Stopa 2.

Kiedy ostatnio byliście w kinie na jakimś wartym obejrzenia filmie? Dawno? Zatem ze swojej strony chciałam polecić Wam niezwykle radosny, pełen optymizmu i nadziei film wschodzącej gwiazdy kina- Frankowego taty. W roli głównej Franek. A raczej jego stopa. Kreacja godna Oscara…

Pamiętacie wpis o ruszającej się nóżce? Nie? To TUTAJ możecie go sobie przypomnieć. Po co go przypominam? Po to właśnie, żebyście mieli porównanie. Tam Franciszek ruszał całą nogą, nieznacznie tylko poruszając stopą. Nie miał wówczas jeszcze ani tyle siły, ani koordynacji ruchowej, żeby zapanować na stopą.

Film nagrany w czasie wczorajszej kąpieli, to kolejny dowód na siłę systematycznej i stałej rehabilitacji. Sami przecieraliśmy oczy ze zdumienia! Franklin z pełną świadomością i bez wysiłku ruszał stopą! I to jak ruszał… Z resztą zobaczcie sami:

Prawda, że pięknie? Myślę, że dobrze, żebyście wiedzieli: Franek w ramach NFZ ma zapewnione dwie godziny TYGODNIOWO rehabilitacji. Rehabilitowany zaś jest dwie godziny DZIENNIE od poniedziałku do piątku i raz dziennie w soboty. To Wy, Wasz 1% podatku, Wasze wpłaty na konto, złotówki do puszek, dobre serca, wielkie duchy pozwalają naszemu dziecku tak pięknie walczyć z ograniczeniami, jakie dała mu choroba. Tylko dzięki Waszej pomocy jesteśmy w stanie zapewnić Młodzieńcowi stałą, systematyczną i tak bardzo ważną rehabilitację. Mogliśmy dzięki Waszej pomocy zakupić mu pionizator i kilka innych pomocy. Dzięki Waszej pomocy Franek chodzi do logopedy, korzysta z zajęć dogoterapii. Jesteśmy Wam niezmiernie wdzięczni za wszystko, co robicie dla naszego syna. Bardzo Wam dziękujemy!

A teraz wszyscy przewijają do góry strony i raz jeszcze podziwiają. Osiągnięcie godne największych laurów- stopa, która miała nigdy się nie ruszyć- robi TAKIE rzeczy. 🙂

Ech, fajnie jest być mamą takiego dzielnego faceta.

 

Wyginam śmiało ciało!

Franciszek lubi, kiedy z jego ciałem coś się dzieje. Podejrzewam, że gdyby był zupełnie sprawny, dom niejednokrotnie byłby wywrócony do góry nogami. Dlatego tak kocha ćwiczyć. Kocha też swoją Ciocię Anię Rehabilitantkę i nawet w niedzielę, kiedy ćwiczeń nie ma, po śniadaniu słyszę: „Ania brum brum.” Umiejętnościom naszych rehabilitantek zawdzięczamy bardzo wiele. Franek siedzi, rusza rękoma, sztywno trzyma głowę i robi to z radością. Żeby nie było dwie godziny dziennie rehabilitacji, to dla Młodzieńca olbrzymi wysiłek. Tym bardziej jesteśmy dumni z jego małych i wielkich osiągnięć.

To, co zobaczycie za chwilę, jeszcze pół roku temu nie było możliwe. Trzy miesiące temu na samą prośbę wykonania tych ćwiczeń był płacz. Jednak kiedy Dziedzic zorientował się, że to od niego zależy, co się stanie z jego ciałem, wygina ciało aż miło. Wygina śmiało. 🙂

Ogrom pracy Cioci Ani i Cioci Moniki. Ogrom ich uporu, wiary i mobilizacji. I siła. Siła małego Franciszka sprawia, że marzymy o czymś więcej… O jeszcze. Mam nadzieję, że się zdarzy.

p.s. dzięki, że tak miło kopnęliście mnie w tyłek!

Niemoc brzuszka, niemoc mamy…

Zdecydowanie zapadłam na niemoc twórczą. Przez duże tfu! Dziwne myśli zaczęły się po głowie plątać, że może porzucić fach matki blogerki i zająć się czymś zgoła innym? Może haft krzyżykowy? W sumie, to nie wiem, czy kupki, kaszki, wagi i przypadłości naszej rodziny są warte poczytania… A może jak się matka blogerka wyżali, to i niemoc sobie pójdzie w diabły? Zobaczymy…

Czy ktoś chciałby wiedzieć, co u Franka?

