Za nic w świecie nie chciałabym narazić Frania na niebezpieczeństwo – to raz, a dwa to wszystkie wątpliwości, jakie w tej kwestii się pojawiały, były słuszne. Franek przecież jest na stałe podłączony do respiratora, ma rurkę tracheo, jest tak bardzo wątły, że samodzielny zjazd w ogóle nie wchodziłby w grę, a jeszcze moment wjazdu do basenu – przecież wpada się tam zazwyczaj z takim impetem, że ojacie. Czas. Potrzebny był czas i cierpliwość.

I tak oto kilka dni temu, za sprawą gościny mojej koleżanki Marty stało się to, co stać się miało. W końcu udało się znaleźć- zjeżdżalnię na tyle wysoką, że atrakcyjną, z podgrzewaną wodą i płytkim brodzikiem i taką, że nie jeśli się nie chce, nie wpada się do niej z impetem. I najbardziej żałuję tego, że przez moment pomyślałam, że może jednak się nie da. Na szczęście nie miałam racji:

 

O tym, dlaczego wszystko nam się udaje

Nie jest wcale tak, że wierzę w moc pozytywnego myślenia. No, może nie do końca. Po prostu wydaje mi się, że jeśli z góry założę, że coś nie ma sensu, to w zasadzie dlaczego miałoby się udać? 

Podam Wam prosty, mocno życiowy przykład. Na początku lutego 2011 roku w pokoju lekarskim oiomu Centrum Zdrowia Dziecka usłyszeliśmy, że nasze dziecko choruje na przeponowo-rdzeniowy zanik mięśni typu smard1. Że jest jedynym (na wtedy) takim dzieckiem w Polsce, że z doświadczenia wiadomo, że to będzie równia pochyła w dół, że mamy w sumie zacząć się żegnać, bo zostało nam może sześć miesięcy wspólnego życia, a może aż (!!!) dwa lata. Usłyszeliśmy także, że nasz syn będzie w coraz gorszej kondycji fizycznej, że nigdy nie będzie samodzielnie oddychał, że nie będzie samodzielnie jadł, na pewno nie będzie mówił. Jednemu z doktorów wyrwało się, że życie z Frankiem będzie pasmem udręk i nieszczęść dla całej rodziny. Franio miał wrócić do szpitala do Łodzi i tam mieliśmy decydować o jego dalszym losie, o losie naszej rodziny. Mówiono nam, że jeśli w jakikolwiek sposób uda nam się zabrać Franka do domu, to zapewne zabije go pierwsza większa infekcja. Byliśmy przerażeni.

Szczęście w nieszczęściu, że żyjemy w dobie internetu. Prawie natychmiast, po naszej mailowej prośbie z odsieczą przyszły Mamy Antka i Precla- chłopców chorujących na sma1. Obie zgodnie stwierdziły, że będzie bardzo trudno, ale że wcale nie musi być tak, jak przepowiadają doktorzy, że jeśli wszystkiego się nauczymy, wszystko zabezpieczymy, to Franek ma szanse na szczęśliwe życie. Poza nimi mieliśmy ogromne wsparcie naszych rodziców i najbliższych. Na powierzchni utrzymywali nas nasi przyjaciele- wujek P. i Suzi, więc uznaliśmy, że ogromnym błędem byłoby odpuścić. Uwierzyć w to, że się nie uda.

Jak już pewnie zdążyliście zauważyć nasze życie potoczyło się zupełnie na przekór statystykom medycznym. Franciszek w swej niepełnosprawności jest całkiem sprawnym chłopcem, je samodzielnie, pięknie mówi. Jest bystrym, oczytanym i elokwentnym siedmiolatkiem. Codziennie ciężko i żmudnie nad tym pracuje ze swoimi terapeutami. Wielu z nich powtarza i nie sposób się z tym nie zgodzić, że ogromna w tym zasługa otoczenia, w jakim przyszło żyć Frankowi. Musicie bowiem wiedzieć, że jeśli Młodziakowi nic (poza smard1) nie dolega, traktowany jest jak zupełnie normalny dzieciak. Ma więc kazania za brzydkie zachowanie, musi sprzątać swój stolik, segregować sztućce po zmywaniu, „rzucać okiem” na młodszego brata, kiedy mama w łazience i uczyć się matmy. Jak to napisał ostatnio jeden z dziennikarzy, Franek po prostu nie ma czasu na chorowanie.

