Specialite de la maison

Jak wiecie, staramy się, żeby Franek żył jak jego rówieśnicy. Dlatego właśnie chodzi do szkoły publicznej, dlatego jeździ do kina, dlatego uczy się angielskiego (a od września to chyba dojdzie hiszpański, bo głowę mi suszy wciąż i bez przerwy), dlatego wyjeżdża na wakacje, je frytki, chodzi do bajkolandów, urządza sobie z tatą „męskie wypady”. To, że Franio funkcjonuje tak, jak widzicie, to wypadkowa siły jego organizmu, ciężkiej pracy i opieki ze strony specjalistów. Niestety nie ma w Polsce algorytmu drogi, jaką trzeba przebyć, kiedy Twoje dziecko zaczyna chorować na smard1. Raz, że wielu słyszy tę nazwę po raz pierwszy, dwa, że w tej chwili jest tylko dwóch nadwiślańskich smardków- Franek i Krzyś. Obaj są bardzo pracowici i dzielni, jednak u obydwu przebieg choroby wygląda zupełnie inaczej. Trudno więc opracować schemat działania. Dlatego niemal wszyscy respiratorowi rodzice, których znam, działają trochę po omacku, czerpiąc wiedzę od siebie na wzajem. Także i my uczymy się od innych, podglądamy ich sprzęty, pytamy o specjalistów.

Zapewne dbacie o swoje zdrowie. Chodzicie regularnie do stomatologa, ginekologa, na badania krwi, usg brzucha. Czasem jednak zdarza się, że zaczyna Wam doskwierać dolegliwość, która powoduje, że do listy Waszych przeglądów dochodzi inny specjalista- dermatolog, kardiolog, urolog- taki niestandardowy, z którego nie korzystają wszyscy. Różnie to bywa. Dziś przedstawię Wam specjalistów, którzy razem z nami dbają o Francesca. To nie jest tak, że spadli nam z nieba. Znalezienie eksperta, który podjąłby się pracy z takim chłopcem jak Franciszek, wcale nie jest łatwo. I nie było od początku, bo pewnie pamiętacie, że na początku ten żywiołowy gaduła był zupełnie leżącym, zależnym od tlenu, karmionym sondą dzieciaczkiem. Dużo czasu zajęło nam zebranie zespołu, któremu ufamy i który regularnie ogląda Dziedzica, podpowiadając to i owo, żeby pomóc mu jak najdłużej utrzymaj jak najlepszą kondycję. Dodam tylko, że jest to nasza autorska lista, dotycząca wyłącznie Franka i przebiegu jego choroby. Owi fachmani zmieniają się od czasu do czasu, zgodnie z potrzebami Młodziaka. Zatem do rzeczy.

Nasz dream team.

Anestezjolog

Franek jest na stałe podłączony do respiratora. Zaintubowany został 10 stycznia 2011 roku i od tamtej pory, mimo kilkukrotnej próby ekstubacji, nigdy nie udało się mu się odzyskać własnego, mocnego oddechu. Z powodu ostrej niewydolności oddechowej, którą determinowała m.in. zupełnie nieprzejawiająca aktywności przepona, na początku swojej drogi musiał być wspomagany tlenem. Kiedy wrócił do domu, był zupełnie tleno- i respiratoro- zależny. Został objęty programem wentylacji domowej przez Help Homecare. Z ramienia Helpu naszym lekarzem i już po trochu domownikiem został Doktor Opiekun. Przyjeżdża do Franka raz w tygodniu. Osłuchuje go, sprawdza ustawienia respiratora, zbiera wywiad. Trafił nam się Doktor jak ślepej kurze ziarnko. W trymiga zszedł z tlenu, uwalniając Frania od koncentratora. Potem uwierzył w niego, tak jak i my i tuż obok Francesca jest współautorem sukcesu, jakim było pierwsze samodzielne oddychanie naszego syna. Doktor wymienia także rurkę tracheostomijną, wypisuje leki, jeśli jest taka potrzeba i dba o kondycję oddechową Franka. Poza wszystkim jest do rany przyłóż, a Franio bardzo go lubi.

Fizjoterapeuci

W szpitalach (a odwiedziliśmy w sumie trzy oiomy) rehabilitacja to trochę ściema. Odbywa się rzadko i słabo aktywizuje pacjenta. Przynajmniej my tak mieliśmy. Od innych rodziców wiedzieliśmy jednak, że tylko skuteczny program ćwiczeń jest w stanie utrzymać ciało Franka na jako takim poziomie. Naszą Monikę i jej ekipę znaleźliśmy przez przypadek. Poleciła nam ją Mama Cioci Ew., której przyjaciółka rehabiltowała córkę właśnie w Medikorze. Zadzwoniliśmy, umówiliśmy się na wstępne spotkanie i tak tydzień po powrocie do domu, Franio poznał swoją Trenerkę. Monika nie ukrywała, że będzie trudno, ale to, co nas w niej urzekło to fakt, że ani przez chwilę nie przestała wierzyć, że ten mały, nie poruszający żadną częścią ciała chłopaczyna, jest w stanie osiągnąć dużo więcej. Od tamtej pory Monika pracuje nad sprawnością Franka. Dziś team ćwiczący, to jej ekipa: Ewa, Ania i Marek. Nie tylko fizjoterapeuci, także przyjaciele.

Ortopeda

Nie mogło być inaczej- kiedy nie masz mięśni lub masz je bardzo słabe, grawitacja robi swoje. Franio ma ogromny problem z kręgosłupem. Rośnie, dużo siedzi, a to nie sprzyja jego dobrej kondycji. Dlatego szukaliśmy i nadal szukamy pomocy u ortopedów. W Polsce zwiedziliśmy już chyba wszystkie wielkie nazwiska. Każde z nich mówiło o konieczności operacji, jednak tym samym zastrzegając, że w przypadku Frania będzie nie tylko trudna, ale niemal niemożliwa. Wszyscy proponowali gorsetowanie, które średnio się sprawdza, będąc jednocześnie jedyną, o ile nie ostatnią deską ratunku, do której chyba pora wrócić. Na tę chwilę nie korzystamy cyklicznie z porad żadnego ortopedy. Jest to jednak specjalista uporczywie przez nas poszukiwany i do którego prędzej, czy później zawitamy po pomoc ostateczną.

