Wernisaż

Czasem tak się zdarza, że w ramach bycia rodzicem najfajniejszego młodzieńca na świecie, jesteśmy zapraszani na wydarzenia, które normalnie mogłyby nas nie dotyczyć. Tym samym ostatnio wraz z Frankiem wzięłam udział w najprawdziwszym wernisażu! Ów wernisaż miał na celu ukazanie piękna mamowych rodzinnych stron, więc tym bardziej poczuliśmy się mocno wyróżnieni. Franciszek jak na prawdziwą gwiazdę przystało, ściskał dłonie, rozdawał uśmiechy i pozował do zdjęć. Organizatorzy i artyści biorący udział w  tejże imprezie sprawili nam także olbrzymią niespodziankę, obdarowując nas obrazami z przeznaczeniem sprzedania i wpłaty środków na subkonto Frania w fundacji. Dlatego, kiedy tylko zorientuję się, jak można sprzedać te obrazy, by środki BEZPOŚREDNIO popłynęły na konto Franka, możecie spodziewać się prawdziwego domu aukcyjnego sygnowanego wizerunkiem Frania. O wszystkim będziemy oczywiście na bieżąco informować na blogu.

Żeby tradycji stało się zadość, tradycyjna relacja fotograficzna:

W domu zaś Franio niesiony atmosferą wraz z Babcią tworzył swoje dzieła…

 

Jazda totalna

Od rana coś wisiało w powietrzu. Mężczyźni nerwowo przechadzali się po podwórkach, zerkając tu i ówdzie w poszukiwaniu spokoju. Dzień był parny i duszny. Zwierzęta schowane w cieniu, nie zasypiały, bacznie pilnując swojego terytorium. Zegar nerwowo odliczał czas. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi i coraz więcej osób myślało, że TO już przeszło. Pojawił się On. Kobietom i dzieciom nakazano ukryć się w domu i zaryglować drzwi od środka. Ruch uliczny zamarł, psy zamilkły. Niespokojne dotąd pszczoły, uciekły w poszukiwaniu innego, spokojniejszego miejsca. Zapytacie, co to było?

Franek jeździł na elektryku. 🙂

A poważnie to dzień minął nam dzisiaj wyjątkowo przyjemnie. Pogoda dopisała, nie było ani pochmurnie, ani nazbyt wietrzenie. Wprost idealnie na pierwszy, podwórkowy trening na elektryku. Po przeczytaniu instrukcji obsługi, mogło wydawać się, że obsługa Frankowozu to bułka z masłem. Nic bardziej mylnego! Niby zwykły joystick, niby wystarczy pochylić go do przodu lub na bok, a jednak nasza komoda nie okazała się być niezniszczalną. Zatem Tato i Wujek wynieśli Frankowóz na podwórko (niezorientowanych zorientuję, że skippi waży 68kg, więc jego noszenie to już nie są ćwiczenia!) i tym sposobem Franio mógł trenować jazdę na nierównym terenie. Uczciwie musimy przyznać kilka rzeczy: 1/ Franek niezbyt kojarzy jeszcze, że sterowanie zależy wyłącznie od niego i że sam może decydować, dokąd pojedzie. Ciągle więc prosił, żeby go „pchać” i szybko rezygnował z obsługi joysticka. 2/ Rodzice to chyba nie są najlepsi nauczyciele, bo to trochę wstyd i słuchać i lepiej robić na przekór. 3/ Jeśli myślicie, że trzy głębokie oddechy wystarczą, by nie wyjść z siebie i stanąć obok, to polecam przynajmniej z siedem. 4/ Jeśli poszukujecie najlepszego na świecie nauczyciela jazdy wózkiem elektrycznym, to polecamy naszego Wujka.

5/ Dowód filmowy. Ruszyły regularne treningi podwórkowe.

Kącik Franciszka

Najwyższa pora przyznać się przed samą sobą, że Franio dorasta. Z każdym dniem jest fajniejszy, mądrzejszy no i oczywiście piękniejszy. Tym samym od czasu do czasu wypadałoby chyba oddać mu kawałek jego podwórka, jakim bez wątpienia jest blog. Zanim Dziedzic nauczy się pisać, a nie wątpię, że nastanie to zapewne niedługo, będzie tak jak kiedyś- przemawiał. Dziś długawo, bowiem tym filmem chcieliśmy się pochwalić, że: a/ kolejny wiersz opanowany, b/ komary tną jak szalone, c/wiadomo, która to jest prawa strona, a która lewa, d/ wiem, chipsy i lody to nie najlepszy sposób na złapanie kilogramów.