A teraz pomyślcie sobie, co stałoby się gdybyśmy wtedy, w lutym 2011 roku uwierzyli w to, co słyszymy. Że mamy się pożegnać i dać dziecku godnie odejść, że zabije go pierwsze zapalenie płuc, że zabranie go do domu, to będzie strzał w stopę dla całej rodziny. Co byłoby, gdybyśmy w maju 2011 roku, pierwszego dnia po powrocie Frania założyli, że ma sobie dożyć w domu? Gdybyśmy położyli go w łóżeczku, nie próbowali uczyć jedzenia, oddychania, mówienia? Czy dane byłoby nam świętować siódme urodziny? Jak myślicie?

Dlaczego o tym piszę? Bo podobno wszystko nam się udaje. Kiedy czytam w wiadomościach prywatnych „poproszę numer do Roberta, bo mnie się nigdy nie uda…” (żeby była jasność, nie mam takiego numeru) lub „nigdy nie będę miał takiego szczęścia” jest mi w sumie przykro. Wyobraźcie sobie, że gdybym nie wierzyła w to, że spotkanie z Robertem może się udać, nigdy przenigdy bym o nim nawet nie myślała, już o pisaniu listów nie wspomnę. Kiedy rozmawialiśmy z Franiem o tym właśnie jego marzeniu i zastanawialiśmy się, czy jest szansa, żeby je spełnić, wspólnie doszliśmy do wniosku, że plan minimum to jest zobaczyć Roberta w akcji. Sam Franio, jeszcze chwilę przed spotkaniem mówił na przymiarce ortez, że jedzie na mecz i byłoby super, gdyby na stadionie zobaczył Lewandowskiego chociaż z daleka. Że to by było ekstra. Bardzo marzył o wyjściu na murawę z RL, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że próbujemy, że jedziemy do Warszawy, że zabierzemy go na wycieczkę pod Stadion, że jak będzie na meczu to może (!!!) zobaczy Roberta. Jeśli więc ktoś z Was o czymś marzy- o autografie idola, płycie cd, koncercie trzeba po prostu próbować. Uważam, że nastawienie ma w spełnianiu marzeń ogromne znaczenie. 

Tak, czuje wielką satysfakcję, że to ja zapoczątkowałam moim listem to, co wydarzyło się wtedy, na meczu. Ja w to po prostu mocno wierzyłam. Ale wiecie co? Naprawdę nie macie nam czego zazdrościć. Za to, jak Robert Lewandowski zachował się wobec Frania na tym spotkaniu, na meczu i po nim, będę oglądać wszystkie jego mecze forever, ale oddałabym poznanie stu Robertów za zdrowy gen mojego dziecka.

Zrobił nam się z tego jakiś sentymentalno-motywacyjny wpis, jednak chciałabym, żebyście wiedzieli, że warto marzyć i warto próbować spełniać swoje marzenia. Przecież wszystko może się udać. 

Dwaj przyjaciele z boiska

I co dalej? Pytają najwytrwalsi, kiedy przewijam tysiące komentarzy. Dalej, to chyba widzieliście wczoraj, prawda? Ja Wam mogę powiedzieć, jak to dalej wyglądało z naszej strony.

 

Jak donoszą dzisiaj wszystkie najważniejsze media, ani ja ani mój mąż nie przynieśliśmy Franiowi wstydu zawałem na środku stadionu. Co prawda nie pamiętam, żebym wczoraj oddychała jakoś wyjątkowo często, co jednak nie doprowadziło do jakiegoś wyjątkowego skandalu. Dziś chciałabym Wam napisać o największej gwieździe wczorajszego wyjścia, o tym jak to się stało, że Panowie się spotkali i o tym jakie wymagania i warunki należało spełnić, żeby wszystko się udało.

