Otóż to! Od tygodnia próbuje Matka Anka wydobyć mężczyzn swojego życia z wirusów i bakterii. Oczywiście żaden nie przyzna, że był pacjentem zero i tylko przerzucają się dolegliwościami. Najgorzej to było w piątek…
Leon postanowił zostać hafciarzem roku i zafundował nam radosny poranek i już w zasadzie wiedzieliśmy, że nie. Że jednak nie przechodzi mu to przeziębienie, co to było przeziębieniem na początku tygodnia i nie ma wyjścia, dzwonimy do pediatry. Franio był już niemal całkiem wyleczony, pozostał w domu tylko dla umocnienia formy, staraliśmy się więc braci raczej dzielić niż łączyć. Jednak to akurat piątek był dniem, kiedy to Miluś kochał swojego starszego brata najbardziej w życiu i każda próba rozdzielenia ancymonków kończyła się strajkiem generalnym. Ponieważ kaszel wzmagał na sile, co było odwrotnie proporcjonalne do matczynej cierpliwości, postanowiła Matka wyjść nieco wcześniej z domu, żeby a/ przewietrzyć zszargane tfu! umysł, umysł przewietrzyć, b/ nie spóźnić się, jak to czyni zawsze i wszędzie. I wyszło prawie idealnie, bośmy się z Milusiem wylansowali i wyszykowali z półgodzinnym zapasem, ale okazało się, że mgła i inne cuda na drodze więc Matka… zabłądziła. Musicie bowiem wiedzieć, że my nie mieszkamy w metropolii. To znaczy mieszkamy, ale na jej obrzeżach, gdzie prędzej traktor niż maybacha uświadczysz, a i Pani Doktor swój gabinet przy domu na wsi ma, a Matka nie tutejsza, tylko za mężem i przy mężu została i u Pani Doktor dwa razy w życiu tylko była, to się mogło Matce zabłądzić. Kiedy zapytałam przypadkowego wędrowca myśliciela pod sklepem osiedlowym, że którędy na gabinet, to najpierw umarł ze śmiechu, a potem, kiedy już ożył, to kumpla jeszcze wtajemniczył i chcieli Matce nawigację ufundować, bo tak w te strony, to jeszcze nikt nie zabłądził. Szczęście w nieszczęściu, że podróże to naszego Milonka wybitnie uspokajają, mogła więc Matka pod nosem sobie rzucać brzydkimi słowami, na barkach niosąc śmiech panów spod sklepu. Koniec końców wcale tak daleko nie zabłądziliśmy, bośmy się zmieścili w kwadransie akademickim i kiedy już udało się Młodszaka osłuchać i obejrzeć, okazało się, że ma… zapalenie oskrzeli. Taddam! Super, prawda?
Po powrocie do domu pozostało zapodanie leków i czekanie na efekt. W tak zwanym międzyczasie mąż zapadł na najbardziej śmiertelną męską odmianę kataru i musieliśmy na szybko notariusza, żeby testamentem buty typu cichobiegi, portfel skórzany z inicjałami i świnkę skarbonkę na odpowiednie osoby scedować, a Franiowa szyjka zaprotestowała i wdał się jakiś stan zapalny przy rurce, więc trzeba było na cito ratować.
I wszystko było już dobrze i nawet spokojnie być zaczęło. Aż nadeszła sobota. W sobotę rano puściły kołki rozporowe przy półce z książkami i niewiele brakowało, żeby to wszystko sru! na podłogę zabijając ścierającą kurze Matkę. Tak więc sobota zafundowała nam segregowanie biblioteki Frania, co najchętniej oczywiście uskuteczniał Milon. Na szczęście wszyscy zmęczyliśmy się tymi porządkami, więc tłumnie i zgodnie grubo przed 22 okupowaliśmy swoje łóżka.
Jest niedziela.
Gardło mnie coś zaczyna pobolewać…