Jego Wspaniałość – Trzylatek

W dniu urodzin zrobił pierwszy w swoim życiu matuaż*. Małego niebieskiego potworka. To chyba symbol jego ulubionego powiedzenia – i’m blue – powiada wtedy, kiedy nie wie, co może powiedzieć. W domu szalony i niepokorny, kiedy ma poznać kogoś nowego, od razu mówi, że nie chce… Bo się zastudził*. Jest smakoszem – kocha buraki na obiad i koptajle* – najlepiej, żeby było w nich dużo bananów… i buraków. Uwielbia majsterkować. W domu ma cały zestaw rzędzi*, a kiedy sąsiadowi popsuł się kojban* w czasie żniw, od razu popędził z pomocą. Z resztą nie tylko sąsiedzi mogą liczyć na jego pomoc, także Hafinuś*, kiedy jest smutna dostanie i buziaka i przytulasa. Jest z tego pokolenia, dla którego nowinki technologiczne nie mają znaczenia. Wielokrotnie został przyłapany na tym, że naciska „blue” w telefonie i chce dzwonić do Elewiny*. Jego najlepszym przyjacielem jest Oluś*, a wzorem brat. Kocha buty – nikomu nie odda swoich idadasów* i w tajemnicy przed nim, trzeba wyrzucać te, które dokonały już żywota. Nie cierpi milacji*, ale nie ma co się dziwić. Kto by lubił milacje…

2 września skończył trzy lata. Nie było nas wtedy w domu, bośmy właśnie dla brata zwiedzali zachodnie ziemie. Dzięki wspaniałości naszych gospodarzy był tort i cała fura prezentów. Impreza rodzinno – przyjacielska została przełożona na kolejną niedzielę. Gdyby nie pierwsze wrześniowe katary i przeziębienia byłaby na sto fajerek. Nie ma jednak tego złego. Imprezy podzieliliśmy i będą dwie. W sumie więc fajerek będzie dwieście. Nie ma co się dziwić. Dla takiego chłopaka, to mogłoby być ich nawet pięć.

Miluniu drogi! Bądź dinozaurem, strażakiem Samem, czy Dżetkiem kiedy tylko zechcesz. Tańcz przy Zalewskim, szalej przy Podsiadło, tul się przy Domagale – to ostatnio Twoje ukochane trio. Kosztuj ulubionych lodów, buraków i pietruszki. Nade wszystko jednak smakuj życie i bądź szczęśliwy. Trzy lata to doprawdy wspaniały osiągnięcie!


Słownik Leona:

-matuaż – tatuaż

-zastudził – zawstydził

-koptajle – koktajle

-rzędzia – narzędzia

-kojban – kombajn

-Hafinuś – Michalina (wiem, nie do odgadnięcia!)

-Elewina – Ewelina (mama chrzestna Leosia)

-Oluś – to Boluś, ale B nam czasem ucieka

-idadasy – adidasy

-milacja – inhalacja

 

Pięć uczuć, które będą towarzyszami niepełnosprawności w Twojej rodzinie

Czasem jest tak, że wszystko układa się jak powinno. Spotyka się dwoje ludzi, są motylki w brzuchu, jest wspólne fajne życie, plany na przyszłość i plan na dziecko. Wszystko idzie jak z płatka i rodzi się maluch, który jest kolejnym puzzlem we wspólnym życiu. A potem okazuje się, że komuś wybitnie pomyliły się scenariusze i Twoje życie z romantycznej komedii zamienia się w dramat, horror i sensację w jednym. Twoje dziecko jest ciężko chore. Wtedy poznajesz pięć uczuć, które bezpardonowo przybierają na sile i choć znałaś je wcześniej, nie wiesz, że aż tak bardzo mogą wpłynąć na Twoje życie.

To zawód.

Leżysz w łóżku kolejną bezsenną noc. Leżysz i analizujesz, co zrobiłaś źle. Nie czujesz zawodu wobec swojego maleńkiego dziecka. Czujesz go wobec siebie. Czy to przez to, że w ciąży jeździłaś na rowerze? A może przez to, że zjadłaś pizzę, a miało być ciągle zdrowo. A może trzeba było poczekać z tą ciążą jeszcze pół roku? Potem przychodzą badania genetyczne i okazuje się, że to Twój gen – wada, którą przekazałaś dziecku. Aha. Więc to Ty zawiodłaś. Gdyby nie ten gen, byłoby zdrowe. Zawiodłaś siebie, męża, rodzinę, a przede wszystkim to dziecko. Zwód nie odpuszcza bardzo  długo. Czasem, kiedy choroba ma rzuty, on też przypomina o sobie. Z czasem wiesz, że to jak z wypadkiem – stało się, nie mogłaś w żaden sposób temu zapobiec, musisz nauczyć się z tym żyć. Nie Ty zawiodłaś. Nikt nie zawiódł. Tak miało być.

Jest też złość.

Jesteś zła na los. Na życie. Bo to strasznie niesprawiedliwe, że to Wam się akurat przytrafiło. Potem jesteś zła na kobiety, które piją w czasie ciąży, które nie chcą mieć dzieci, a zachodzą w ciążę, które nie szanują tego, co los im dał – zdrowia ich dzieci. To taka naturalna złość, bo Tobie się nie przytrafiło coś, co one dostały mimo, że nie zasłużyły. A potem patrzysz na swoje dziecko i myślisz, że to dobrze, że jest u Ciebie. Ty o nie zadbasz, zrobisz dla niego wszystko.                                                                             Jesteś też czasem zła na swoich bliskich. Bez sensu Ci tłumaczą, że wszystko będzie dobrze, że trzeba żyć dalej, że nie można się poddawać. Możesz na nich liczyć, ale to Wy ostatecznie zostajecie sami. O to też można być złym.                                              Można też być złym na to swoje chore dziecko. Naprawdę. Bo całe życie kręci się przede wszystkim wokół jego choroby. Kiedy już oporządzisz wszystkie leki, cewniki, opatrunki, ćwiczenia, terapie to czasem nie masz już ani sił ani ochoty na zabawę, wspólne czytanie, czy spacer. O to też możesz być zła. Złość jest sinusoidalna. Czasem jesteś bardziej zła, czasem mniej. Aż w końcu okazuje się, że już się nie złościsz. Wiesz, że Twoje życie takie jest, że trzeba poprawić koronę i zasuwać, jak na księżniczkę przystało. Więc się już nie złościsz. Szkoda czasu i życia.

