Osiem i sto

Nie całkiem jeszcze opadł kurz po lądowaniu samolotu z Madrytu, a walizka Franciszka z wszystkim przydasiami znów była przepakowywana. Tym razem zamiast czapki z daszkiem i słownika polsko – hiszpańskiego w towarzystwie zapasu rurki tracheo, filtrów, cewników i strzykawek wylądował kibicowski szalik i album na autografy. Dlaczego? Bo mały przyjaciel Roberta Lewandowskiego w poniedziałek obchodzi ósme urodziny! A duży przyjaciel Franka wczoraj zagrał setny mecz w Reprezentacji Polski.

 

Na trybunach Stadionu Śląskiego było wielu bliskich Robertowi, a jednym z nich był też nasz Franc. Od momentu poznania i słynnego wyjścia (klik klik) chłopcy wspierają się – Franio bardzo mocno przeżył otoczkę Mundialu, a Robert pocieszał Francia po ciężkich szpitalnych wakacjach oraz dodawał otuchy przy oswajaniu pega. Z okazji zbliżających się frankourodzin na naszą skrzynkę przyszedł wyjątkowy prezent – bilety na mecz z Portugalią i obietnica przytulasa przedmeczowego. Tak więc od tygodnia w naszym domu unosiły się opary szczęścia, a wtajemniczony w ostatniej chwili Francesco rzekł tylko, że to lepsze, niż Bernabeu! Całą drogę na Śląsk przeżywał, ustawiał plan rozmowy (że powie o pegu, że zapyta o techniczne triki, że pokaże jak wytrenował cieszynki, że poopowiada o Madrycie), a kiedy doszło do spotkania otumaniony szczęściem zapomniał o wszystkim. W środę Franek gdyby mógł, unosiłby się w powietrzu. Dzięki Robertowi znów mógł na chwilkę pobyć w wielkim piłkarskim świecie, uścisnąć dłonie i nabrać werwy, której tak bardzo potrzebuje na co dzień. Leoś po raz pierwszy u boku Franka nie mógł wieczorem zasnąć i wspólnie z bratem wymógł od Roberta, że kiedyś pograją razem.

15 października na torcie (tak bardzo innym w tym roku) rozbłyśnie osiem świeczek do zdmuchnięcia. Wczoraj Robert grał swój setny reprezentacyjny mecz. To świetnie, że Panowie mogą świętować to wspólnie.

Troje przyjaciół z boiska

W szatni panował gwar, jak w ulu. W powietrzu niczym wrześniowe babie lato, unosiła się atmosfera radości, skupienia i podniecenia jednym. Za chwilę dwudziestka młodziaków miała spełnić swoje jedno wielkie marzenie. Wszyscy, ramię w ramię mieli wyjść wraz z Reprezentacją Polski i Czarnogóry w piłce nożnej w asyście dziecięcej, by tuż przed meczem zaśpiewać hymn i dodać otuchy graczom. Wśród nich nasz Francesco. Zanim jednak już na stałe mieliśmy mieć ten wyjątkowy wpis do rodzinnej kroniki, podobnie jak w szatni zawodników i tutaj odbyła się przedmeczowa odprawa. Właśnie wtedy pierwszy raz spotkaliśmy Nadię i Marcelinę – przyjaciółki nierozłączki. 