Miłego oglądania!

 

Zgrzyt

Jak można było wywnioskować z poprzedniego wpisu, nieco zazgrzytało ostatnio na linii mama-Franek. Na szczęście wszystko można wytłumaczyć buntem, okresem dojrzewania czy na przykład niskimi ciśnieniem. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Jednakowoż zgrzyta. I to dosłownie. Od jakiegoś czasu, głównie w czasie snu, Franio zgrzyta zębami. I to zgrzyta tak, że aż w uszach piszczy. Najpierw pomagała zmiana pozycji, potem dyskretne zwracanie uwagi. Polega to chyba na tym, że jest lekko rozbudzany i zwyczajnie rezygnuje ze zgrzytania. Ostatnio jest to jednak nie do zniesienia. Nie pomaga chyba już nic. Nawet przywrócony na tę okoliczność smoczek nie daje rady. Nianio nie chce smoka. Nianio chce zgrzytać.

I pal licho nasze niewyspanie. Pal licho ten okrutny pisk w uchu. Martwię się zębami Dziedzica. Jedynki ma i tak już skutecznie zniszczone, co jest w sporej mierze naszą winą i nad czym teraz uparcie pracujemy.

Czy zgrzytanie przechodzi samo?

Czy może można temu jakoś zapobiec?

Czy może nieodwracalnie zniszczyć zęby Jaśnie Pana?

Czy kiedyś się wyśpimy?

 

Foch.

Wiem, że wakacje jeszcze nawet nie dobiły do półmetka, ale nie mogę się powstrzymać. Dziś będzie wykład. Bardzo ważny wykład. Wykład będzie bowiem dotyczył niezwykle ciekawego zjawiska, które od jakiegoś czasu występuje w naszym domu. Ba! Zjawisko owo, stosowane kiedyś sporadycznie i raczej niezbyt świadomie, jest dzisiaj najokrutniejszą i najtajniejszą bronią, jakiej może użyć dwuipółletni Obiekt Obserwowany (w skrócie: OO.) Zdajemy sobie sprawę, że zjawisko to jest efektem popełnionych w niedalekiej przeszłości błędów wychowawczych. Żyjemy jednakowoż nadzieją, że ignorowane pójdzie sobie tak szybko, jak się pojawiło.

Mówimy dziś o fochu.

Czym jest foch? Foch jest skróconą wersją „obrażenia się na kogoś”. Dlaczego skróconą? Dlatego, że występuje nagle, zupełnie niespodziewanie i jest najczęściej nadużywany. Dziś omówimy focha dziecięcego. Dokładniej dwuipółletniego dziecięcego. Dokładniej- Franciszkowego.

Wyróżniamy następujące rodzaje focha a’la Franciszek:

1. Foch terrorysta:

Foch terrorysta ma za zadanie wymóc na mamie/tacie/babci/dziadku/cioci/etc. zabawy lub gry zupełnie nieadekwatnej do sytuacji. Objawia się ciskaniem przedmiotami znajdującymi się w zasięgu (podobno osłabionych) rąk oraz wymownym milczeniem. Przykład: niedzielny obiad. Niezbyt dobra pora na rysowanie, na które akurat ma ochotę Franciszek. Mimo tłumaczeń, że najpierw jemy, potem rysujemy- Franio ciska książeczką i odwraca wzrok. Nie reaguje na prośby (mamy) i błagania (babci), by jednak jadł. Od stołu najedzonych odchodzi czworo dorosłych i głodny, obrażony F.

2. Foch zdrowotny.

Foch zdrowotny to foch wykorzystujący swój aktualny stan zdrowia- mianowicie poza podstawową chorobą, Dziedzicowi nie dolega nic innego (katar, kaszel, choroba tropikalna). Objawia się nadprodukcją śliny, tęsknym wywoływaniem ambu i w efekcie zupełnie niepotrzebnym odsysaniem. Przykład: poranna rehabilitacja. W drzwiach pojawia się któraś z Cioć, a ponieważ Franio ma od rana za skórą leniwca, obraża się na takie zajęcia i zalewa potem, łzami i śliną. Oczywiście w finale kończy się to uśmiechami i buziakami do Cioci rehabilitującej, ale pierwsze pięć minut niemal zawsze należy do Dziedzica.