Kardiolog

Tutaj sprawa była oczywista. Serce to mięsień i mimo, że smard1 nie atakuje mięśnia sercowego, uznaliśmy, że chcemy dmuchać na zimne. Upewniła nas w tym jakiś czas temu seria omdleń, których przyczyny do tej pory nie poznaliśmy, a która wiązała się z przyspieszoną akcją serca. Kontrolujemy więc serce Franciszka regularnie, co pół roku i jak do tej pory, jest ono jak dzwon. Co istotne- mimo postępującego skrzywienia kręgosłupa, Doktor uspokoił nas, że serducho Francesca jest bezpieczne. W ostateczności posiada ono zdolność lokomocji i w przypadku braku miejsca, jest w stanie nawet zmienić swoje położenie, by móc pracować.

Okulista

Franio ma niepełnosprawność sprzężoną. Jego sprzężenie to niepełnosprawność ruchowa i wzrokowa. A naszą Panią Doktor poleciła nam FifiMama. Przypadkiem odkryliśmy, że Franc ma problemy z widzeniem. Już znał wszystkie litery i z pasją czytał tablice rejestracyjne, kiedy okazało się, że zaczyna mylić znaki. Postanowiliśmy więc sprawdzić wzrok Frania. I to był strzał w dziesiątkę. Francyś ma astygmatyzm i jest krótkowidzem. Kontrolujemy więc jego oczy regularnie, tym bardziej, że od września będzie pierwszakiem i wszystkie podręczniki i pomoce będzie miał na laptopie.

Oligofrenopedagog

Czyli nasza Ciotka Beata od Literek. To jest przykład autorytetu, na który nie trafiliśmy tak od razu. Wcześniej Franio miał pracować z inną panią. Niestety tutaj nie zadziałała „chemia”- Franciszek przepłakiwał całe zajęcie z zamkniętymi oczami, uznaliśmy więc, że trzeba poszukać kogoś innego (tak tak, kilka pierwszych zajęć ze „starą” Panią oligo Franek miał zamknięte oczy przez 45 minut). Dziś wiecie, że Ciotka Beata wyciągnęła chłopaka z niemowy. Uwierzyła w chłopca, który przez rok po wyjściu ze szpitala nie pozwolił sobie dotknąć buzi. Chłopca, który nie pozwalał na masaż języka, a mycie zębów było prawdziwym dramatem. Dziecka, któremu prognozowano bycie niemym, bo rurka. Dziś Franciszek nie dość, że trajkocze, to czyta, uczy się trudnej sztuki konwersacji i na zajęcia pędzi jak na skrzydłach. Z tęsknoty spowodowanej przerwą wakacyjną życzy sobie przeglądania starych zeszytów. I czyta i gada i czyta…

I inni…

Nie jest tak, że jest to nasza stała, niezmienna i kompletna ekipa. Wielu naszych respiratorowych przyjaciół ma totalnie inny zestaw. Nawet Krzyś, choć z tym samym potworzastym, korzysta z pomocy odmiennego zespoły. My także mieliśmy kilka przelotnych romansów z pediatrami, dietetykami, urologiem, ultrasonografistą. Dziś, co jakiś czas robimy Franeczkowi komplet badań. Dla spokoju sumienia i bezpieczeństwa naszego Dziedzica.

 

Ciasto Marty

Dawnośmy razem nie gotowali, prawda? Pomyślałam więc, że skoro sezon owocowy, to przyda Wam się przepis na ciasto, które robi się w moment. To idealna propozycja na zaskoczenie gości, którzy zapowiedzieli się na za dwie godziny. Robiliśmy je już z truskawkami, rabarbarem, morelami, jagodami i porzeczką. Z racji tego, że w tym roku mam śliwek oooo potąd (!), to przyszła i pora na śliwki. Ciasto Marty, bo recepturę sprzedała nam Ciotka Caramel. Spisana na kartce wyrwanej z kalendarza, przeszła już niejedno. Jeśli więc macie ochotę na coś do kawy. Polecamy!

Potrzebne będą:

20160804_093738 20160804_093829

2,5 szklanki mąki

1 szklanka cukru

3 łyżeczki proszku do pieczenia

3 jajka

1/2 szklanki oleju20160804_094139 20160804_094213(0)

1 szklanka maślanki lub kefiru lub jogurtu naturalnego

 

 

Wszystkie składniki wrzucamy do jednej miski i mieszamy na gładką masę. Ważne jest, by koniecznie spróbować cukru i maślanki, to tajemny rytuał bez którego ciasto nie wyjdzie!

20160804_094440 20160804_094359 20160804_094356

Masę przekładamy na blaszkę i na to siup owoce.

20160804_094840 20160804_095104 20160804_095107

 

 

 

 

 

A na to kruszonka, do której potrzebujesz:20160804_095456

150 gramów mąki

50 gramów cukru pudru

100 gramów masła

Wszystko gnieciesz, kruszysz, rozdrabniasz w palcach i na owoce.

 

 

Potem to już z górki. Piekarnik 180 stopni i pieczemy do „suchego patyczka”. Piszę do „suchego patyczka”, bo każdy piekarnik piecze inaczej. U nas zazwyczaj 45 minut, ale ciocia mówi, że u niej najmniej 50. Także sami musicie wyśrodkować.

20160804_095904

Ciasto jest pyszne, lekko wilgotne i pachnące latem. Znaczy u nas to… było. Bo rozeszło się jak nie przymierzając ciepłe bułeczki.

20160804_095959

Smacznego!

5 rzeczy, które zadziwiły nas w byciu rodzicem Leona

20160508_132353Bycie rodzicem Leona to dla nas ogromny zaszczyt i wyróżnienie. Muszę Wam jednak zdradzić, że to także wielkie wyzwanie, bo w pakiecie z Leonem dostaliśmy zupełnie inny rodzaj rodzicielstwa. Wszystko, co teraz przeżywamy jest nowe. Młodszak skończy niedługo pierwszy rok życia, cały długi rok, który spędził pod naszym dachem, znosząc rozmaite fobie i fanaberie. Fakt, że jeszcze nie uciekł, oznacza, że chyba mu całkiem dobrze. Nas jednak bycie rodzicem Leona ciągle zadziwia. Dziś topowa piąteczka, czyli dlaczego rodzicielstwo bywa zadziwiające.