Na szczęście pojawia się wdzięczność.

No ok, Twoje dziecko jest ciężko chore, to jest dramat, który nigdy i nikogo nie powinien dotknąć, ale takie są realia. Na szczęście są rodzice, którzy pomagają jak potrafią. Jest siostra, czy brat do których możesz jak w dym, kiedy sytuacja awaryjna i potrzebujesz prysznica w samotności. Jest przyjaciółka – do tańca i do różańca, z którą możesz i popłakać na beznadzieją Twojego życia, ale też wznosić szampana za każdy najmniejszą sukces pod tytułem „udało się w końcu wyskoczyć do fryzjera, a młodzież przespała całą noc bez bólu”. Są w końcu tysiące obcych ludzi, którzy codziennie myślą o Twoim dziecku, niektórzy się modlą, inni mocno trzymają kciuku. W większości to ludzie, których nigdy nie poznasz, oni znają Cię tylko ze społecznościówek, ale wiesz, że na nich także możesz liczyć. Wspierają Cię dobrym słowem, pięknymi wzruszającymi mailami, pamiętają o urodzinach Twojego dziecka i wiesz, że gdyby nie oni nigdy nie mogłabyś dać swojemu dziecku tak dobrego życia – leku, sprzętu, konsultacji. I wtedy czujesz wdzięczność. Za to, że się znowu udało, że przetrwałaś kolejny dzień, miesiąc, rok. Za to, że zawsze jest się komu w rękaw wypłakać i od kogo obiad na czarną godzinę wyrzeźbić. Czujesz wdzięczność, że jeden telefon, wiadomość, wpis wystarczy, by zalała Was fala niewyobrażalnego dobra i miłości. Na szczęście wdzięczność nie mija nigdy.

Dzięki Ci losie za nadzieję!

No dobra. Można się potknąć i czegoś nie wiedzieć. Takie Twoje prawo. Wraz z ciążą i narodzinami Twojego dziecka nie posiadłaś całej wiedzy medycznej, prawnej i psychologicznej świata. Cały czas drążysz, szukasz, walczysz. I zawsze masz nadzieję, że się uda. W domach z chorymi jest tak, że każde dwa kroki w tył, jak się je już opłacze i obgada, dają ogromnego kopa do spróbowania raz jeszcze, z drugiej strony i w inny sposób. Nadzieja w takich domach pozwala się nie poddawać. Bo jeśli stracisz nadzieję to tak, jakbyś przestała w nie wierzyć. A przecież codziennie widzisz, jak walczy – jak nie płacze przy kolejnym kłuciu, jak trzyma wysoko głowę przy kolejnych badaniach, jak ćwiczy boleśnie, żeby wygrać jeszcze kilka minut słabości. Nie możesz mu tego zrobić. Masz więc nadzieję. A ona umiera ostatnia.

Tak naprawdę najważniejsza jest miłość

Nikt nigdy w życiu nie będzie Cię kochał tak bardzo i tak bezwarunkowo jak dziecko. I nikogo nigdy Ty nie będziesz kochała mocniej. Tego nie da się racjonalnie wyjaśnić, ale nawet jeśli czasem doprowadza Cię do białej gorączki i masz ochotę wysadzić je pośrodku puszczy, to i tak przecież tego nie zrobisz, bo jak tylko pójdą spać po siedemnastej kłótni o ostatniego kabanosa, to na szybko przejrzysz w komórce zdjęcia z dzisiejszego dnia. Tak naprawdę dziecka chorego nie kocha się bardziej, niż zdrowego. A pisze to do Was mama takiej dwójki. To też jest największy strach wszystkich mam – skąd wziąć miłość dla drugiego, skoro pierwsze się kocha tak, że ojacie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że kiedy rodzi się drugie dziecko, mamom po prostu rośnie serce. Po to, żeby zmieściła się dodatkowa porcja miłości. Kochasz więc swoje dziecko bezwarunkowo – przecież to nieważne, czy ma trzy blond włosy na krzyż, czy rudą czuprynę. Dlatego też nieistotne jest to, czy jakiś tam jego gen nie działa do końca. Najważniejsza jest miłość.

Mądry Polak po szkodzie

Mądry Polak po szkodzie – rzecze jedno z popularniejszych powiedzeń i przyznać trzeba, że w przypadku rodzin z chorobami rzadkimi ma ono niezwykłą rację bytu. Otóż choroby rzadkie mają to do siebie, że zwykle nie ma żadnego algorytmu postępowania z chorymi – nie wiadomo jakie zastosować leczenie, jaki rodzaj terapii, czego można spodziewać się po przebiegu. Oczywiście można sugerować się bliźniaczymi jednostkami chorobowymi (w przypadku smard1 jest to np sma1), ale w dalszym ciągu jest to tylko przypuszczalny przebieg lub ewentualność, która z racji choroby może spotkać chorego. I nie dość, że taki delikwent ma przechlapane, bo po pierwsze na choroby rzadkie zazwyczaj nie ma leku, to dwa zwykle nie wie jak to w ogóle będzie dalej wyglądać. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że choroby rzadkie to choroby wieku dziecięcego i decyzje naówczas podejmują nieświadomi rodzice. Decyzje zwykle na podstawie „a może spróbować?” albo „to mogłoby się udać”. Decyzje takie podejmuje się wybierając (w swojej świadomości i wiedzy na temat choroby, ale przede wszystkim kierując się niewyobrażalnym poczuciem odpowiedzialności za małego człowieka), nie zawsze znając ich konsekwencje. A konsekwencje zawsze ponoszą dzieci.