3. Foch o ścianę.

Foch o ścianę polega na nagłym odwróceniu wzroku i głowy od rozmówcy połączonymi z zaciśniętymi w złości ustami i wymownym milczeniem. Pojawia się najczęściej i jest najskuteczniejszy (przynajmniej jeśli chodzi o mamę). Foch o ścianę stosowany jest bez zapowiedzi i bez przyczyny. Franciszek czegoś chce, mama nie zdąży zareagować lub reaguje z opóźnieniem- Franciszek się obraża. Trwa w tym obrażaniu całe trzy minuty i kiedy widzi, że nie przynosi ono efektu, jak gdyby nigdy nic wraca do formy sprzed focha.

4. Foch z przytupem.

Foch z przytupem to typowy foch o ścianę z dołączeniem (podobno osłabionej stopy). Ta nieznacznie ruszająca się stopa dołącza, kiedy Franciszek naprawdę się wkurzy. A potrafi wkurzyć się o wszystko. Że kanał w telewizji nie ten, że mam chce wierszyk o żabie, a nie o Gawle, że kredkę dostał niebieską, a nie zieloną (choć chciał niebieską).

5. Foch ekstremalny.

Foch ekstremalny to suma focha nr 3 i 4 z udawanym płaczem, przeistaczającym się czasem w płacz prawdziwy. Zdarzył się raz, góra trzy. Franciszek uznał, że nie chce wracać do domu (choć robiło się ciemno) i urządził awanturę na trawniku. Do domu wrócił i tak, co rzecz jasna było do przewidzenia, ale za to upłakany, jakby go ktoś ze skóry odzierał i obrażony na cały świat. Foch ekstremalny pojawia się zazwyczaj, kiedy kończą się przyjemności (spacer, wycieczka autem, wyjście z basenu), a zaczynają obowiązki: kąpiel, kolacja, sen.

Nie powiem, że jest łatwo. Na szczęście wszystkie to fochy pojawiają się z małą częstotliwością, a ignorowane wyraźnie tracą na sile. Pozostaje nam więc mimo wszystko uśmiechnąć się na myśl, że w tej nienormalności, to nasze dziecię się zupełnie normalnie rozwija…

 

A urlop?

Urlop nam się wziął i skończył. Po wspaniałej czterodniówce u Dziadków należało w końcu wrócić do domu i solidnie wziąć się do roboty. Franciszek pourlopowy jest jakby piękniejszy, jakby mądrzejszy, jakby… jest bardziej. Zdobywał serca Pań w sklepach uroczym „dzień dobly poplocie jogult, pięć zloty, dziękuje, do widzenia”, opiekował się swoją mini- farmą i pozwalał Babci na totalne rozpieszczanie.

Z karkonoskiego pamiętnika.

Zanim wakacyjne szaleństwo w Karpaczu pozostanie tylko mglistym wspomnieniem, należy mu się solidna recenzja. Dzięki Fundacji Promyk Słońca i kampanii „Na jednym wózku” spędziliśmy w Karkonoszach siedem fantastycznych dni. Pomijając już obecność Precli, dzięki którym wyjazdowi należy dodać ze sto punktów do atrakcyjności, należałoby wspomnieć o kilku istotnych szczegółach.

Mianowicie:

1. Franek w Karpaczu nie sypiał. To znaczy sypiał, ale pomijał południową drzemkę, która zdarzyła mu się bodaj raz albo dwa. Tym samym razem z nim padałam do łóżka o dwudziestej, kiedy to Tato wymykał się na karciane wieczorki u Precla. Precel to wprawiony w makao gracz, więc nasz biedny Tato zazwyczaj wracał szczęśliwy, ale jednak na tarczy.

2. SPA, SPA, SPA. Oprócz wyjazdu, mogliśmy skorzystać także z zabiegów SPA. W związku z tym wróciliśmy dziesięć kilogramów piękniejsi. Cera lśni, ciało wypoczęte, dla ducha kontemplowaliśmy przyrodę.