 

 

Szybki i zwinny, jak Bruce Lee20160618_191315

W najśmielszy snach nie przypuszczałam, że dziecko może przemieszczać się w takim tempie. Uciekać z pieluszki, wanny, spod prysznica, biegać do półek z książkami, czy naszykowanego do wyniesienia worka ze śmieciami. Leoś zaczął raczkować dość późno, jak na standardy dziecięce, ale jak już zaczął, to się nie zatrzymuje. Czasem głowa idzie szybciej, niż machają ręce, co owocuje zdartym nosem lub guzem wielkości przyprawiającej o zawał własną osobistą Matkę. Nigdy nie wiem, gdzie go zastanę, kiedy na 3 sekundy odwrócę wzrok. Aczkolwiek jak na matkę „po przejściach” jestem dość wyluzowana i zaczynam go szukać dopiero, kiedy słyszę lament lub nieznośną ciszę. Zdarzało się już, że zabłądził pod stołem (wszak nogi od krzeseł bywają takie podobne), zdarzało się także, że klinował się pod swoim łóżeczkiem (no, size zero to on jednak nie jest). Kiedy widzi rano Frania schodzącego na dół, jak szalony pędzi zająć swoje miejsce przy kanapie, pędzi tak samo, kiedy słyszy, że otwieram lodówkę, bo Leon taką samą miłością darzy brata i jedzenie… A w kwestii jedzenia.

Lepiej ubierać, czy żywić?

20160622_172309

Leoncjusz nie jest wybrednym dzieckiem. Pierś matczyną ssał z zapałem i łapczywie, jednakowoż,  jak to mawia jego brat, kiedy poczuł „ludzkie jedzenie”, uznał, że to będzie jego hobby. Marcheweczka? Ależ proszę! Nieistotne surowa, czy gotowana. Rybka? A jakże, byleby dużo. Do tego maliny, borówki, truskawki, jabłka, śliwki, morele, brokuły, kalafior, szpinak… Co kto tam ma, to Leoś chętnie zje. Nie jest otyły, do zagłodzonego też mu daleko. Uznajemy więc, że zjada dokładnie tyle, ile potrzebuje. Czasem mam wrażenie, że działa zgodnie z zasadą: „już nie mogę… o! serniczek”. Dlatego odkąd <ludzkie jedzenie> jest głównym pożywieniem Młodziaka, w czasie naszych posiłków słychać, co następuje:

-Leosiu, już naprawdę wystarczy.

-Fraaanio, ale zjedz… cokolwiek.

Franio należy do niejadków totalnych, marzą mu się mule w sosie śmietanowym albo sushi (o zgubny wpływie książek kucharskich!), a kiedy już się szarpniemy na tego typu fantazję, niczym jakiś top chef uznaje, że jest niegodne jego książecego podniebienia. A Leoś? Nie pogardzi kredką i kamieniem. Ile do tej pory już zjadł? Pojęcia nie mam. Wiem, ile wyjęłam mu z buzi- miliony!

No właśnie, a może jednak nie ubierać?

20160625_155113

Franio nie należy do brudzących się dzieci. Dlatego rozpieszczeni tym stanem rzeczy, nie mieliśmy nawet najmniejszego pojęcia, że kwestia ubierania Leona będzie wyglądała aż tak. Przebieram go minimum 5 razy dziennie, w innym wypadku wygląda, jakbym go trzymała w piwnicy. Czy się brudzi? Wierzcie mi, to zbyt mało powiedziane. Odkąd zaczął raczkować nie ma przed nim celów nie do zdobycia: trawa, błoto, piasek- żaden problem. Do tego chce jeść sam, więc po malinach wygląda, jakby nas wymordował, a jagód, to nie spiera nawet najbardziej inteligentny proszek ever. A czy w ogóle sok z wiśni, to można jakoś normalnie usunąć z bawełnianej bluzeczki? W każdym razie wrzuciłam na luz, jeśli chodzi o prasowanie (już słyszę te westchnięcia zza Waszych ekranów, coś w stylu „wiedziałam!”), no więc zarzuciłam prasowanie codziennych ubrań Leona i tylko je ładnie strzepuję po praniu i naciągam przy składaniu. Wyjściowe prasuję nadal.

Siłacz

20160505_100051

Ile to dziecko ma siły! Matuchno święta. Przyzwyczajeni raczej do tego, że z rąk własnego dziecięcia przemocy nie uświadczymy, doznajemy wiecznego zdziwienia, kiedy Leon w akcie miłości klepnie nas w nos, tudzież oko. Albo jak się wyrywa przy przebieraniu. Albo wkurza, jak się go wyjmuje z kąpieli i wścieka i pręży. Albo przełazi przez Tatę, który mylnie uznaje, że wystarczy położyć się na boku i dzieć z łóżka nie zejdzie. Otóż zejdzie. Ba! Zleci z impetem, po czym otrząśnie się, strzepnie niewidzialny pyłek z piżamki i popędzi demolować mieszkanie.

Człowiek demolka

20160624_202204

Jeszcze rok temu wszystkie książeczki były poukładane wielkością. Na górnej półce wierszyki i proza, na dolnej naukowe. Samochodziki były w fioletowym pudełku, klocki w zielonym, a pluszaki radośnie stały na komodzie. Gry i puzzle radośnie spiętrzone czekały na swoją kolej. To było rok temu… Teraz podnoszę, zbieram i układam siedemdziesiąt osiem razy dziennie. Książki są po prostu na półce, a ja zawsze szukam tej, którą aktualnie chce przeczytać Franek. Samochody i klocki tworzą radosny konkubinat we wszystkich pudełkach, jakie posiadamy, a gry i puzzle są po prostu powyżej metra nad ziemią. Dla bezpieczeństwa. Ile to dziecko ma samozaparcia i fantazji w zdejmowaniu i wyjmowaniu tego wszystkiego. Napatrzeć się nie możemy. Czy u Was pod kanapą też tworzy się alternatywna rzeczywistość z zagubionych klocków, zabawek, skarpetek i dwóch opakowań kremu bephanten?

Co wolno wojewodzie.

20160429_072841

Faktem jest, że jesteśmy dość tolerancyjnymi rodzicami. Jeśli coś nie zagraża życiu i zdrowiu któremuś z nich, to dlaczego nie. Przecież najfajniejsza jest zabawa w błocie, trawie i piasku. Ręce się umyje, ubrania wypierze, kamienie wyjmie z buzi i liście z włosów też. Są jednak świętości, których pilnie przestrzegamy: absolutny zakaz dotykania kabli, rurek i przewodów. Ani tych, z których korzysta Franek, ani tych, które są przeznaczone do wyrzucenia- trudno przecież maluszkowi wytłumaczyć, że raz się może bawić filtrem od respi, a raz nie. Zdarza się Leosiowi zapędzić w zabronione obszary, jednak zauważyłam, że od jakiegoś czasu w połowie drogi rezygnuje z zamiaru poszarpania rurą od respi, albo badawczo sprawdza moją reakcję. Franio już mu wytłumaczył: „Leosiu to jest do oddychania, a oddychanie jest najważniejsze”. Młody chrząknął na znak zgody i braterskiej sztamy, po czym poraczkował zjeść kilka kamieni.