W ostatni weekend spakowaliśmy tonę przydasi, pięć ton cierpliwości i kilogram nadziei i powędrowaliśmy do Niemiec. Już jakiś czas temu pisałam Wam, że planujemy tam konsultować Francysia i sprawdzać, czy nasi zachodni sąsiedzi potrafią w kręgosłup. Pana Doktora Fujaka z Kliniki w Erlangen poleciła nam nasza nieoceniona Dr Stępień, u której od lat pobieramy wskazówki dotyczące prowadzenia pleców Franka. W dalszym ciągu plecy to nasza największa zmora. Zmora, z którą nie wiadomo, co zrobić. Do tej pory Franek nie tolerował żadnego ze zrobionych dla niego na miarę gorsetów. Konsultacja u Doktora Potaczka z Kliniki w Zakopanem, którą Franek miał szansę odbyć w czasie ostatniej Konferencji SMA upewniła nas, że Dr nie widzi żadnej możliwości operacyjnego leczenia skrzywień Franka. Ewentualna interwencja chirurgiczna niesie za sobą ryzyko tak wielkich powikłań oraz niepowodzenia, że brutalnie rzecz ujmując gra jest niewarta świeczki. Ja po wizycie w Erlangen spodziewałam się trochę cudu. Mój mąż – raczej racjonalista – wskazówek, co można zrobić z plecami Franka, żeby jego komfort życia przynajmniej nie pogarszał się. Dr Fujak nie ukrywał, że plecy Francynia są w fatalnym stanie. Skrzywienie zabiera ma dziesięć centymetrów wzrostu i wygodę. Pomimo wielkiego doświadczenia operacyjnego od razu zastrzegł, że teraz przy tej budowie Frania i braku umięśnienia nie widzi takiej możliwości i mocno ceni w tej kwestii zdanie Doktora Potaczka. Powiedział też, że nawet jeśli Franek przez rok lub dwa nabierze masy, to nic to nam nie da, ponieważ skrzywienie może na tyle wtedy postąpić a kości zwyczajnie mówiąc stwardnieć, że operacja nie będzie technicznie możliwa. W korespondencji mailowej sugerował nam rekomendację do swojej mentorki, jednak po wizycie odwiódł nas od tego, wyraźnie dając do zrozumienia, że o plecy Franka musimy zadbać wyłącznie od strony rehabilitacyjnej i sprzętowej. Musimy spróbować gorsetu (najlepiej tego z Włoch) oraz dostosować KAŻDE siedzisko, na którym chcemy sadzać Frania – od wózka spacerowego, poprzez elektryka na domowym krześle kończąc. Tym sposobem możemy opóźniać skrzywienie i podarować Franiowi więcej czasu na siedząco. Bo musicie wiedzieć, że bardzo krzywy kręgosłup to w finale dla Franka leżenie na stałe. Czy ktoś z Was wyobraża to sobie?

Dlaczego więc napisałam, że mądry Polak po szkodzie? Bo gdybyśmy tak bardzo nie bali się pega, gdybyśmy wcześniej go tuczyli, gdybyśmy może wcześniej zdecydowali się na włoskie gorsetowanie… Może Franek byłby w lepszym stanie? Może miałby lepsze, silniejsze, prostsze plecy? Może nie musiałby ponosić konsekwencji naszych niepodjętych decyzji. A tak?

Tym samym będziemy gorsetować we Włoszech, rehabilitować intensywnie, trzymać się Dr Stępień i pilnować, by konsekwencje, które poniesie Franek nie bolały, by były jak najmniej jemu odczuwalne.

Pięć pegoprawd Matki Anki

Temat pega jest oczywiście w naszym domu ciągle na topie, bo ciągle się go uczymy. Największym pegonauczycielem jest oczywiście Franek, który coraz bardziej „czuje” pega i wie, kiedy podajemy jedzenie za szybko, kiedy jest coś nie tak w brzuszku albo czy peg ciągnie – tzn., czy rurka jest za bardzo dociągnięta do powłok brzusznych. Z resztą, jeśli Franek pozwoli, to kiedyś pokażemy Wam filmik, jak wygląda u nas pegoobsługa dokładnie tak, jak to dawno temu było z tracheo. (dla ciekawskich klik klik –>tutaj). Dziś jednak wielki powrót piątków na piątkę i naszych pięć pegospostrzeżeń. Coś w stylu, że nie tego się spodziewaliśmy albo… Z resztą sami zobaczcie.

1. Peg nie lubi malin.

Serio. Zanim pojechaliśmy na pierwszą wizytę do naszej nowej Pani Dr od żywienia, nie podawaliśmy Frankowi żadnych odżywek. Po przykrym szpitalnym epizodzie, kiedy to Franc w czasie pierwszego karmienia zwymiotował, co zaowocowało zachłystowym zapaleniem płuc trochę baliśmy się eksperymentów. Poza tym ograniczamy Frankowi mleko, a odżywka, którą wstępnie Fr miał dostawać i którą pożyczyliśmy od pegokoleżanki po fachu – Lenki, była na bazie mleka. Zanim peg zaczął się goić, uczyliśmy się jego obsługi podając Franciowi wodę. Z powodu zapalenia płuc termin wizyty oddalił się, postanowiliśmy więc miksować owoce i warzywa i dokarmiać delikatnie Dziedzica w ten sposób. Ponieważ Franek ma mentalne uczulenie na wszystkie prawie owoce i większość warzyw i do tej pory jedzenie paszczowe tego było jak droga przez mękę, warzywa do pega uznaliśmy za a/ luksus b/ naukę. Jesteśmy tymi szczęściarzami, że w naszym ogródku rosną marchewki, seler, por, buraki, maliny, jabłka, czereśnie, wiśnie i wiele wiele innych. Tak więc owocowa lub warzywna bomba witaminowa nie była problemem technicznym. Takim problemem było przepchnięcie przez pega rozmiar 10 malin. Mimo, że skrupulatnie zblendowane przez Tatę, odpowiednio rozrzedzone uparcie zapychały wejście do brzucha. W finale okazało się, że większość malinowego koktajlu pochłonął nie peg, a ręczniki i kanapa. Tak. Peg zdecydowanie nie lubi malin i ich mikrokurczępesteczek.