Odkleić się od niego od soboty nie mogę. Bardzo tęskniłam. A on? Rozgadał się jak szalony i teraz pokrzykuje z kanapy: „tato daj!” „mamo jajo!” „Amnia (frankowe Amelia) akuku” i tak sobie biegamy i spełniamy rozkazy Jaśnie Panicza. Żeby jednak nie było za słodko, na dwór Dziedzica znów zawitały problemy brzuszkowe. Debridat pomógł na krótko. W czasie mojego wyjazdu tata walczył z zaparciem dwukrotnie, dziś nastąpiła powtórka z rozrywki. Frankowy brzuch nadyma się jak balon, a Młody cierpi bardzo.

Nie lubię, kiedy płacze z bólu.

Wolę, kiedy płacze, bo chce poudawać terrorystę. Jak dziś w łazience. Wystarczyło puścić wodę pod prysznicem i płacz mijał. Żeby zaparcia też to leczyło…

Na koniec: retrospekcja:

Mama i syn oddaleni od siebie 250 km rozmawiają przez telefon:

-Halo? Franek?

-mamaaaaa alo!

-cześć synku! co robisz?

-mniam, mniam.

-z kim?

-tata, Amnia, baba, dada, koko…

-kłamiesz!

-taaat.

Kocham ten jego spryt, wdzięk i wrodzoną inteligencję…

 

 

Home sweet home.

Jak dobrze być w domu… Franciszek wydaje się oczywiście dwa razy większy, daw razy ładniejszy, dwa razy mądrzejszy i w ogóle taki jakiś dwa razy bardziej niż przed wyjazdem.

Wnioski powyjazdowe:

*prawo ironii losu działa na sto procent- niemal w czasie każdego mojego służbowego wyjazdu w domu jest jakaś akcja

*rozpoczęcie rozmowy telefonicznej od „tylko się nie denerwuj” to doskonała podkładka pod zawał

*mmsy ze zdjęciami roześmianego dziecięcia potrafią załagodzić wszystko, poza tęsknotą

*rozmowa z dziecięciem mówiącym „halo mama. baba nie” to największa atrakcja wyjazdu

Poza tym z lodówki wyjedzone, dom posprzątany, frytki zaliczone. I Franek- taaaaaaaaaaaaki duży.

Wiecie? Śpimy dzisiaj razem. 🙂

Wielki powrót do formy.

Wiecie, jak wygląda chłopiec, który jeszcze wczoraj wieczorem wymagał natychmiastowej hospitalizacji? Po śniadaniu, spaniu dużo ponad normę i telefonie do mamy ten chłopiec wygląda tak:

Ponieważ chłopiec ów cały dzień był najgrzeczniejszym chłopcem na świecie- zasłużył na nagrodę. Już pomijam, że w lodówce jest pomidorowa mamy…

Byle do soboty.

Tata Franka.

 

Szpital.

Byliśmy w szpitalu. Dzień mijał w miarę spokojnie. Franek jadł i ćwiczył, jednak wieczorem zalał się wydzieliną tak bardzo, że nasza Doktor Pediatra stwierdziła, że lepiej będzie jeśli zabiorę go do szpitala. Tam zrobili mu podstawowe wyniki krwi, Pan Doktor go osłuchał i stwierdził, że zalecone leki są ok i Franklin może kurować się w domu. Wyniki krwi też w porządku.

Zafundowaliśmy więc sobie i wyjazdowej mamie zawał i kilkadziesiąt minut niepewności.Pozostaje tylko odsysać. Baaaardzo często.

Teraz Dziedzic odsypia. Bez kąpieli. O szpitalu mamie powiedzieliśmy, ale braku kąpieli to już nam nie wybaczy.

Byle do soboty.

Tata Franka.

Mamy nie ma- dzień pierwszy.

Halo?!

Tu tata. Tu tata. Czy ktoś nas czyta? Zostaliśmy sami. Mama wyjechała, więc na znak tęsknoty postanowiliśmy rozchorować się jeszcze bardziej. Franek spędził wieczór na płaczu. Rurka cała zalana wydzieliną. Odsysany był- jak nie on- kilkanaście razy. Miał problem, żeby pogodzić się z respiratorem, zasnął dopiero wentylowany ambu. Kolacji oczywiście nie zjadł.

Mam nadzieję, że jakoś przetrwamy. Byle do soboty.

Z pola bitwy

tata Franka

Coś- kontratak.