Zacznijmy więc od końca, od warunków. Otóż nie ma co ukrywać, że gdyby wziąć pod lupę wymagania dotyczące wczorajszej eskorty, to ten wielki piłkarz, ten rekordzista miał ich… zero. A my? A my. Hm. My powiedzieliśmy: spoko, Franek może (łaskawie) wyjść z Robertem Lewandowskim (!!!) na murawę, ale musicie… Serio! To my, to nasza ekipa była w tym duecie bardziej wymagająca. Pan Robert po prostu chciał spotkać się z Frankiem. Jakie to były wymagania? Pewnie się domyślacie. Franciszek od zawsze musi być pod stałym nadzorem rodzicielskim. Dlatego, mimo renomy spotkania, nie mogliśmy odstąpić od tej zasady. Z Frankiem cały czas musiało być jedno z nas. Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby zatkała się rurka, pękł obwód, wyłączył się respirator, odłączył się filtr? Tragedia! I choć zabezpieczyliśmy Frania maksymalnie, to i tak cały czas mieliśmy go na oku. Oprócz tego potrzebowaliśmy więcej czasu na ubranie i przygotowanie Frania, potrzebowaliśmy czasu na odessanie i przewentylowanie i wszystko to wliczono we wczorajsze przedsięwzięcie tylko po to, by Francio mógł spełnić swoje największe marzenie.  

Skąd Franek na Narodowym? Już słyszałam kilka wersji. A to wyszło zupełnie naturalnie. Napisałam na fanpage Pana Roberta list motywacyjny. Motywujący jego, oczywiście! O tym, jak fantastycznym i mądrym chłopakiem jest Franio i o tym, jakie jest jego marzenie. I zapytałam, po prostu, zwyczajnie- czy byłaby taka możliwość. Nie wiem, może jestem w czepku urodzona, a może tak miało być, ale zauważono moją wiadomość i Franio na mecz pojechał. Chciałabym, żebyście wiedzieli, że nie „załatwił” nam tego bogaty wujek z Ameryki, ani tym bardziej uprzejma Ciotka z Kanady. Nie musieliśmy też za to płacić. Wyobraźcie sobie, że takie rzeczy po prostu się dzieją. Że jeśli ktoś może i ma możliwość, to robi coś, a dobro wraca. Kiedy więc zgodę wyraziła cała oficjalna strona zaangażowana w organizację meczu, nam pozostało tylko kurować Frania, trzymać go z daleka od wirusów i bakterii i bezpiecznie dowieźć na umówiony termin do Warszawy.

Franek do końca nie wiedział, co będzie działo się w ten weekend. Z jednego, bardzo ważnego powodu. Otóż on bardzo przeżywa wszystkie wielkie atrakcje w swoim życiu, do tego stopnia, że zwykle kończy się to co najmniej stanem podgorączkowym. Dlatego powiedzieliśmy mu, że jedziemy do Warszawy na wycieczkę. Był na nas nawet zły i obrażony, kiedy to w sobotę zabraliśmy go do hotel na „ważne spotkanie z takim panem”, bo on miał zupełnie inne plany. 

Kiedy więc zapytano go, co jest jego największym marzeniem, odpowiedział, że spotkanie Roberta Lewandowskiego. Ktoś więc powiedział: Franio, odwróć się. Bo tuż za jego plecami wyrósł… idol. Żebyście widzieli tę minę! Szok, niedowierzanie i szczęście w jednym. Trwało to prawie do samego meczu. A jak wyjście? Francesco bardzo wszystko przeżywał. I wiecie co? On nie martwił się, że będzie dużo ludzi, że będzie hałas, którego tak nie lubi. Bał się, że coś zrobi źle i jego koledze będzie przez to smutno. Bał się, że jeśli jego koledze będzie smutno, to źle mu się będzie grało i nie strzeli gola. Spiął się więc maksymalnie, a kiedy zjechał z murawy, powiedział:

Widziałaś mamo? Dałem radę!

Był bardzo z siebie dumny, a my mieliśmy problem, żeby powstrzymać łzy wzruszenia. Franciszek resztę meczu spędził na trybunach, skandując „Polska gola” . Niestety nie było mu dane zobaczyć bramki strzelonej przez Pana Roberta, bo przed nim wyrosła ściana podekscytowanych kibiców, ale od czego są powtórki, prawda? Szczęście wieczoru dopełnił telefon od Roberta z gratulacjami i podziękowaniem za wspólne wyjście. 

Od wczoraj żyjemy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Jak pewnie wielu z Was widziało, media oszalały. Doświadczamy wątpliwej przyjemności montażu, zdań wyrwanych z kontekstu i umieszczania nas w wygodnych dla autorów aluzjach. Nie wiem, jak Wy, ale ja na wszelki wypadek staram się nie otwierać lodówki, bo nie wiadomo, czy nie wyskoczy z niej Franek. Na szczęście doświadczamy także ogromu ciepła i dobroci, które przekazujecie nam w komentarzach (Tata Franka śledzi wszystkie na bieżąco), wiadomościach (powolutku odpisujemy na wszystkie), telefonach (mój nie nadąża). Bardzo Wam dziękujemy, że tak pozytywnie odebraliście występ Franciszka. Państwu z głównych wydań serwisów informacyjnych za cudne reportaże, za zdjęcia, za to, że z nami jesteście.