2. Peg nie czuje smaku. Tylko teoretycznie.

Zawsze, kiedy podajemy Frankowi coś do pega pytamy, co czuje. Zwykle mówi, że nic i totalnie ignoruje pegojedzenie, ale kiedy eksperymentujemy w kuchni z mieszankami koktajlowymi i do dzbanka blendera lądują różne przysmaki – nie ma opcji, żeby nie spróbować. I póki co nie przebrnęliśmy mentalnie tego, że do pega nie musi być wyjątkowo smaczne. To znaczy, że my może nie przełkniemy buraka zmiksowanego z marchewką, ale peg już tak. Niemniej jednak nie jesteśmy w stanie przeskoczyć podania brei bez smaku, tym bardziej, że z koktajlowej mieszanki korzysta także Leoś. Tym samym w brzuchu Franka lądują coraz to wymyślniejsze mikstury, a ponieważ jest to zwyczajnie dobre w smaku – to Franek zawsze dostaje łyżkę tego, co idzie przez pega do buzi. Czasem łaskawie mu się wymsknie: „noooo nawet niezłe, ale resztę do pega, dobrze?”

Osobiście polecam Wam mojego kokajlowego faworyta: burak, 2 marchewki, 2 jabłka, duża garść mięty i szklanka soku pomarańczowego. Miksujemy na gładką masę i niebo w gębie.

3. Jedzenie pegiem jest łatwe.

Pierwsze karmienie przez pega w domu było znacznie łatwiejsze niż pierwsze samodzielne domowe odsysanie. Wtedy byliśmy przerażonymi pietruszkami, które blade ze strachu łypały na siebie wzrokiem i najczęściej odsysało to, które było w danym dniu słabsze psychicznie. Temu aktualnie silniejszemu spadał wówczas ciężar odsysanej odpowiedzialności. Po latach robimy to z zamkniętymi oczami, a obyty z realiami Leoś sam wie, czy to odsysanie na czarny czy niebieski cewnik. Tym samym pierwsze pegokarmienie było jakby naturalną częścią pielęgnacji brzucha. Ponieważ ten brzuch bardzo bolał wtedy Franka, dostawał wodę. Internetowo oczytani i zasilani wsparciem od pegorodziców orientowaliśmy się, co do pozycji i sposobu podania, poszło więc nieporadnie, ale skutecznie. Teraz po miesiącu Franek sam tłumaczy, jak mu najwygodniej. Zwykle woli być w pozycji półleżącej z poduszką pod głową i lubi, kiedy jedzenie podawane ma wolniej. Jest już po wizycie w poradni żywieniowej. Pani Doktor baaaardzo racjonalnie rozpisała odżywki, nie wykluczyła też naszych domowych koktajli, odradziła jednak blendowanie zup, nakazując Frankowi jeść jak najwięcej samodzielnie. Franek po jedzeniu chwilkę leży, a że nie lubi tego robić to leży naprawdę chwilkę i potem już funkcjonuje normalnie.

4. Peg pokolorował Franka.

Pierwsza zauważyła to Suzi. Ostatnio Dziadek Ksero. Franek stał się kolorowy i to na pewno dzięki pegowi. W epoce przed pegiem Franek nie był chorowity. Badania krwi zawsze wychodziły mu w punkt. Był zdrowy, ale blady. I nie była to bladość w stylu królewny Śnieżki. On był po prostu biały, a po ostatnich przygodach szpitalnych i operacjach i generalnemu obniżeniu formy, był wręcz przeźroczysty. Odkąd do pega idą warzywa i owoce, a dieta Franka jest nie tylko wzbogacona jakościowo, ale przede wszystkim ilościowo Młodziak nabrał rumieńcy, kolorów, energii i ma wygląda po prostu zdrowo.

5. Peg to była dobra decyzja.

Przyznać Wam muszę, że decyzja o pegu była jedną z trudniejszych w ostatnich latach. Mieliśmy Frankowi zafundować kolejną rurkę i kolejną dziurkę w ciele. Kolejny szpital, kolejne kłucie, kolejne dochodzenie do siebie. Wiedzieliśmy, że chudość i skrzywienia Franka będą postępować wraz z wiekiem i że jest to ostatni moment, by coś w tym kierunku zadecydować i że nie będzie to złe dla Franka. O całej otoczce szpitalnej najchętniej bym zapomniała, ale kiedy sytuacja unormowała się, rana w końcu wygląda tak, jak powinna a sam Franek opowiada, że jest ok i wygląda coraz ładniej (waży 11,7 kg) to znaczy, że ta rurka może nam naprawdę pomóc.

***

Aktualnie poszukuję inspiracji koktajlowych. Muszą być smaczne i bez malin. Jeśli więc macie coś w zanadrzu, to chętnie poczytam!

 

Pegowywiad

Planowałam nagrać ten filmik nieco wcześniej, ale Francyś mocno przeżywał założenie pega i nie za bardzo chciał go nagrać. Teraz poszliśmy trochę na żywioł i mimo, że nie wyszło to profesjonalnie, to przed Wami pierwszy pegowywiad Francesca, czyli jak to wygląda z jego punktu widzenia:

Brat – zapasowe dziecko, czy opiekun

Za każdym razem, kiedy wrzucam gdzieś do sieci filmik albo zdjęcie, na którym są obaj nasi chłopcy, nie mogę się naczytać wyrazów zachwytu i słodyczy. Przyznam, że to miłe i całkiem mocno łaskocze moje ego. Wszyscy piszą (z resztą zgodnie z prawdą), że chłopcy są fantastycznymi braćmi, że pięknie się dogadują i że aż miło popatrzeć. To prawda. Jakoś tak przy okazji wyszło, że braterstwo naszym chłopakom doskonale wychodzi. I ja bym na tym poprzestała. Na braterstwie. Doskonale bowiem pamiętam, że kiedy Leoś miał przyjść na świat, a ja byłam naprawdę sporą przyszłą mamą i mój brzuch nie budził już wątpliwości pod tytułem „przejedzona czy w ciąży?” miliony razy, czasem od zupełnie obcych osób, słyszałam dwa zdania:

„Jak to dobrze, będzie miał się kto opiekować Frankiem, kiedy Was zabraknie.”

oraz

„Jak to dobrze, gdyby Franka zabrakło, będziecie mieć Leosia.”