3. Przyroda. Wózkowicze to mają jednak w górach przekichane. No dobra, może wózkowicze nie, ale pchający to już troszkę tak. Szlaki górskie raczej nie służą kimbie, więc wycieczki ograniczaliśmy do dróg asfaltowych, ewentualnie brukowanych. Co nie zmienia faktu, że i tak było pod górkę. W deszczu, mgle i czarnym szlakiem na  Śnieżkę wspięli się zaś nasi dzielni Mężowie i Maks- brat Precla. Zaopatrzeni w batony, wodę i płaszcze przeciwdeszczowe co jakiś czas dawali znaki życia, a nasza czwórka (ja, Franio i Precel z Mamą) trzymaliśmy za nich kciuki w pokoju hotelowym. Tu dygresja: od Kopy do Śnieżki wiedzie szlak przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych. Jednakowoż Panowie Śnieżkowi mówili, że żaden niepełnosprawny jeszcze tam nie dotarł, gdyż na Kopę wiedzie wyciąg… krzesełkowy, pojedynczy, nierealny dla nas i naszych respiratorów. Jak już wiecie zdobyliśmy Śnieżkę w ramach Parku Miniatur w Kowarach.

4. Wyjazd do Sztolni w Kowarach to ulubiona wycieczka naszego Taty. I choć pod ziemią było jakieś osiem stopni na plusie, a ja się czułam nieco jak w horrorze, ciekawe było to doświadczenie. Pamiętajcie kochane dzieci: krótkie spodenki i sandałki w kopalni to zło! Zabierzcie trampki przynajmniej i ciepłą bluzę- na szczęście w naszym bagażniku znaleźliśmy całkiem ciepły zestaw ubrań.

5. Tak się rozhulaliśmy w zwiedzaniu, że zawiało nas aż do Czech! I to na safari. Franciszek zachwycony był zebrami i oczywiście nie omieszkał zajrzeć do żyraf. I choć cała wycieczka było fantastyczną wyprawą (oj, jak trudno się udaje, że zna się czeski 😉 ), to tutaj pora na dygresję numer dwa: niby zoo przystosowane do potrzeb niepełnosprawnych, niby nie. My w niektórych miejscach mogliśmy przenieść wózek razem z Frankiem przez schody, czy dziwnie położony na szlaku kamień, ale już większy wózkowicz, jak Precel miał z tym problem. Nie mniej jednak skosztowaliśmy czeskiego jedzenia z budki, przeliczyliśmy złotówki na korony i… wróciliśmy do hotelu na przecudowne SPA.

6. Poza tym odpoczęliśmy, wyleniuchowaliśmy się za wszystkie czasy, nagadaliśmy się na (niewielki) zapas i wraz z Mamą Precla przeszłyśmy trzy zawały na torze saneczkowym. Kochane Panie! Kiedy Wasz Mąż, któremu ufacie i wierzycie w każde jego słowo, powie, że te sanki wcale nie jadą szybko- kłamie. No, ale szybko zostaje mu to wybaczone. 🙂

Takie wakacje mogłabym wygrywać co chwilę…

Promyku Słońca- WIELKIE DZIĘKI!!!

Promykowe wakacje.

Wakacje z Promykiem dobiegły końca. Niestety. Zanim zagłębimy się w szczegóły, tradycyjnie musimy odbębnić milionpięćsetstodziewięćset prań, tyleż samo prasowań i odgruzowań tego, co nie zostało odgruzowane przed wyjazdem. Tym samym dzisiaj pokusimy się wyłącznie o krótkie foto-story, które będzie prawdziwą przystawką do milionów przywiezionych historii. Spędziliśmy fantastyczny tydzień z fantastyczną Ekipą, Franek zawarł chyba pierwszą prawdziwą męską przyjaźń. A my z całego serducha dziękujemy Wam- klikającym w konkursie Fundacji Promyk Słońca i samej Fundacji. Było fantastycznie!

Zatem krótki przegląd fotograficzny:

Droga była dłuuuga i baaaaardzo kręta, ale jak widać Franciszek to urodzony podróżnik i Karpacz przywitał tak:

Zakupiliśmy najprawdziwsze w świecie góralskie obuwie i Franciszek stał się góralem-hipsterem:

Hotelowy kucharz, choć nie popisał się brokułową (prawda Wujku D.?) to frytkami zdobył serce Dziedzica:

Jak widać miasteczko niezwykle zauroczyło Franciszka. Pchający wózek leżą i dyszą po drugiej stronie aparatu, bo nie wiem, czy się orientujecie, ale tam wszędzie było pod górę!

