Leżę w łóżku z zapaleniem oskrzeli i gorączką taką, że nie mieści jej termometr. Odseparowana od męża i syna.
Chłopcy podsypiają na kanapie przed telewizorem. Ot, taki sobie męski wieczór.
I wiecie co? Mam olbrzymie szczęście. Będąc mamą dziecka podłączonego do respiratora mogę spokojnie się kurować. Mogę leżeć do upadłego. Mogę co pięć minut wołać o herbatę, kanapkę, towarzystwo. O to samo co cztery minuty prosi Franek. Naszym opiekunem jest tata.
I tak sobie myślę, co byłoby gdyby jedno z nas było z Frankiem… samo. Gdyby okazało się, że jedno nie podołało i poszło w siną dal, drugie zostawiając z potworzastym za kołnierzem. Działamy w tandemie. Ja pracuję, załatwiam zakupy i urzędówki. Tato zajmuje się domem, terapiami, wizytami lekarskimi, gotowaniem. Mamy wszystko opanowane do takiej perfekcji, że pewne czynności są dla nas naturalne: to ja rano ubieram Franka, Szymon robi śniadanie, ja ogarniam pranie i prasowania (poza tymi prasowaniami, które ogarnie nam Babcia Gosha), Szymon robi obiad. Ja kąpie Franka, Szymon sprząta po kąpieli. Mamy czas, żeby się poprzytulać wieczorem, pogadać o pracy, o dniu z Frankiem. Razem łatwiej się mieszka z potworzastym.
Gdyby jednemu z nas nie daj Boże powinęła się noga, co dalej? Na rachunki trzeba zarobić, Franek wymaga nieustannej opieki. O prywatnej można tylko pomarzyć.
Dlatego zapinamy pasy, nie skaczemy ze spadochronem, chodzimy zimą w czapce i dbamy o siebie wzajemnie. Jak to w tandemie.
***
Na jutro mąż obiecał mi rosół.