Bzdury.

Leoś nie jest dzieckiem na zamówienie. Leoś nie ma kontraktu, umowy ani przyrzeczenia krwi na to, żeby kiedyś zostać opiekunem Franka. Myślenie o nim w ten sposób jest dla niego ogromnie niesprawiedliwe. Przecież my go nie chcieliśmy po to, żeby mieć wyjście na wypadek naszego odejścia. Tylko z miłości i potrzeby bycia rodzicem, bo zawsze chcieliśmy mieć dwoje dzieci. Leon ma prawo i wręcz obowiązek żyć po swojemu – może w przyszłości być szalonym podróżnikiem z jednodniowym przystankiem na dom, może być zabieganym fachowcem ze zleceniami na rok zapasu, może być artystą z głową w chmurach albo sportowcem z karierą na medal. Może być kim chce. Jedyne, czego byśmy sobie życzyli to żeby był szczęśliwy i żeby zawsze z Franiem się wspierali. Wzajemnie. Żeby nie była to relacja jednostronna. To my mamy obowiązek zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby Franek miał zabezpieczoną przyszłość i zapewnione bezpieczeństwo, gdyby zdarzyło się tak, że nas jemu zabraknie. I wcale nie mówię, że to będzie proste. Nie musi. Widzę, jak funkcjonują rodziny nam podobne i nam bliskie – wszyscy ci, którzy mają w pakiecie do dziecka chorego zdrowe, robią wszystko, by zdrowe miały normalne, fajne, SWOJE życie. By czuło więź, a nie obowiązek. I taki jest plan. Chłopaki mają chodzić razem na piwo i do kina, mieć swoje sekrety i sobie pomagać. Wzajemnie. Leoś nie został naznaczony w dniu narodzin do bycia opiekunem Franka. Ilu z Was zna osoby, które mają z góry zaplanowane życie i są bardzo nieszczęśliwe? Bo urodziły się w rodzinie lekarskiej i muszą zostać lekarzem. Bo rodzice prowadzą ogromne gospodarstwo i muszą zostać na ojcowiźnie. Bo dostają biznes, który jest zupełnie poza sferą ich zainteresowań i możliwości. A to „tylko” ścieżki kariery planowane przez rodziców, które czasem unieszczęśliwiają. Dlaczego więc mamy obligować Leosia i wychowywać go na opiekuna, fizjoterapeutę, psychologa, pielęgniarza i pomoc domową? Jak nikt inny znamy realia i wiemy, ile fizycznie i psychicznie kosztuje opieka nad tak bardzo chorym dzieckiem. Wiemy też, jakie ograniczenia wynikają z tego dla Leosia teraz, kiedy jest dzieckiem. Właśnie dlatego Leoś musi uczyć się żyć swoim życiem. 

I nie jest też zapasem. Co to w ogóle znaczy, że będziemy mieli „chociaż Leosia”. Miluś jest pełnowartościowym, fajowym chłopakiem. Nauczył nas zupełnie nowego rodzicielstwa, trenuje nas do granic cierpliwości i rozbraja totalnym urokiem. Jest szalonym przytulasem. W jednej chwili potrafi doprowadzić do uśmiechu i radości. Zupełnie, jak Franek. Czym więc zasłużył sobie na miano „koła zapasowego”? Tylko tym, że jest zdrowy i teoretycznie ma większe szanse na dłuższe życie? Nie wyobrażamy sobie ani dnia bez żadnego z naszych synów, a „plan na Leosia” nie był planem na zapasowe dziecko. Był planem na większą, fajniejszą i bardziej szaloną rodzinę. Nigdy nie planowaliśmy dla niego rodzinnej kariery nagrody pocieszenia. Nie dość, że byłoby to wobec niego bardzo krzywdzące, to jeszcze z góry określałoby termin wspólnego życia z Franiem

Leosiu,

jeśli kiedykolwiek to przeczytasz, wiedz, że kochamy Cię wszyscy nad życie i mamy nadzieję, że uda nam się Ciebie wychować tak, byś zawsze czuł się szczęśliwy w naszej rodzinie. Bo przecież wiesz, że jesteś super chłopak.

 

To coś, co zamazuje obraz

Mnóstwo osób, które znają Franka dzięki internetowi, kiedy poznaje go osobiście, zwykle powtarza, że Franek ma to coś. Zwykle też nie potrafią określić, co w nim jest takiego, ale to rodzaj magnetyzmu, który sprawia, że ludzie tracą przy nim zdolność logicznego myślenia. I choć każda z tych osób z uporem maniaka powtarza mi, że nie jest to patrzenie przez pryzmat choroby, to jednak wiem, że rurka wystająca z szyi, wątłe ciało i nogi bez ruchu w korelacji ze zniewalającym urokiem, inteligencją ponad wiek i wygadaniem stanowią mieszankę wybuchową, przy której kolana miękną największym twardzielom. Poza tym każda z tych osób zdaje się, że nie pamięta, że drobina, z którą rozmawiają w październiku skończy osiem lat. A przyznać musicie, że wszystkie ośmiolatki niejedno mają za uszami. Zaś Franek choć niepełnosprawny ruchowo, to mentalnie przerasta niejednego starszaka i to sprawia, że grono jego wielbicieli przyprawia nas o zawrót głowy. Widzimy to my – jego rodzice, wszyscy pozostali mają klapki na oczy i nazywają to tym czymś, co nie pozwala im o Francysiu zapomnieć.