Kiedy już udało nam się wjechać gdzieś wysoko, dech zapierało nie tylko zmęczenie, ale i takie widoki:

Powrót do hotelu zazwyczaj okraszony był kwaśną miną, choć tu mamy „uśmiech pozowany” na potrzeby bloga:

W prezencie otrzymaliśmy także wyjątkowe zabiegi SPA…

…po których Franek i Precel teoretycznie zdobyli Śnieżkę (w praktyce zaś górskimi zdobywcami został nasz Tato, Tato i Brat Pecla- o tym musi być złośliwa dygresja)

W Parku Miniatur w Kowarach szukaliśmy odpowiedniej posesji dla Dziedzica:

W podróżach nie przeszkodził nam nawet deszcz:

Na swojej drodze spotykaliśmy także takie osobistości:

Pojawił się także motyw żyrafi…

…i specjalnie dla Wujka Foto motyw motocyklowy:

Jednak szczegóły tych szaleństw i cudów dokładniej zrecenzujemy, jak już odsapniemy. Wakacje może nie były męczące, ale te powroty… Tęskniliście? 😉

Powrót szlachetnego zdrowia.

Maminym okiem patrząc, wygląda na to, że proces zdrowienia Franciszka z sukcesem dobiega końca. Na wszelki wypadek jeszcze przed wyjazdem ma nas odwiedzić Doktor Opiekun, ale będzie to wizyta czysto przeglądowa.

Dziedzic aktualnie ma się tak:

Takie samopoczucie pozwala mu zaszaleć tu i ówdzie, a że okolice choć z nazwy miejską, mamy przecudnie wiejską, można spotkać Franciszka w wersji rolniczej:

Atmosfera jest zatem przaśna, lekka i wesoła, więc na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak pozostać w temacie i zdradzić Wam tajemnicę. Tak się poskładało, że mimo zapotworzonego życia mamy olbrzymie szczęście. Szczęście do ludzi. Ludzi, którzy choć Franciszka nie znają osobiście, zakochują się w nim i w swej wielkie życzliwości i dobroci, przychyliliby Dziedzicowi nieba. Wczoraj przyfrunęły do nas dwie koperty. Niby zwykłe takie, listowe, ale skrywające niezwykłe coś. Jedną z nich była ustrzelona w dziesiątkę kolekcja z Myszką Mickey i Zygzakiem od Cioci Rybkowej, a że Franek jest aktualnie na etapie uwielbienie małej czerwonej wyścigówki- w koszulce od Cioci chce jeść, spać i nawet się kąpać. W drugiej niezwykłej kopercie był list. Cudny, przemiły, okraszony komplementami. Do listu zaś Olek i jego Rodzice dołączyli to:

Książka powiecie. Ale jaka! Spersonalizowana! „Franek i Kimuri pomagają słonikowi Hubertowi”- tak brzmi jej podtytuł. Wiecie już, kto jest jednym z głównych bohaterów? Nasz Francesco.

Ilustracje są przepiękne…

Historia ma mrożące krew w żyłach momenty….

 

I oczywiście szczęśliwe zakończenie. Który to Franek, a który Olek?

Olkowi i jego Rodzicom bardzo dziękujemy za przepiękny prezent. Bardzo.

Już pachnie wyjazdem…

Przygotowania do startu.

Pamiętacie kampanię Fundacji Promyk Słońca o wiele mówiącym tytule „Na jednym wózku” i zorganizowany przy tym konkurs. To Wy nas wyklikaliście wysoko w rankingu, a szacowne Jury uznało, że dostaniemy nagrodę w postaci rodzinnych wakacji.

No to jedziemy. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz, ale powolutku przygotowujemy bagaże, układamy listę przydasiów, robimy wstępną przepierkę i… chuchamy i dmuchamy na Dziedzica, coby przegonił paskudne coś, bo jak nie, to przyjedzie Doktor i da nam szlaban. Promyk zabukował już dawno dla nas uroczą miejscówkę w Karpaczu, więc tym bardziej byłoby nam żal, gdybyśmy z powodu paskudnego cosia musieli obejść się smakiem.

Tymczasem antybiotyk spełnia chyba swoje zadanie, bo Franek ma się wyraźnie lepiej. Koncentrator już wyłączony, temperatura w normie, tylko wydzieliny jeszcze sporo. Częste odsysanie podrażniło trochę śluzówkę Dziedzica i jest tego efekt w postaci delikatnego krwawienia, ale nawilżamy, inhalujemy i prosimy Franklina, by się ogarnął i nie fundował już nam takich atrakcji. Jutro kontrolnie ma wpaść Doktor Opiekun, więc będziemy mieli profesjonalną opinię na temat kondycji pacjenta.