No i witamy nowych! Cześć, jak Wam się podobamy?

Ale na końcu.

Robercie, kolego mojego syna. Pewnie nie zdajesz sobie sprawy, że tym jednym gestem podarowałeś mojemu dziecku siłę i adrenalinę na kolejne długie miesiące. Francio widzi w Tobie wielkiego przyjaciela. Okrzepł, nabrał werwy i energii. Jest dumny z siebie, że Cię wczoraj nie zawiódł. 

A ja? Nigdy Panu tego nie zapomnę. 


zdj. 1 PAP Bartłomiej Zborowski

zdj.2,3,4 materiały PZPN

pozostałe: fot. rodzinne

Dream Team

Na ostatniej lekcji z Panią Kasią Franek rozmawiał o marzeniach. Mówił, że chciałby spotkać Nelę Małą Reporterkę, Roberta Lewandowskiego i lecieć balonem. Pamiętacie mój poprzedni wpis o marzeniach? Kiedy spełniło się tamto, pomyślałam wtedy, że chociażby tylko po to, by usłyszeć od Frania, że jest najszczęśliwszy na świecie, warto zawalczyć o kolejne. 

Od wczoraj w naszych prywatnych internatach wrze. Skąd? Dlaczego? Co? Już tłumaczę…

Dzisiejszy mecz z Czarnogórą będzie dla nas podwójnie ważny. Po pierwsze, bo nasza reprezentacja zagwarantuje sobie udział w Mistrzostwach Świata w Rosji, a po drugie, bliższe naszym sercom- na murawę z kapitanem reprezentacji Polski Robertem Lewandowskim, jako członek dziecięcej eskorty wyjdzie nasz Franciszek! Po raz pierwszy w historii rozgrywek Reprezentacji Polski z piłkarzem na murawę odśpiewać hymn wyjdzie, ba! wyjedzie dziecko na wózku. Franio jest podwójnym szczęściarzem, bowiem dzięki uprzejmości Pana Roberta i jego Współpracowników, mógł już wczoraj poznać swojego idola, porozmawiać z nim chwilę, pochwalić się swoim super szybkim wózkiem, zrobić kilka bączków, przybić piątkę i omówić strategię na dzisiejsze spotkanie. Franek został zaproszony na trening reprezentacji, mógł zobaczyć od kuchni przygotowania do dzisiejszego spotkania, zwiedzić szatnię piłkarzy, poznać trenera Nawałkę, uścisnąć dłoń Panu Bońkowi. 

Jak to wygląda od naszej kuchni? Ja mam tremę. Ale to taką tremę, że w zasadzie to mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Tata Franka fruwa pięć metrów nad ziemią ze stresu. Ale nie dlatego, dlaczego myślicie. Martwimy się, żeby wszystko poszło bez zarzutu. Żeby Franiowi nie obsunęła się rączka, żeby nie odłączył się filtr, żeby nie wyłączył wózek, żeby dał radę. Tak, jak organizatorzy dbają o każdy detal widowiska, tak my staramy się zadbać, żeby ze strony Franka wszystko było bez zarzutu. A Franio? Wczoraj zaniemówił, kiedy zobaczył Roberta i potrzebował chwilę, żeby się odnaleźć. Później poszło już z górki. Francesco nie ma żadnych problemów w nawiązywaniu kontaktów, szybko więc otworzył w głowie szufladkę z napisem „piłka nożna” i już było wiadomo, że spotkanie może trwać bez końca. Popołudniowy trening był dla niego tak niesamowitym przeżyciem, że wytrzymał plecki i zimno. Na szczęście mógł zregenerować siły na czerwonej Preclowej kanapie, a po powrocie do hotelu padł i spał dwanaście godzin. 

Trzymajcie za nas dzisiaj kciuki, dobrze? Za mnie i za mojego męża. Bo kiepsko będą wyglądały dwa zawały przed spotkaniem, kiedy to FRANEK I ROBERT pójdą razem na mecz!