Najlepszym tego przykładem jest Ciotka Magda z Warszawy, która gotowa była na środku Warszawy odtańczyć taniec słońca, byle tylko przestało padać i Franek mógł przejść dziesięć metrów do metra, o którym marzył od stu lat. W przerwach między ulewami „utknęliśmy” we frytkowni, co oznaczało akcję pod tytułem: „Franek bierz co chcesz, ciotka stawia”, więc frytki wychodziły nam uszami. A kiedy wyraziłam obiekcje, że to po prostu aż nie wypada, żeby dorosła, wykształcona kobieta dawała sobą tak manipulować, Magda otwarcie przyznała, że ona nie może inaczej. Że wystarczy, że Franek spojrzy, uśmiechnie się, a ona z miękkimi kolanami jest gotowa spełnić jego najdrobniejszą zachciankę. 

Ok. Cioci Magdzie można wybaczyć. Zna Franka jeszcze dość krótko, widuje rzadko. Ale nawet nasza Suzi – kobieta która nie daje sobą manipulować nigdzie i nikomu, ostatnio nauczyła Franka kilku brzydkich słów o kalibrze ciężkim niż słynna „dupa” i na skrzydłach miłości biegała donosząc parmezan wprost do paszczy Młodziaka, bo kiedy tak spojrzał, tak zagadał, to ona nie mogła. A przecież zna wszystkie jego sztuczki.

Skłamałabym pisząc, że my na te sztuczki się nie łapiemy. Trudno być krytycznym wobec własnego dziecka, które może wieczorem przegina, ale jeszcze rano walczyło o oddech, bo rurka tracheo znów się zatkała. Czasem odpuszczamy, ale czasem, kiedy Franio totalnie przesadzi, nie ma zmiłuj. Tak właśnie było wczoraj. Franciszek w ferworze totalnego rozluźnienia bardzo brzydko zwrócił się do swojego Dziadka, przezywając go. Od razu zorientował się, że to było przegięcie i próbował całą sytuację obrócić w żart. Szedł w zaparte, kiedy powiedziałam, że ma natychmiast przeprosić Dziadka, bo to co powiedział było bardzo niegrzeczne. Francyś potrzebował chwili w samotności, by wszystko przemyśleć i ze łzami z w oczach przeprosił ukochanego Dziadka mówiąc, że bardzo go kocha. To prawda. Dziadek Ksero jest jedną z najważniejszych osób w jego życiu i sprawienie mu przykrości, a potem przeprosiny zrobiły na nim ogromne wrażenie. Jeszcze w drodze powrotnej rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło w ogródku Dziadków, a Franio powiedział, że było mu bardzo smutno i dlatego się popłakał i że bez Dziadka to by nie było życia.

Franek jest chłopcem pełnym wdzięku i uroku osobistego. Plątanina rur i kabli, która zwykle mu towarzyszy sprawia, że trudno jest nie patrzeć na niego przez pryzmat choroby. Trudno jest osiągnąć równowagę między racjonalnym podejściem (on wszystko rozumie, nie działa mu ciało, nie głowa), a czymś w rodzaju odpuszczania na zasadzie „tyle przeszedł, to jeszcze mu będę kazaniami dokładać”.


p.s. Franek ma się już zdecydowanie lepiej. Zdążył się już zarazić pleśniawkami od Leona i już prawie z nich wyleczyć. Leon pokonał wszystko, jak to Leon. Dziękujemy, że o nas myślicie!

Jak nie urok, to przemarsz wojsk artyleryjskich

Często jest tak, że wpisy wymyślam w nocy. To znaczy wpada mi do głowy koncept, zastanawiam się co i jak chcę powiedzieć, tworzę jakby ramy, a potem zwykle… w nadmiarze obowiązków trzymam w głowie siedemnaście nienapisanych wpisów. Ten wymyśliłam wczoraj w drodze do apteki. Pierwotnie jego tytuł miał brzmieć: „Dziewięć i pół tygodnia”. Dlaczego? Bo to będzie wpis przekrojowy. O tym, co wydarzyło się w naszym czasie przez ostatnie… No właśnie. Wstępnie nawet przez myśl mi nie przemknęło, że to, co chcę napisać działo się w krótszym czasie. Bo to aż niemożliwe, żebyśmy przyjęli tak bardzo skondensowaną dawkę masakry. I wiecie co? To jednak możliwe.

Cztery tygodnie. Tyle trwa masakra.

24 czerwca Franek trafił do szpitala i od razu na stół operacyjny, o czym szeroko pisałam tutaj —> KLIK KLIK. Ledwo doszedł do siebie, a już meldowaliśmy się w kolejnym szpitalu na planowany od dawna zabieg założenia pega —> KLIK KLIK. Ze szpitala Francyś wyszedł 24 lipca. Wyszedł, podobnie jak my, przerażony, ale także bardzo obolały fizycznie. Choć internety mówią (a Matka pokusiła się nawet o filmiki na YT), że założenie pega za pomocą gastroskopii nie jest skomplikowaną operacją i choć w przypadku Franka wszystko poszło zgodnie z planem, to dopiero Francio mógł zweryfikować rzeczywistość. Ponieważ Młodziak zmaga się z ogromnym skrzywieniem kręgosłupa, jego żołądek już nieco przemieścił się. Poza tym technicznie podejrzewam Franio był dociskany, stąd pięć dni po zabiegu nadal narzekał na silny ból żeber z lewej strony. Rana goiła się słabo, wydzielina z niej miała niezdrowy wygląd i zapach. Dopiero nasz Doktor pokazał mi jak ją skutecznie pielęgnować i na co koniecznie zwracać uwagę. Teraz 9 dni po założeniu pega rana nadal jest daleka od ideału, ale wydzielina ma już właściwy kolor, a i zapach stracił na intensywności. Mieliśmy jednak kilka kryzysów związanych z gojeniem – Frankowych psychicznych, bo bolało bez przerwy, bo nadal walczy z akceptacją pega i naszych rodzicielskich – czy dobrze zrobiliśmy, czy dobrze pielęgnujemy, czy to wygląda dobrze. Musicie wiedzieć, że wydzielina była przerażająca, a my jako laicy niejednokrotnie korzystaliśmy z doświadczenia rodziców po fachu, którymi stali się teraz także rodzice dzieciaczków zapegowanych. (Aga, Zbyszek, Gosia dzięki!) Póki co Francys za pomocą rurki do brzucha pije wodę i zajada niewielkie ilości przygotowanych przez nas posiłków. Zrezygnowaliśmy z przemysłowych odżywek do czasu wizyty w poradni żywieniowej, żeby wraz z Panią Dr rozwiać wszelkie wątpliwości co do ilości i rodzaju tego pokarmu. Franek od kilku miesięcy ograniczył mleko i widzimy ogromną poprawę w funkcjonowaniu jelit, nie chcemy więc popsuć jego pracy nieodpowiednim żywieniem przemysłowym. (Ze szklanki mleka dziennie, a czasem nawet więcej, zeszliśmy do szklanki tygodniowo. Franc miał opory, ale sezon letni wynagrodził mu to kompotami z ogródkowych owoców). I już możesz sobie drogi Czytaczu pomyśleć, że oto idzie światełko w tunelu i za tym zakrętem znów będzie prosta. Nic bardziej mylnego.