 

Wielki świat

Wiem, że się przechwalam, ale nie mogę inaczej. Kiedy zgłaszałam swoją kandydaturę
do udziału w konferencji dla blogerów, działałam w myśl zasady „raz kozie śmierć”. Jak wiecie, kozie się poszczęściło i wraz z Franciszkiem u boku w ubiegłym tygodniu odwiedziliśmy Gdynię. Dlaczego zgłosiłam się na tę konferencję? Co się dzieje na takich eventach dla blogerów? Po co tam pojechałam? Czego oczekiwałam? I czy to dostałam? Dlaczego razem z Frankiem? No to posłuchajcie…

See Bloggers to taka cykliczna impreza tworzona przez blogerów, którzy potrafią już 20160723_110651
wszystko, dla blogerów, którzy tak jak ja, chcą się czegoś nauczyć. Jadąc do Gdyni miałam ściśle określony cel. Pod tym kątem z resztą zapisywałam się na poszczególne warsztaty, których było tyle, że ledwo poskładałam grafik w miarę logicznie! Chciałam w Gdyni poukładać myśli, zaczerpnąć inspiracji. Dowiedzieć się, jak sprawić, żeby w miejscu które tworzę w sieci, było Wam miło. Żebyście zaglądali tu z ciekawością, żeby czytało się przyjemnie. Wiecie, że mam mnóstwo dylematów dotyczących bloga. Tego, jaką funkcję teraz pełni. Tego, czy jest pisany w sposób, którego jego główny bohater nie będzie się w przyszłości wstydził. Czy mi się udało? Tak, a ponieważ do szpiku kości jestem taką matką hormonalną, że ach, to siedziałam głównie w strefie parentingu. Słuchałam blogerek z wielkiego świata, a w mojej głowie, gdzie pomysły na bloga tłoczą się jak przydasie w damskiej torebce, pojawiało się światło. Dużo światła.

20160723_104759Zdradzić Wam tajemnicę? W sensie… Chcecie wiedzieć, jak taka blogerska impreza wygląda od kuchni. No to już tłumaczę. Otóż nie ma ściemy. Blogerki (i blogerzy, żeby nie było, że to feministyczny zlot był) piękni tacy, że fiu fiu. Widać, że wszyscy zainwestowali we fryzjera (Matka Anka także pokonała odrost, a co!). Mnóstwo pyszności takich wiecie eko , takich wymyślnych i ładnych. I nawet była ścianka! Taka dla fotoreporterów i innych. Co prawda nikt Matki Anki nie rozpoznał na ulicy z piskiem, że o maj gad to TA MATKA ANKA, ale za to Frania… już tak. Młodziak był tak podekscytowany spotkaną na plaży Czytaczką, że pół drogi do domu dziwił się, że nawet w Gdyni go znają. Dlatego z resztą tam pojechał. Nie, żeby autografy rozdawać, choć myślę, że to kwestia czasu, ale w nagrodę. Nie wyobrażałam sobie bowiem udziału w takim wydarzeniu bez człowieczka, dzięki któremu tak naprawdę mnie tam zaproszono. Przecież gdyby nie Franc, to… No Francesco rządzi i tyle.

20160723_161257

Przy okazji See Bloggers dostała Matka Anka  od Acer Polska możliwość przetestowania urządzenia 2w1 Switch Alpha12. I w sumie dobrze się złożyło, że Acer Matkę sobie wybrał, bo powiem teraz coś strasznego… Wakacje za chwilę się skończą! No sorry. Nie ma sentymentów. Skończą się i nasz Francesco pójdzie do pierwszej klasy. A pierwszoklasiści już nie ściemniają i przyjdzie pora na naukę z prawdziwego zdarzenia. Już pod koniec ubiegłego roku szkolnego z wychowawczynią Franka uzgodniłyśmy, że Młody będzie korzystał z e-podręczników. Mimo chęci, nie da rady z długopisem, czy kredkami, a założyliśmy sobie, że nasz Franc będzie pełnoprawnym uczniem. Rozpoczęliśmy więc poszukiwanie urządzenia, które mogłoby Frankowi w nauce pomóc. Dlatego acera testował głównie Francesco. Czy mu pasował? Może napiszę tylko, że ja mogłam go wyłącznie włączyć i wyłączyć, a pobawić się dopiero, jak dzieciaki spały, bo przez resztę „komputerowego czasu”, to nawet w jego kierunku spojrzeć nie mogłam, a każda próba pożyczenia kończyła się morderczym spojrzeniem dziecięcia. Ale do rzeczy.

20160722_192131 20160722_192118 20160722_192102

Dlaczego to dobre urządzenie do szkoły?

Jest lekki, co przy respiratorze, ssaku, wózku i Franku ma naprawdę duże
znaczenie. Zdaje się, że jeśli dorzucimy Cioci M. od września do bagażu szkolnego acera, to nawet nie zauważy. Jest cichy. Nie szumi, ani nic. Podobno jest jakoś magicznie i nowocześnie chłodzony. Mniemam więc, że nie będzie rozpraszał połowy klasy. Klawiatura w sam raz dla mięśniaka. Franek nieźle radzi sobie z pisaniem na komputerze. Jednak klawiatura przy standardowym laptopie jest dla niego zbyt szeroka. Ta tutaj jest mała i zgrabna, do tego, kiedy ręce się zmęczą, można ją pochylić pod kątem 45 stopni, a kiedy Pani Ania już totalnie przegnie z dyktowaniem regułek na polskim, wtedy klawisze siup odczepiamy i mamy… tablet. Francesco przezadowlony. Zna już zasady działania takich urządzeń, więc po tym śmigał jak szalony. Fajnym rozwiązaniem jest stópka, podpórka, którą można regulować kąt oparcia ekranu. To ważne, bo Franek siedzi na różnych wózkach i przy każdym ma inny stolik. Jest więc możliwość dostosowania wysokości ekranu do pozycji Franka. To wielki plus. Bateria trzyma długo, wystarczy więc i na klasówkę i na popisy przed kolegami, bo założę się, że i takowe będą.

Myślę więc, że byłoby to dobre rozwiązanie od września dla Franka. Tym bardziej, że dzięki funkcji tabletu może spokojnie malować, a odczepiana klawiatura mocno odciąży jego dłonie.