O marzeniach

Co jakiś czas, zwykle mniej więcej w okresie spadku formy, kiedy to myślę sobie, że życie jest kurka niesprawiedliwe i takie tam, najbardziej przytłaczającą myślą jest to, że nie wiadomo, co dalej. Ile jeszcze będziemy sobie trwać w tej radosnej rzeczywistości i kiedy to wszystko zrobi drastyczne sru? No, bo zrobi. Na co dzień staramy się o tym nie myśleć, bo nie ma sensu się bez przerwy się zadręczać i zgodnie z pierwotnym złożeniem robimy tak, żeby było normalnie.

Poza mną. No, bo że normalną matką nie jestem, wiadomo od dawna. Czasem wydaje mi się, że jestem wręcz złą matką. Owszem, nie pozwalam się moim chłopcom bawić nożami, krzyczeć na tatę i szantażować mnie płaczem, ale dzieci mogą w naszym domu naprawdę wiele. Wychodzimy bowiem z założenia, że dzieciństwo jest po to, żeby być dzieckiem. Naprawdę nic się nie stanie, kiedy Leon przez przypadek rozsypie płatki albo Franio rozleje sok, kiedy udowadnia, że jest dorosły i może sam. Inna sprawa, kiedy robią to z premedytacją, wtedy jest wykład i kazanie, ale dziś nie o tym. Dziś o marzeniach. Bo i tutaj zakładamy, że marzenia trzeba spełniać. Szczególnie w dzieciństwie. Leoś więc ma dwa podstawowe- żeby zawsze były banany i kabanosy i żeby mógł bez końca bawić się mopem, szczotką lub odkurzaczem. A Franio? Frania marzenia są już większe, bardziej świadome i nieco trudniejsze do realizacji. Co nie zmienia faktu, że jeśli się pojawią to nigdy ich nie negujemy, nie wyśmiewamy i nie odkładamy na półkę pod tytułem „niemożliwe”. Tak było i tym razem. Na podium marzeń Franka są trzy rzeczy: jechać do Chin i fotografować pandy, wyprowadzić za rękę na mecz Roberta Lewandowskiego i spotkać Zenka Martyniuka. Kiedy więc okazało się, że trzydzieści kilometrów od nas jest koncert ikony disco polo, odpowiednio wcześniej kupiliśmy bilety i… spełniliśmy marzenie.

Franio słucha różnej muzyki. Lubi Dżem, lubi Maroon5, lubi Beatlesów (z resztą wyjazd na koncert Paula, też jest w jego top10, bo chciałby śpiewać lalalala do hey Jude). Naprawdę szeroki gust muzyczny ma nasz synek. Jednak Zenek to absolutny hit. I choć sceptycznie byłam nastawiona do tej imprezy, to w momencie, kiedy mój mały syn powiedział mi, że to jest najlepsza sobota w jego życiu, od razu mi przeszło! Odliczaliśmy najpierw dni, potem godziny, w końcu minuty. Franio zrugał towarzyszącą nam Ciocię Suzi, kiedy ta odważyła się ziewnąć i z wzrokiem pełnym podziwu oglądał występ swojego idola. To było tak ważne przeżycie dla naszego syna, że kiedy wymagał odessania, nie ukrywał tego ani na chwilę, wiedząc, że zatkanie rurki oznacza powrót do domu. Przez przypadek więc tuż po odessaniu znaleźliśmy jeszcze lepszą miejscówkę i tym sposobem Francio był tuż o krok. Po występie, jak każdy cierpliwy i szalony groupie czekał z własną płytą po autograf, a kiedy okazało się, że będzie mógł nawet przywitać się i chwilę pogadać z Zenkiem, szczęście sięgnęło zenitu. Franek powiedział mi tylko, że z wrażenia było mu ciepło na całym ciele i że jest bardzo szczęśliwy. Od soboty wertujemy zdjęcia, podziwiamy autografy i ciśniemy na adrenalinie. Teraz jeszcze tylko pandy i Robert i szukamy nowych marzeń na podium.

Dziękujemy Pani Ewie, że pamiętała o Franku i o tym, jak ważny to był dla niego dzień.