Wczoraj przez cały dzień Franek wymiotował. Temperatura ciała dochodziła do 38,7 a pulsoksymetr zwariował – saturacja spadała do 90-92 % a tętno rosło do 188. Franio był bardzo słaby i bardzo wystraszony. Jak zwykle w takich sytuacjach ze wsparciem przyjechał nasz Doktor, który niejedno w wykonaniu Francesca już widział. Zbadał, posłuchał, zajrzał gdzie trzeba – mówimy dzień dobry zapaleniu płuc. Noc była sromotna – Frankiem targały torsje do 2.30. Pulsoksymetr obudził pół dzielnicy, a jeśli nie to na pewno psa dziadków, który w dowód wdzięczności obudził pół dzielnicy. Franc zmasakrowany całością padł około 3. Obserwujemy, podajemy antybiotyk, patrzymy na pulsiaka, dopajamy pega.

Cztery tygodnie. Tyle czasu zajęły Frankowi operacja na cito, założenie i rekonwalescencja pegowa oraz zapaleniu płuc. Plus te wymioty. Franc wygląda jak kartka papieru, a wczoraj w godzinie szczytu nie miał siły podnieść ręki. Dziś zrezygnowaliśmy z rehabilitacji, jutro do niej wrócimy w ograniczonym wymiarze czasowym, bo z kolei brak fizjoterapii przez ostatnie tygodnie doprowadził do ogromnych bóli pleców, lewego biodra, nóg i rąk. Ciało przyzwyczajone do regularnego intensywnego treningu dopominało się o swoje.

I w tym wszystkim Leoś – na wakacyjnej przedszkolnej przerwie. Walczy z pleśniawkami w buzi.

Witaj w moim świecie, podróżny Czytaczu.

Pegooswajanie

Ci z Was, którzy śledzą nas na social mediach wiedzą, że ostatnie kilka dni Franek znów spędził w szpitalu. Tym razem nie był to jednak zabieg na cito, a planowane już dawno założenie pega. Peg to taka rurka, która służy do karmienia, najczęściej przemysłowymi odżywkami, chorych między innymi takich, jak nasz Franek.

Pierwszy raz sugestia pega pojawiła się jeszcze w Łodzi. Wtedy, kiedy Franek miał zakładane tracheo. Wówczas nie zgodziliśmy się, wierząc, że z biegiem czasu nauczymy go jeść i połykać. Okazało się, że mieliśmy rację i po kilkunastotygodniowych bojach i dokarmianiu Franka sondą, udało się dotrzeć do momentu, kiedy Franek zszedł z sondy i jadł samodzielnie. Francyś, jak na dziecko z zanikiem, jadł bardzo ładnie i różnorodnie – oczywiście bronił się przed brokułami i szczerze nienawidzi jajecznicy, ale badania krwi miał zawsze idealne. Jednak od kilkunastu miesięcy kiełkowało w nas poczucie, że to już najwyższa pora, by pomyśleć o jakiejś formie dokarmienia, odżywienia Franka. Co prawda wyniki badań nie uległy pogorszeniu, ale jego fizyczność dość znacząco. Frank od kilku lat przestał przybierać na wadze i rosnąć, to z medycznego punktu widzenia było jedno z najważniejszych wskazań do pega. Poza tym jego kręgosłup jest coraz słabszy i potrzebował dawki energii, która pozwoli mu na walkę ze skrzywieniami. Mieliśmy wrażenie, że Franek jadł dokładnie tyle, ile potrzebował, żeby przeżyć. Minimum minimum i ani grama więcej. Coraz bardziej też zbliżaliśmy się do momentu, kiedy założenie pega nie było technicznie trudne i obciążające dla Franka i operatorów, a więc ryzyko powikłań było jeszcze książkowe. Dużo, bardzo dużo czasu zajęło nam pogodzenie się z tą decyzją. Byliśmy pewni, co do jej konieczności i tego, że to zrobi Frankowi wyłącznie dobrze, ale i tak trawienie kolejnej wizyty w szpitalu, zabiegu pod narkozą, a ostatecznie też zgody na następną dziurkę, rurkę w ciele naszego dziecka, było bardzo trudne. Kiedy już wszystkie decyzje przetrawiliśmy my, trzeba było z nią zapoznać Franka. Niestety nie mogliśmy zapytać go o zdanie, bowiem alternatywą pega była sonda, a to ze stuprocentową pewnością byłoby zbyt traumatycznym przeżyciem dla niego, kiedy przy każdym posiłku trzeba by było sondę założyć i wyjąć.