20160723_163527(0)

No dobra. Było rzeczowo. A teraz moja kolej. Padniecie! Acer jest dobry, bo po pierwsze 20160723_163525(0)primo pasuje do torebki- nie tylko rozmiarowo, ale także wizualnie- jest po prostu śliczny. Po drugie primo ma podświetlaną klawiaturę- ja ze starej szkoły jestem i mnie pisanie na tablecie nie leży, a kiedy już nocą na chwileczkę pożyczałam komputera Franka („mamo, a ja jestem dorosły, bo spójrz piję sobie kawkę i pracuję na laptopie, jak ty!”), to wtedy na spokojnie mogłam sobie klikać- acer ma podświetlaną klawiaturę- także ładną. A po trzecie primo. Ultimo. Na See Bloggers zadałam szyku nie tylko włosem bez odrostu, ale nowiuśkim talbetolaptopem- takie combo Matka Anka- blogerka parentingowa (czyli, że o dzieciach), urodowa (no bo bez odrostu), modowa (bo w sukience ofkors), kulinarna (bo coś tam jednak jadłam) i techniczna- ze switch alpha pod pachą.

Czy warto było się wybrać na See Bloggers? Pewnie, że warto. Mam teraz tak poukładane w głowie, że aż sama jestem z siebie dumna. Gdynia jest przepiękna, spędziłam tam z Frankiem cudny czas. Podejrzałam, jak pracują inni, pogadałam, pośmiałam się i… wróciłam do domu. Do Leosia i Męża. Do pełnego kosza z praniem i toną prasowania.

A w temacie prasowania… jacyś chętni?

Jaka jest matka

Jakiś czas temu byłam na randce w kinie. Towarzyszył mi młody, przystojny, niebieskooki blondyn. Zaopatrzeni w popcorn i colę wybraliśmy „Gdzie jest Dory?”. Ponieważ jestem szaleńczo zakochana w moim kompanie randkowym, nic dziwnego, że ubrałam się szykownie. Chciałam się chłopakowi podobać, więc wiecie, zarzuciłam stylóweczkę- sukienka, falowany włos, pomadka, te klimaty. Podeszłam do kasy… I tutaj zaczyna się sens tego wpisu:

-Dzień dobry, chciałam kupić dwa bilety na „Gdzie jest Dory?”. – sprzedałam najszczerszy uśmiech z możliwych. -Proszę zerknąć na ekran, które miejsca Pani wybiera?- rzeczowo, w stylu następny proszsz, odrzekła pani sprzedająca. -A macie miejsca dla niepełnosprawnych? -wszak towarzyszył mi Francesco, uroczy, cudny i wspaniały, niepełnosprawny chłopiec. -Dla niepełnosprawnych?- pani zrobiła oczy jak pięciozłotówki i rozejrzała się badawczo. -Tak, jestem z synem. Tam czeka. Jeździ na wózku. Czy macie takie miejsca?-Yyyy…. a….- coś nam się zawiesiła konwersacja, a pani była w wyraźnym szoku. -Coś nie tak?- zapytałam czule, jak na matkę przystało.

-No bo… nie wygląda Pani na mamę chłopca, który jest niepełnosprawny.- badumtssss.

-Dziękuję- zarumieniłam się, bo chyba był to mocno zawoalowany komplement.

No, ale w sumie to jak powinna wyglądać mama dziecka niepełnosprawnego? Gosia jest szczebiotką, gada i gada i bez przerwy ciepło się uśmiecha. Agnieszka też się szczerzy jak szalona, odkąd zmieniła fryzurę wygląda sto lat młodziej, wszędzie jej pełno. Gośka to chodzący sarkazm i dowcip tylko dla wybranych, ma ogromny dystans do otaczającego ją świata. Anita- te oczy jak chochliki i kolorowe bluzki i dowcip cięty jak ta lala. Znam jeszcze Emilię- co prawda tylko z internetów- ale widzę, że piękny makijaż nie jest jej obojętny, uśmiecha się czule z każdej fotografii. Albo Weronika– też znajoma z sieci- cudne blond włosy i uśmiech, który odziedziczyła jej Zoszka. Basia Antkowa śmieje się tak serdecznie, że nie ma szans, żeby jej nie lubić i mówi jak zawodowy radiowiec, bez przerwy i z humorem.A Olga to taaaakie ciepło w głosie, że mogłaby mi czytać bajki na dobranoc.Takie mam wzorce…

Suzi mówi o mnie per blond anielica, kocham szpilki, ostatnio kolorowe pomadki i sukienki na lato. Lubię ładnie się ubrać. Podobno jestem złośliwa, ale to tylko plotki. Zarażona dystansem do świata od młodszego brata, poczuciem humoru od Taty i radością z życia od Teścia jakoś ogarniam swoje życie.

Znam mnóstwo mam dzieci niepełnosprawnych. Radzimy sobie lepiej lub gorzej. Niektóre z nas są jak kolorowe ptaki, inne to mamy typ sportowy. Nasze dzieci mają różne niedoskonałości, a każda z nas została taką mamą na innym etapie swojego życia- jedne miały kariery u progu, inne właśnie zaczynały życie małżeńskie. Czasem kombinujemy obiad z lodówkowych resztek, choć akurat u Gośki gotuje mąż. Część z nas pracuje na etacie, pozostałe są etatowymi mamami. Jedne są wysokimi blondynkami, inne mają szalony rudy na głowie. Słuchamy różnej muzyki, czytamy inne książki, wierzymy w odmienne ideały. Nie chodzimy szare, nie nosimy worków pokutnych, nie płaczemy od rana do nocy. Czasem pijemy wino i wychodzimy na miasto. Jesteśmy mamami. Tak, jak każda inna. Co nas łączy? Nasze dzieci są niepełnosprawne. I oczywiście, że wpadamy z tego tytułu w doły przeogromne dość cyklicznie. I pewnie, że kombinujemy terapię i środki na nie bez końca i wciąż. Jednak my, mimo tego uśmiechamy się częściej niż inne, doceniając to, co dane jest nam doświadczyć.

20160723_212725

(wpis bez tytułu)

Rozmawiam z Frankiem na tak zwane poważne tematy. O tym, że oddychanie jest ważne, że nie może przetrzymywać glutków, bo mu się może zatkać rurka, o tym, że musimy reagować na alarmy. Że to dla jego bezpieczeństwa. Poruszamy więc głównie tematy respiratorowe. Nagle Franio mówi coś, co uzmysławia mi, że nasza rodzina wkracza w nowy etap oswajania potworzastego:

-Mamo, a ja nie chcę mieć już rury i respiratora. Chcę być jak Ignaś, chcę uczyć się sprzątać.

Dorasta nam syn, mądrzeje, dojrzewa, rozumie, nie godzi się. Wkraczamy na nowy level. Tylko dla odważnych.