Dziewczynki, jak na prawdziwe damy przystało, poprosiły naszego Franka, by podjechał wózkiem i je zasłonił. Bo w szatni pełno chłopaków, a one muszą przebrać się na mecz. Franek pełnił więc dżentelmeńskie honory kurtyny po to, by w tej samej chwili stać się obiektem nowej, bardzo fajnej znajomości. Ponieważ dzisiejszy wpis to retrospekcja ówczesnych wydarzeń, a i okoliczności już wtedy nie były owiane tajemnicą – mogę powiedzieć Wam, że na takiej odprawie dzieciaki poznają niuanse wyjścia. Są ustawiane zgodnie z wymogami transmisji telewizyjnej, próbują hymn, z uwagą słuchają ostatnich wskazówek – jak, w którym momencie i kiedy trzeba zrobić pierwszy krok do wyjścia i do zejścia z murawy. Oczywiście nie ma opcji, by nie skończyło się na pytaniu pod tytułem: a do toalety mogę? Kiedy wszystkie wątpliwości zostały już rozwiane, młodzież miała jeszcze chwilę, by zaczerpnąć świeżego oddechu, a my cali w stresie instruowaliśmy Frania, co do tej ważnej z punktu widzenia marzyciela chwili. Jak pewnie się domyślacie, a zagorzali kibice wiedzą na sto procent, w przypadku meczu tej rangi bardzo istotne są procedury – wszystko rozgrywa się zgodnie z określonym harmonogramem i na czas. Liczą się zarówno minuty rozpoczęcia meczu, jak i cenne minuty transmisji telewizyjnej. Najbardziej baliśmy się, że w czasie wyjścia dojdzie do głosu złośliwość rzeczy martwych i na przykład Franek się zatka (żółty pasek w tvn za wtargnięcie na murawę dla Matki murowany), albo, że się rozłączy (RL został poinstruowany, co wtedy, ale wiecie- my nawet Babciom średnio w tej kwestii ufamy) albo na przykład rozładuje się wózek, który profilaktycznie niemal nie schodził z ładowania do ostatniego momentu. Tłumaczyliśmy więc Franiowi, jak ma się w momencie każdej możliwej awarii zachować. Wiedzieliśmy, że wtedy w pierwszej kolejności będzie musiał liczyć na Roberta, potem na nas – jego bezpieczeństwo było najważniejsze, ale przecież dla kibiców i zawodników liczył się mecz – nie chcieliśmy więc być powodem do jakiejś turboratunkowej akcji. Wszystkiemu przysłuchiwały się Nadia i Marcelina. I kiedy my, w swej rodzicielskiej nadwrażliwości, zakończyliśmy serię kazań i pouczeń, dziewczyny zgodnie oświadczyły, że one będą miały Franka na oku i jakby tylko coś się działo, na pewno mu pomogą.

Minęły tygodnie. Szum medialny ucichł. Gazety o nas zapomniały, telewizje zrobiły co miały zrobić. Wtedy na skrzynkę mailową Franka przyszła wiadomość – od Mamy Nadii. O tym, że dziewczynka pamięta o Franku, że bardzo go polubiła i że ma sporo pytań – przede wszystkim, co Franek lubi, ale też dlaczego ma rurkę i skąd taki fajny wózek. Wymieniałyśmy się z Nadiową Mamą wiadomościami bardzo długo, wielokrotnie obiecując sobie, że koniecznie musimy się spotkać na żywo. Na spokojnie. Trwało to i trwało wiele miesięcy – nas pozamiatały zimowe grypy i szpital Franka. Nie było więc opcji, by z taką odpornością podróżować gdziekolwiek, a i zobowiązania szkolne Franka i nasze życiowe nie pozwoliły na wielką eskapadę. Aż do ostatniego wyjazdu do Pani Dr Stępień. Kiedy termin był już przyklepany, od razu napisałam do Mamy Nadii i zaprosiłam dziewczynki na randkę!

 

Cóż to było za spotkanie! Pełne pytań, piosenek, wierszyków, pięknych malowanek i poważnych rozmów. Jak na prawdziwej randce były lody i spacer, a i nasz mały Miluś bardzo szybko odnalazł się w towarzystwie trójki przyjaciół z boiska. I pewnie nie byłoby tego wpisu, bo lubię czasem niektóre wspomnienia zostawiać tylko dla nas, gdyby nie pożegnanie. Bo kiedy już mieliśmy odjeżdżać, kiedy już siedemnasty raz dzieciaki powiedziały sobie cześć i do widzenia, kiedy Mamy się wyściskały, a Leoś zniósł do samochodu wszystkie parkingowe kamienie, Nadia uświadomiła mi, że czasem na wyrost patrzę na inne dzieci przez pryzmat niepełnosprawności Franka:

-Ciociu, a wiesz, że niektóre dzieci bały się wtedy podejść do Franka?