Na wstępie Franek potraktował pega jak karę. Pytał, dlaczego musi dostawać jedzenie do rurki, skoro tak ładnie je. Nie chciał patrzeć, jak ciocia Gosia karmi Krzysia, nie chciał w ogóle poruszać tego tematu. Na nic zdały się tłumaczenia, że nadal będziemy stawiać na jedzenie tradycyjnym sposobem i że wszystkie pyszności idą do buzi, a jajka do pega. Trwało to jakiś czas i nawarstwiło się z innymi problemami Franka, więc peg jawił się jako dopełnienie tych złych rzeczy, jakie mają go spotkać. Tutaj w sukurs przyszedł talent pedagogiczny Taty Franka. Chłopcy odbyli męską rozmowę, ustalili, na czym nam teraz zależy, co jest ważne dla Franka i jego lepszego samopoczucia i jak to możemy osiągnąć. Szymon wytłumaczył Frankowi, że teraz peg jest konieczny, bo żeby mieć mocniejsze plecy i więcej siły Młodziak musi przytyć, minimum 10 kg. A kiedy osiągnie wymarzoną przez nas wagę, to nie będziemy go na siłę zatrzymywać i nie widzimy problemu, żeby pega się pozbyć. Franc zgodził się na taki plan i w poniedziałek rano założono mu rurkę do brzuszka.

Dziś jesteśmy na etapie pegooswajania. My uczymy się obsługi, zastanawiamy się, jaki rodzaj jedzenia, jakie dawki i co technicznie będzie dla niego najmniej obciążające, a Franciszek dochodzi do siebie. Za nami już ciężka noc z bolącymi ramionami i pierwsze próby jedzenia. Francyś jest jeszcze obolały, jest też po prostu rozżalony na swój los. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy, to już drugi raz, kiedy był w szpitalu i kiedy zmagał się z salą operacyjną i wszystkimi jej konsekwencjami. Dodatkowo boli go brzuch i pierwsze karmienie zakończyło się mocno niefajnie, co tylko spotęgowało jego niechęć do nowego nabytku. Te trzy dni upewniły nas kolejny raz, że mamy bardzo dzielnego, mądrego i rezolutnego syna, który rozumie więcej, niż nam się wydawało. Wspieramy go więc z całych sił w oswojeniu nowej sytuacji i wszyscy czworo uczymy się nowego życia. Znowu.

 

***

Suzi, Gosi Z. i Oli J. wielki buziak, że pomogły przetrwać nam ostatnie dni. :*

Zabiegani

Jak powszechnie wiadomo, ruch to zdrowie. Najlepszym tego przykładem jest Franek. Gdyby nie ćwiczył, nie byłby w tak wyśmienitej formie. Dlatego ogromny nacisk kładziemy na fizjoterapię i Franek ćwiczy codziennie przez dwie i pół godziny. Ale dziś nie o fizjoterapii, przynajmniej nie do końca. Dziś o bieganiu. Otóż z moich wieloletnich obserwacji wynika, że wyróżniamy trzy typy biegaczy:

Typ pierwszy: na Ciotkę Suzi

Ten typ biegacza biega, bo lubi. Serio są tacy. Biegają w każdą pogodę, w każdą  stronę i o każdej porze. Gdyby ją zapytać, czego najbardziej w życiu jej potrzeba, to bieganie. Lubi w trzydziestostopniowym upale strzelić 10 km, żeby spokojnie przez cały wieczór umierać. Podobno bieganie podnosi jej poziom endorfin, pozwala wybiegać zdenerwowanie, wyciszyć myśli. No w sumie się nie dziwie. Jak się przebiegnie 10 km, to trudno jest myśleć o czymś innym. Chyba. Twierdzi, że bieganie jest super, a ja nie chcę się z nią kłócić.

Typ drugi: na Matkę Ankę

Ten typ biegacza ma spodnie do biegania, bluzkę i nawet już prawie kupił buty do biegania. No, ale zawsze coś. Najlepiej, najdosadniej i najcelniej typ na Matkę Ankę charakteryzuję ten mem:

/źródło mema/

Typ trzeci: na Męża

Przez grzeczność nie napiszę, o którego męża chodzi, ale helloooł ilu mężów przewinęło się przez tego bloga. Typ na męża biega. Skokowo. To znaczy biega, przedłuża dystanse, pobija rekordy i tak przez trzy miesiące, by potem przez kolejne trzy zostać typem na Matkę Ankę. Potem przez kolejne trzy znów jest typem na męża i tak w kółko.  Zdarza mu się przebiec 20 km po błotach, lasach i innych, żeby potem zarzucić wszystko, bo to bez sensu. W literaturze nazywany typem sinusoidalnym.

Którym typem biegacza jesteś?

Jakiś czas temu napisała do mnie Pani Katarzyna z Hestii. Okazało się, że Hestia organizuje akcję pod tytułem: „Zabiegaj o pomoc”. Wystarczyło zgłosić się do Pani Kasi, zgłosić swój bieg i cel dla którego się biegnie. Każdy przebiegnięty kilometr przeliczano na złotówki i dodawano go do konta „celu”. Celem Hestii z ramienia Kasi był Franek.  W sumie w całej Polsce na rzecz osób potrzebujących wybiegano 37034 km, które w nogach miało 2236 uczestników. Bieganie dla Franka zgłosiło aż 158 osób, które przebiegły razem 3808 km, co dało wspaniałe 3808 złotych! To daje średnio 54 godzin ćwiczeń, czyli rehabilitację na 21 dni!

Dziękujemy, że nogi poniosły Was aż tak daleko! Dla Frania biegano nie tylko w Kaliszu, ale też na przykład w dalekiej Australii, czy w sąsiedzkim Opatówku. Biegali chłopcy i dziewczyny, młodziaki i już całkiem starszaki. Biegała Agata w Wings for Life i Alina z Danielem i swoimi bliźniakami Hanką i Alexem z okazji dnia matki, biegano w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, biegano krótko, ale także maratony, jako pierwsze pobiegły Iwona i Justyna. Poniżej kilka zdjęć, które dostaliśmy z Waszych wyczynów. Wszystkim Wam bardzo dziękujemy. Macie moc!