Respirator w Trójmieście

20160723_204220Tak się jakoś poskładało, że od samego początku wakacji trudno nas spotkać w domu. Jakoś nas tak nosi. A to do dziadków, a to do miasta, a to do wujka na farmę. Tym razem jednak zaniosło nas aż 350 km od domu. Lubiacze z Facebooka już wiedzą- zgodnie z tym, jak całkiem niedawno chwaliła się Matka Anka, pojechaliśmy na See Bloggers- konferencję dla blogerów. Ponieważ gdyby nie Franek, nie byłoby tego miejsca, postanowiłam zabrać go ze sobą. Never ever nie wybrałabym się na taką eskapadę sama! Dla towarzystwa, uśmiechów i co tu kryć- pomocy, pojechały z nami Frankowe kochane Ciotki- M. i A. Nie zmienia to jednak faktu, że czy to w totalnej samotności, czy w pełni sezonu świat z respiratorem zwiedza się zupełnie inaczej…

20160723_155153

20160722_132617Wszystkie duże obiekty szczycą się tym, że są dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych. Są windy, podjazdy, toalety, miejsca postojowe. I wszystko super i bardzo fajnie, bo to naprawdę mocno ułatwia poruszanie się po miastach, dojście do ciekawej wystawy. Jednak u nas jest tak (i wiem, że dzięki kondycji fizycznej Franka, jesteśmy w luksusowej sytuacji, bo Młody trzyma
głowę i jak na mięśniaka jest dość napięty), jest więc tak, że wypinamy Dziedzica z wózka i bierzemy na ręce. I nosimy, 20160722_134557podnosimy, podsadzamy, bo przecież z pozycji siedzącej niezbyt wiele widać, co najwyżej przyciasne leginsy na pani przed nami. O. Takie zoo na przykład- cudne,
ogromne i piękne. Dla bezpieczeństwa zwierząt i zwiedzających, te pierwsze (albo ci drudzy?) odgrodzeni są płotami, balustradami, pasami roślin, więc Franek nic nie widział. Zaraz po wejściu nastąpiło więc zwolnienie maszyny przewożącej, Francesco siup na ręce i tak z torbą na jednym i jedenastoma kilogramami syna na drugiej 20160722_145219_001obejrzeliśmy chyba pierdylion zwierząt. Na szczęście respi wisiał na wózku, który pchała M., więc było o tyle lżej. Zmieniałyśmy się też w noszeniu, jednak przyznać Wam muszę, że po kilkugodzinnym wsadzaniu, podnoszeniu i przenoszeniu obiad smakował nam, jak ta lala.

Podobnie jest z plażingiem. Jak milion zawózkowanych rodziców- tych ze zdrowymi dzieciakami i tych, z nieco większymi życiowymi potrzebami, idąc na plażę, wyglądamy jak tabor cygański. Plaża w Gdyni jest piękna! Szeroka i czysta. Bardzo szeroka. Naprawdę sze-ro-ka. Kiedy już więc dociągnęłyśmy Dziedzica do brzegu, ten zamarzył sobie, że będzie moczył stópki. Patent z wjechaniem do morza odpadł- ku uciesze 20160723_151946turystów Bałtyk tego dnia był cichy i totalnie bez fal. Cóż nam więc pozostało? Na rączki. Tym razem bez wózka- dlatego na jedno ramię Franc, na drugie respi- 20 kilogramów. Ale nie, że tak bezmyślnie niesionych do wody. Wpadnie respirator, klops, Doktor Help nas zamorduje, zrobimy spięcie w morzu i usmażymy współkąpiących, że o tych mrożących krew w żyłach konsekwencjach nie wspomnę. Wpadnie Francesco… no słabo. Nie dość, że nie mam w zwyczaju zabierać mu zapasowych ubrań na wyjścia, no bo on raczej z tych nie brudzących się, to jeszcze z pływaniem, jakby na bakier. Dźwigasz więc te 20 kilogramów ryzyka i cieszysz się, że on się cieszy z tego moczenia stópek. 20160723_152230No i tak zwane zwiedzanie pozostałe. Czyli marina, czyli Experyment w Gdyni, czyli Koło Widokowe. Wszędzie, ale to wszędzie z Franiem należy podjechać maksymalnie blisko. Przykucnąć na wysokości jego głowy i sprawdzić, czy widzi, to co chcemy, żeby zobaczył. Jeśli nie, trzeba albo zmienić miejscówkę albo unieść wózek albo wyczepić pałąk, wziąć Franka, respi, uważać na tłumy, uważać na rurę, uważać na przydasie. Generalnie uważnym trzeba być, drogie dziatki. Jednak, kiedy się już zastosuje te wszystkie patenty, dostaje się taki oto uśmiech.

20160723_120730

Dygresja numer 1: hormon macierzyństwa powinno się osłabiać jakimiś lekami. Nigdy nie myślałam, że dam się na to namówić. Nie to, że mam jakiś szalony lęk wysokości, ale bujające się gondole koła widokowego w Gdańsku, to nie było to, co wisiało na podium mojej listy małego turysty. No, ale czego się nie robi dla dziecka. Kiedy więc umościłyśmy się w wagoniku, koło ruszyło, a potem na samym szczycie się zatrzymało, całe życie przed oczami- no wiecie. Franek zaś zupełnie bez kompleksów: „ale by było ekstra, gdybyśmy spadli, co mamo?” ta. Jasne. Już lecę.

13838514_1128720590546969_1975957009_oDygresja numer 2: nigdy, ale to nigdy nie obiecuj dziecku czegoś, czego nie możesz spełnić. Lub spełnić nie chcesz. Na przykład, że wieczór spędzicie na spacerze tam, gdzie ono chce. Oglądanie przejeżdżających aut na przystanku Hucisko w Gdańsku, to nie był mój pomysł na ten wyjazd…

Jestem genialna

Taka jestem sprytna, że aż się sama sobie dziwię. A, że jakoś nikt się nie rwie do pochwał, to sama postanowiłam się poklepać znacząco po ramieniu i chrząknąć z uznaniem i mimo rwącego jak potok internetu, dodać wpis. A co! W końcu jest 23.06, jeszcze tylko wypadałoby podłogę przetrzeć w kuchni, coby Leon jutro nie musiał tego robić własnymi kolanami i już można lecieć spać. Ja nie wiem, jak to się dzieję, ale naprawdę nie ogarniam. To znaczy ogarniam, bo dzieci umyte nawet, oprane i najedzone, ale z komputera wytarłam dziś centymetr kurzu zanim odważyłam się go włączyć. Jakoś mi ci moi chłopcy intensywnie wypełniają dobę. No, ale do rzeczy.