-Wiem kochanie, tylko Wy byłyście takie odważne. 

-No co Ty – zaśmiała się głośno mała mądra buzia – a czego miałyśmy się bać? Przecież on jest fajny!

No właśnie. Nieważne, czy masz rurę, respirator, porażenie, wózek, aparat na uszach, jedną nogę. Ważne, że jesteś fajny.

Nadusiu, Marcelinko – dziękuję za tę lekcję.

Dream Team

Na ostatniej lekcji z Panią Kasią Franek rozmawiał o marzeniach. Mówił, że chciałby spotkać Nelę Małą Reporterkę, Roberta Lewandowskiego i lecieć balonem. Pamiętacie mój poprzedni wpis o marzeniach? Kiedy spełniło się tamto, pomyślałam wtedy, że chociażby tylko po to, by usłyszeć od Frania, że jest najszczęśliwszy na świecie, warto zawalczyć o kolejne. 

Od wczoraj w naszych prywatnych internatach wrze. Skąd? Dlaczego? Co? Już tłumaczę…

Dzisiejszy mecz z Czarnogórą będzie dla nas podwójnie ważny. Po pierwsze, bo nasza reprezentacja zagwarantuje sobie udział w Mistrzostwach Świata w Rosji, a po drugie, bliższe naszym sercom- na murawę z kapitanem reprezentacji Polski Robertem Lewandowskim, jako członek dziecięcej eskorty wyjdzie nasz Franciszek! Po raz pierwszy w historii rozgrywek Reprezentacji Polski z piłkarzem na murawę odśpiewać hymn wyjdzie, ba! wyjedzie dziecko na wózku. Franio jest podwójnym szczęściarzem, bowiem dzięki uprzejmości Pana Roberta i jego Współpracowników, mógł już wczoraj poznać swojego idola, porozmawiać z nim chwilę, pochwalić się swoim super szybkim wózkiem, zrobić kilka bączków, przybić piątkę i omówić strategię na dzisiejsze spotkanie. Franek został zaproszony na trening reprezentacji, mógł zobaczyć od kuchni przygotowania do dzisiejszego spotkania, zwiedzić szatnię piłkarzy, poznać trenera Nawałkę, uścisnąć dłoń Panu Bońkowi. 

Jak to wygląda od naszej kuchni? Ja mam tremę. Ale to taką tremę, że w zasadzie to mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Tata Franka fruwa pięć metrów nad ziemią ze stresu. Ale nie dlatego, dlaczego myślicie. Martwimy się, żeby wszystko poszło bez zarzutu. Żeby Franiowi nie obsunęła się rączka, żeby nie odłączył się filtr, żeby nie wyłączył wózek, żeby dał radę. Tak, jak organizatorzy dbają o każdy detal widowiska, tak my staramy się zadbać, żeby ze strony Franka wszystko było bez zarzutu. A Franio? Wczoraj zaniemówił, kiedy zobaczył Roberta i potrzebował chwilę, żeby się odnaleźć. Później poszło już z górki. Francesco nie ma żadnych problemów w nawiązywaniu kontaktów, szybko więc otworzył w głowie szufladkę z napisem „piłka nożna” i już było wiadomo, że spotkanie może trwać bez końca. Popołudniowy trening był dla niego tak niesamowitym przeżyciem, że wytrzymał plecki i zimno. Na szczęście mógł zregenerować siły na czerwonej Preclowej kanapie, a po powrocie do hotelu padł i spał dwanaście godzin. 

Trzymajcie za nas dzisiaj kciuki, dobrze? Za mnie i za mojego męża. Bo kiepsko będą wyglądały dwa zawały przed spotkaniem, kiedy to FRANEK I ROBERT pójdą razem na mecz!