Żyjemy żyjemy! Coś Frankowi odpuszcza. Żeby było śmieszniej, przeniósł się w wersji hard oczywiście na tatę. I tym sposobem obaj panowie powędrowali dzisiaj na wizytę do Pani Doktor. Franek- kontrolnie. Tato- badawczo. Żeby było jeszcze śmieszniej, jak prawdziwa wyrodna mama, spakowałam manatki i gonię właśnie pracować na wyjeździe. Do soboty. Tym samym na placu bitwy przeciwko cosiowi pozostał osłabiony tato i wzmocniony Franklin. Wezwane posiłki w postaci Babci Goshi przyjadą jutro. Dziś nadciągnie także Dziadek Greg. Dlatego choć z wyrzutami sumienia, to jadę z nieco spokojniejszą głową, a berło nad domem i blogiem uroczyście przekazałam chłopakom.

Jakby co to lodówka pełna, ubrania poprasowane i podłogi umyte. 🙂

Bez odbioru.

Mama Franka.

Wypędzanie cosia- dzień następny.

U Franciszka nadal mieszka coś. W związku z tym Młodzieniec ogłosił strajk i protestuje na widok każdego posiłku. Nie przechodzi nawet jajo, które gotowi jesteśmy przyrządzić o każdej porze dnia i nocy. Jakakolwiek próba nakarmienia Dziedzica kończy się karczemną awanturą, po której rurka tracheo jest cała zalana, a Franek wpada w panikę i duszność. Weekend nie należy zatem do najspokojniejszych. Z plusów? Śpimy we trójkę. W ustawieniu: Dziedzic-rodzic-rodzic. Ponieważ ze strony Dziedzica ostatnia noc należała do tych z gatunku przepłakane, co jakiś czas zamienialiśmy się na pozycji środkowego, tak by każde z nas dostąpiło zaszczytu nocnego tulenia Franciszka.

Poza porami posiłków i podawaniem leków, humor dopisuje. Na widok Cioci Ani Rehabilitantki Franklin uśmiecha się tak szeroko, że chyba widać mu ósemki, a z Ciocią A. namiętnie podczytuje rymowanki.

Z cyklu: obserwacje cosia:

Franek wymaga teraz dużo częstszego odsysania. I choć przyzwyczajony jest do odłączania od respiratora, bo przecież trenujemy oddychanie, to na widok rozpakowywanego cewnika wpada w płacz. Niezorientowanych orientuję, że w okresie, kiedy Franek zmaga się tylko z Potworzastym odsysania wymaga góra raz na dobę. Teraz, kiedy zmaga się z cosiem odsysamy go około 3-4 razy na godzinę. Dziedzicowi przeszkadza nawet najmniejsza ilość wydzieliny w rurce, a jej próby pozbycia się powodują u niego niepokój i ogólną nieszczęśliwość. Chyba nie umiem nazwać tego odpowiednio, ale wydaje mi się, że Franek boi się odsysania. Tłumaczymy zatem co do czego i po co. Efekt póki co mizerny. Poza tym, że Junior ma kilka sekund więcej na rozpacz.

Uciekaj już od nas cosiu!

Coś.

Franciszka dopadło coś. Coś objawia się podwyższoną temperaturą, zwiększoną ilością wydzieliny, niechęcią do jedzenia, kilkoma drzemkami w ciągu dnia, poranną chrypką, rozwolnieniem. Żeby cosia zdusić w zarodku, tato zadzwonił po Doktor Pediatrę. Pani Doktor orzekła, że nie ma jeszcze powodu do niepokoju, bo i gardło ładne i w płucach czysto. Przepisała kilka zapobiegaczy i nakazała obserwować Młodzieńca.

Obserwujemy go zatem uważnie i z obserwacji tych wynika, że:

*nawet niewielki stan przedprzeziębieniowy powoduje u Franka problemy z mówieniem. Wydzielina blokuje powietrze i mimo, że Franek rusza ustami i próbuje coś powiedzieć, głosu nie słychać. Na szczęście Dziedzic nie zniechęca się, przełyka ślinę i jest przeszczęśliwy, kiedy uda mu się w końcu wydobyć z siebie głos.

*zwiększona ilość wydzieliny (normalnie Franek prawie w ogóle nie wymaga odsysania) powoduje, że respirator ma problem, żeby dostosować się do Franka samodzielnych oddechów. Nawet  czasie snu Franek oddycha szybko i płytko.

*poza tym Dziedzic, jak każde przeziębione dziecię jest apatyczny, nie chce jeść, patrzy smutnymi oczętami i prosi o uwagę w każdej sekundzie.

Cosia sprzedałam Frankowi ja. Coś nie jest jeszcze niczym poważnym. Jest cosiem. Trzymajcie zatem kciuki, żeby się to nie rozwinęło w jakieś jesienne paskudztwo.

I jeszcze jedna bardzo ważna sprawa: pomyślcie ciepło, pomódlcie się, jeśli potraficie, poślijcie energię Chustce i Bartkowi– oboje bardzo mocno walczą, by być.

Głupi to był dzień.