Jak to zwykle bywa na genialne pomysły wpada się zupełnie przypadkiem. Nie to, żebym wymyśliła coś na miarę koła, ale takie małe domowe osiągnięcie mi się ostatnio przydarzyło. Otóż Franio twierdzi(ł), że nie lubi warzyw. Żadnych. No, może poza ziemniakami pociętymi w paseczki i usmażonymi na głębokim oleju. Umówmy się jednak, że za frytki, to nas wszyscy dietetycy ślą gdzie pieprz rośnie. W każdym razie warzywom Francesco mówi zdecydowane nie. Okazało się jednak, że nie tak bez sensu Matka ogląda z miłością w oczach programy kulinarne, wertuje książki i blogi z przepisami. Coś tam w tej blond matkowej głowie zostaje! I kiedy tak napatrzyła się Matka na te wszystkie dania takie wiecie typu… słodkie ziemniaki ze szczyptą parmezanu, płatkiem jadalnego kwiatu, muśnięte sosem z malin zbieranych o świcie przez młodą rolniczkę, to wykoncypowała sobie Matka, że oto podejmie ryzyko. Stworzy danie fąfąfą, nazwie ja och i ach i poda Starszakowi. I, żeby podnieść sobie poprzeczkę, to będą tam WARZYWA!!! Raz kozie śmierć, czy coś i tak powstały „marchewkowe makarony”. Przepis na makarony marchewkowe jest tak banalny, jak mój talent do śpiewu, bo i tyleż w nich makaronów, co we mnie włoskiej divy. Podaję więc przepis: bierzesz Matko marchewkę, obierasz ją, myjesz i potem tą obieraczką do warzyw obierasz i obierasz i obierasz i o-bie-rasz. I wiesz, robisz takie wstążki. Ja poszalałam i to samo zrobiłam bogu ducha winnej cukinii. Takie „makarony” lekko oprószyłam solą, położyłam na kawałku przyprawionej ryby, wstawiłam do piekarnika, nazwałam „Ryba z marchewkowymi i cukiniowymi makaronami tagliatelle a’la Francesco” i… pożarł. Połknął, pochłonął, zjadł. Ze smakiem, z oblizywaniem, z uśmiechem. Bez namawiania i bez tłoczenia wykładu o konieczności dostarczania brzuszkowi witamin. Zjadł i zapytał z czego można jeszcze takie pyszne makarony zrobić.

Czyż nie jestem genialna?

20160715_151256

Królewna

Odkąd kiedyś, dawno temu okazało się, że jegomość, który rośnie w moim brzuchu to Leon- mężczyzna, chłopiec czyli, Matka Anka słyszała co chwilę: „uuuuu, ale fajnie, będziesz jak królewna”. W związku z powyższym naszło mnie, żeby zamieścić tu małe sprostowanie.

Otóż ja królewna policzyłam, że:

-nasza garderoba liczy 77 par skarpet męskich- wszystkie do uprania, powieszenia i segregowania- zajęcie w sam raz dla królewny, poprawia kondycję ruchową, sprawność manualną i rozwija motorykę

-bluzeczki chłopięce- średnio 21 na męską głowę, z czego największy mężczyzna posiada takowych najmniej- wieszanie takowych to wspaniała okazja dla królewny do zrzucania zbędnych kalorii, których oczywiście królewny nie posiadają, no bo skąd, skoro wieszają te bluzeczki

-spodnie codzienne typu dres- wyszło, że po 12 i tutaj jak wyżej, prym wiodą męskie latorośle- dresów królewna nie prasuje, jak już wspomniała w jednym z poprzednich wpisów, jednak składanie i odnoszenie spodni do szaf na piętro znakomicie działa na królewskie pośladki

-koszule wizytowe (czy ja słyszę jęk rozpaczy prasujących?)- Leon 12 (kochane cioteczki stylizują na maksa), Franio 8, mąż 6- tutaj jedyna w swoim rodzaju chwila, kiedy królewna może doskonalić swój zmysł estetyczny i wieszać koszule np. kolorystycznie- od błękitu do ciemnego granatu, wszak królewna-estetka to dopiero czad

-koszule sportowe (tak, też do prasowania) jakieś w sumie 16- w ogóle co to za combo? Koszule sportowe. Tychże królewna szczerze nie cierpi, dlatego prasowanie onych sprawia, że królewna pozbywa się wszelkich negatywnych emocji (i to za darmo!!!), taka terapia oczyszczająca.

A poza tym słyszała Matka od innych królewien, że potem to jest tak, że tych ubrań, skarpet i innych jest więcej i że dochodzi włażenie w buciorach na świeżą podłogę i „trzymanie strony” taty. Same rarytasy.

I miałam w głowie jeszcze jeden złośliwy nieco akapit. Ale przyszedł mąż i cmokając mnie w czoło powiedział, że „fajne mam te nowe włosy’ (zauważył!!!), a Franio zapytany przez obcą kobietę, jaka jest jego mama, powiedział, że 'moja mama jest piękna’, a Leon we śnie zawsze wtula się we mnie, nie w tatę i jeszcze mówią mi często, że mnie kochają i że rosół robię najlepszy i lasagne i w ogóle podobno bez mamy ani rusz.

To tak sobie myślę, że chyba jestem królewną, co nie?

Urlopowicze

Ci z Was, którzy obserwują nas na facebooku, wiedzą, że wakacje nasza rodzina ma w tym roku już za sobą. Ostatni tydzień spędziliśmy nad morzem w naszych ulubionych Rowach. Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy, dlatego jestem już po rozpakowaniu osiemnastu toreb, trzech praniach i odkurzeniu tony przywiezionego w nie wiem czym piasku. Zanim jednak naszykuje kolejne sześć prań na jutro, naszło mnie, żeby Wam opowiedzieć (a tym, co pytali odpowiedzieć), skąd u nas pomysł na tak wczesne wakacje.

20160624_210528

Kto pamięta nasz pierwszy wyjazd z Franiem nad morze, ten wie, że przygotowywaliśmy się do niego, jak do wyprawy na Kilimandżaro. Spędziliśmy wtedy fantastyczne trzy dni, łapiąc słońce, oswajając Franka z wiatrem i uzupełniając niedobory chlebka z chmurką. Co nam się wówczas spodobało? To, że nadmorskie miejscowości były niemal puste. Otwarte dwie smażalnie na krzyż, nasza ulubiona gofrownia i… tyle. Cisza, spokój, nic się nie działo. Nie było zewsząd bombardujących zmysły zabawek, karuzel. Nie było jednak przede wszystkim tłumów- wchodzących na wózek, stojących szacownymi czterema literami na wysokości twarzy Franka panów w kąpielówkach, muzyki typu umcyk-umcyk od rana do nocy, spojrzeń i współczuć. Wtedy właśnie uznaliśmy, że to będzie nasz czas, nasze wakacje. Ładowanie baterii, kalorii, uśmiechów.