Ponad powyższe jednak dzisiejszy wpis zakończymy mocno radosnym akcentem:

na świecie witamy zdrową (!!! :D), z dołeczkami w policzkach „po tatusiu” i długo wyczekiwaną Klaudię. Kochana Esiu bardzo Ci gratulujemy! :*

Przyczajony tygrys, ukryty coś…

Normalnie to powinny być skarpetki i płyn po goleniu. O! Albo nie. Może być także krawat w śmieszny wzorek i do tego czekolada. Choć niektórzy stawiają też na radosną twórczość własną…

I chyba do tej radosnej twórczości własnej ostatniej nocy najbliżej było Frankowi. Wczoraj późnym popołudniem Franek bardzo zmarkotniał. Stał się ospały, nietowarzyski, domagał się ambu i niemal nieustannego odsysania. Ponieważ cosiowy alarm zelżał i Doktor uchylił nam areszt domowy, byliśmy właśnie u  Cioci N. na słodkim podwieczorku. Jednak z racji coraz szybszego pogorszenia się humoru Dziedzica, zarządzono ewakuację na kanapę. I na kanapie to dopiero się działo! Około dwudziestej Franek dostał 39,8 stopni gorączki (i od razu ibufen). Po dwóch godzinach temperatura nie spadła i co gorsza pojawiły się wielkie trudności z oddychaniem. Saturacja leciała w dół na łeb na szyję, zaś tętno szybowało w górę jak szalone. Mimo wentylacji ambu obydwa parametry utrzymywały się na poziomie 82% saturacja i 190 tętno. Zarurkowani czują już pewnie nasze dreszcze… Do tego temperatura wynosiła blisko 40 stopni! Okłady, ibufen, wentylacja… Minuty uciekały.

Strach coraz bardziej rozszerzał nam oczy i zadzwoniliśmy po pogotowie. Koniec końców i po wielu perturbacjach karetka jednak nie przyjechała, ale bardzo pomógł Doktor Opiekun (wielki szacun, bo była druga w nocy!). Dziedzic dostał tlen do respiratora, ustawienia powędrowały w górę, włączyliśmy antybiotyk i dodatkową dawkę paracetamolu. Doktor powiedział, że czekamy dwie godziny- jeśli stan Franka nie poprawi się, mamy koniecznie wzywać karetkę.

Wiecie jak wyglądały te dwie godziny? Franio po lekach zasnął, koncentrator „dyszał” dostarczając respiratorowi tlen, pulsoksymetr włączał alarm, kiedy tylko paramtery osiągały alertowe miniumum, zegar tykał, psy szczekały i nasze oczy wlepione w kilka magicznych cyferek- tych od temperatury, tych od saturacji i tych od tlenu.

Około 4:30 temperatura spadła do 38,5 stopnia, a my na zmianę chodziliśmy spać.

Ranek przywitał nas pięknym słońcem, łagodnym wiatrem i zawołaniem z kanapy: „Cześć mamo! Co słychać?” okraszonym uśmiechem od ucha do ucha. Dzień Ojca nasz tato zaczął intensywnie obchodzić już wczoraj.

Dziś już emocje na szczęście mniejsze. Te złe, bo o dobrych też jeszcze muszę wspomnieć. Franio nadal lekko gorączkuje, ma już nieco obniżone parametry respiratora, mniejszą dawkę tlenu. Pewnie nad ranem koncentrator wyłączymy zupełnie. Antybiotyk w użyciu, wydzieliny nieco więcej. A żeby było śmieszniej dokładnie rok temu było TAK, TAK i TAK. Taka niezbyt fajna prawidłowość…

Żeby nie było tak do końca dramatycznie, to powiem Wam, że dobrych emocji przyniosła nam dzisiaj warszawska ekipa Bruniaczy. Bez zapowiedzi (no dobra, próbowali, ale telefony zawiodły, facebook nie dał rady), na szybko (dosłownie 40 minut) i jak zwykle za krótko (och kiedy wystarczy czasu, kiedy?) wpadli, wycałowali, poopowiadali i uciekli. My szczęki z podłogi zbieramy do teraz, Franek mówi, że była Ciocia Golas (Ciocia zachwyciła Franciszka nogami swymi) i prosimy o jeszcze! Często Wam się zdarza,  że odwiedza Was rodzina mieszkająca 300 km od Was, mówi dzień dobry, całuje w czoło i pędzi dalej? Nam nigdy. Aż do dziś. Dziękujemy kochani!