Mundurowy

Ledwo opadła mąka z piekarni Paraczyński, a już młody Francesco wskakiwał w mundur, by oddać się kolejnej służbie społecznej- oto na jeden dzień podjął się przyjrzeć pracy policjantów z bliska. Jak na prawdziwego Młodego Wilka przystało poranek rozpoczął od kawy zbożowej (zdj. w środku), by potem (i tak kolejno od lewej) zorganizować zbiórkę i pogadankę z Rzecznik Prasową Komendy, przejrzeć zdjęcia na stronę internetową placówki, zdjąć (oraz dostać na pamiątkę) własne (!!!) odciski palców, przyjrzeć się pracy i szkoleniu psa policyjnego Cezara, przywitać się z samym Szefem, a zaraz potem zająć jego miejsce za biurkiem, przy pomocy Mamy podbić kilka ważnych dokumentów (niestety dekret o porcji frytek dla całej Komendy nie przeszedł), odebrać tabun ważnych telefonów oraz życzenia od zaprzyjaźnionego Komisariatu w sąsiednim powiecie i przyjąć honory w postaci ogromnej paczki słodyczy i najprawdziwszego samochodu policyjnego od samego Komendanta. Jeszcze tylko końcowa fotografia na pamiątkę i… tyle go widzieli.

W tajemnicy Wam powiem, że zasnąć nie mógł do północy!

 

pf_1455830366

 

Dziękujemy!

Tradycyjnie (mogę już chyba tak napisać) naszemu Policjantowi Panu Grzegorzowi z Komisariatu Policji w Grabowie nad Prosną oraz

Komendantowi Powiatowemu Policji w Ostrzeszowie Panu Inspektorowi Dariuszowi Bieniek, a także Panu Nadkomisarzowi Jerzemu Kupaj

za zorganizowanie wspaniałego dnia policjanta dla naszego Franciszka. Za spełnienie marzenia o zostaniu mundurowym w prawdziwym tego słowa znaczeniu, za atrakcje od których rumieniły mu się policzki, za pomysł i chęci. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni.

 

Upieczony

20160212_191019Nie ma chyba kaliszanina, który nie znałby piekarni Paraczyńskich. Z niepozornego budynku przy ulicy Chrobrego rozpościera się zapach na całe miasto. Zapach, który o poranku ustawia przed bramą założonej w 1981 r. piekarni tłumy kupujących. Mówię Wam, dostać się tam w porannych godzinach szczytu graniczy z cudem. My mamy to szczęście, że mistrz piekarnictwa i zarazem właściciel – Stanisław Paraczyński jest naszym, a właściwie tatowym osobistym wujkiem. Wujek Stasiek słynie nie tylko z tego, że jest piekarzem. Od samego początku swojej działalności wraz z żoną założyli sobie, że będą prowadzić szeroką działalność20160212_185538 charytatywną. Wspierają Bank Chleba, szkoły, przedszkola, kluby sportowe, organizacje społeczne, rady parafialne. W 2001 r. zostali nagrodzeni tytułem „Dobroczyńca Roku 2000” i od tej pory zdobyta w Krakowie statuetka zajmuje honorowe miejsce na półkach piekarni. Niejako więc po kądzieli, niejako z tytułu sposobu bycia Wujek Stasiek wymyślił sobie, że zaszczepi w naszym Francysiu ziarenko piekarnictwa. Nie wiem, jak to zrobił, ale między zmianami w pracy 20160212_185714 20160212_185947stawili się chyba wszyscy piekarze. Pokazywali Frankowi każdy etap produkcji pysznych wypieków i uruchomili nawet piec ceramiczny. Musicie bowiem wiedzieć, że pieczywo w piekarni wypiekane jest według staropolskiej receptury na zakwasach naturalnych, gdzie głównym składnikiem jest żur oraz mąka żytnia. Franio otrzymał specjalną czapkę piekarza i z dumą oświadczył, że kiedy Pan Piekarz pójdzie na urlop, to on go chętnie zastąpi. Trochę mu mina zrzedła, kiedy wytłumaczyłam mu, że pierwsza zmiana rozpoczyna swoją pracę o 5 rano, bo ostatnimi czasy nasz Franio mocno ceni sobie wysypianie, ale obiecał, że do pracy w piekarni będzie się stawiał co do minuty. To była wspaniała podróż pełna zapachów i smaków. Franek wrócił zauroczony, a my objuczeni torbami z pieczywem, które mimo kilku dni nadal jest pyszne i pachnące.

20160212_191411_1

Dziękujemy całej Ekipie Piekarni Paraczyński za pamięć o naszym Franku i sprawienie mu ogromnej frajdy oraz niespodzianki.