20160624_204230Od tamtego czasu niemal nic się nie zmieniło. Znów zabraliśmy kilkadziesiąt przydasi, zbyt wiele ubrań, łopatkę i wiaderko i pojechaliśmy…

Pytania, które najczęściej pojawiały się na tak zwanych 'privach’ to „Dlaczego przed sezonem?”, „Jak to? A szkoła?”, „Co polecacie?”, „Respirator na plaży???”

20160620_165030

20160619_121638

20160618_111744

No tak. Część z Was zdziwił fakt, że nasze wakacje rozpoczęły się jeszcze w czasie roku szkolnego. Powiem w ten sposób – wyważyliśmy priorytety, czy jak kto woli- zrobiliśmy drzewko decyzyjne. W związku z planowanym na czas wakacji przeglądem zdrowotnym Franka, lipiec prawie zupełnie odpadał. Zaś im dalej w wakacje, tym większe ryzyko tłumów. Próbowaliście wejść na plażę w środku sezonu? No właśnie. My, idąc na plaże, wyglądamy jak cygański tabor. Plaża to dla respiratorowca prawdziwy survival. Zatem oprócz podstawowego wyposażenia Franka (czyt. respirator, ssak, cewniki) oraz wyposażenia rodzinnego (koc, namiot, wiaderko, łopatka, krem, woda, smakąski plażowe, latawiec)- zabieramy także zamienniki. Jeśli na plaży coś pęknie, upadnie, rozczepi się to pozamiatane, trzeba na szybko wymienić. No i Franio w wózku. No i teraz20160624_202148 20160622_172334
także Leoś. Zatem idąc na plaże musimy mieć pewność, że a/ znajdzie się dla nas wystarczająco dużo miejsca, b/ nikogo nie rozjedziemy, c/ każde z nas będzie miało sprawiedliwy dostęp do morza i piasku. Przeżyć to w środku sezonu? Nie, dziękuje. Przecież wszyscy pojechaliśmy tam odpocząć. W grę więc wchodzą miesiące, kiedy Bałtyk oblegają emeryci, renciści, odważni rodzice przedszkolaków i respiratorowcy – czerwiec i wrzesień. We wrześniu początek szkoły, Franek zostanie pierwszakiem. Umówmy się, że koniec czerwca to nie jest natłok zajęć w zerówce, więc… urządziliśmy sobie wagary. Wychowawczyni Franka została o nich oczywiście uprzedzona, jednak tak czy inaczej, to będzie nasz cykliczny numer.

20160618_163915

Brak tłumów to nie jest główny powód. Jeszcze pogoda. I tu Was zdziwię- jesteśmy chyba jednymi z nielicznych, którzy narzekają, że nad Bałtykiem było zbyt gorąco. Serio, serio. Kiedy w ubiegłym tygodniu Polskę nawiedziła fala upałów, termometr w Rowach przekroczył 30 stopni. To nas uziemiło w domu. Mimo tych wszystkich szaleństw, czyli respirator na plaży, Franek z wózkiem w morzu i takie tam, zdajemy sobie sprawę, że życie naszego dziecka zależy od maszyny. A wiecie, jak to jest z maszynami. Kiedy20160620_070541 respirator mocno się nagrzewał, prosto do płuc Franka leciało meeeeega ciepłe powietrze. W rurce gorąco, Franio nagrzany. Od środka. Jeden dzień pozwoliliśmy sobie na wyjście do Słowińskiego Parku Narodowego i Franc przypłacił to nocnym pobytem na ambu i gorączką. Dlatego idealny był dla nas początek tygodnia- 26 stopni i cudna bryza od morza. Typowy smażing więc nie dla nas. Że nie wspomnę o Leosiu- przecież chłopina ledwo od piersi odstawiony, malutki jeszcze- też niezbyt kochał te temperatury.

20160621_174151 20160621_175754

No, ale znacie nas. Nie jesteśmy smutasami. No i co z tego, że musieliśmy spauzować nieco? Musicie bowiem wiedzieć, że wakacje planujemy zawsze tuż po tych, które kończymy. Rowy nam odpowiadają- są wystarczająco duże i na tyle małe, by były atrakcyjne dla nas wszystkich. Jednak miejscowość to nie wszystko, jeszcze miejscówka. I zdaje się, że znaleźliśmy idealną. Rzadko coś polecam, ale jeśli już to mogę się pod tym podpisać wszystkim kończynami. Jeśli chcecie do Rowów, to koniecznie Villa Pomerania. Dygresja: Matka Anka ma fobię. Z łacińska zwaną: łazienkus pospolitus. Otóż Matka nienawidzi obcych łazienek. Prysznic nie w domu, to dla Matki katorga. Nie wiem, ale mam chyba jakiś detektor mikro brudu w łazienkach, bo wypatrzę wszystko. Że już o toaletach publicznych nie wspomnę (Suzi, Ty wiesz. Zasada idziesz, patrzysz, ale starasz się nie widzieć). No nie przeskoczę tego. Po dygresji. Zatem test toalety. Pomerania go zdaje celująco. Jest czysto. Przeczysto. Osobiście nadzorowaliśmy mycie podłóg w salonie (mają ogromny salon z kanapą, wielkim tv i kącikiem dla dzieci- taka wspólna część dla wszystkich), kiedy Leon postanowił wstawać o piątej (!!!) i był pierwszym, który mógł stąpać po świeżej podłodze. Do tego jeszcze kuchnia- dobrze wyposażona i… czysta, co jasne. Pokoje, zapytacie? Jasne i funkcjonalne. W trójce zmieściliśmy się we czworo bez żadnych wyrzeczeń. Każdy spał na swoim. 20160619_215154Do tego właściciele. Przyjacielscy i rodzinni. Strefa kibica dla wszystkich gości? Bardzo proszę! Zabawa z Frankiem w zagadki przez godziny? Nie ma problemu! Przerzucanie klocków z małym Mateuszem? Jak najbardziej! Żadnej spiny. Dlatego, kiedy z nieba lał się żar, a my czekaliśmy na wieczorne wyjście na miacho, w Pomeranii nie było nudy. Franek czytał, Leon walczył z zabawkami, a my sączyliśmy bezalkoholowe. Zatem wakacje odbyte! Te planowane, bo co jeszcze lato przyniesie, to nie wiadomo…

20160624_210209