Przyszła wiosna. Na drzewach pojawiły się przepiękne kwiaty, rabatki zaczynają pysznić się zasianymi warzywami, a z tytułu izolacji i 'wiadomo czego’ dookoła słychać szum wiertarek, pędzli, pił i kosiarek. Jednym słowem – idzie nowe! Tym samym, skoro pogoda dopisuje także nasz Franek zaczął w końcu niemal całe dnie spędzać na podwórku. Do domu obaj z Leonem wracają tak brudni, że już dawno porzuciłam marzenie o domyciu leonowych stóp, a filtry w respiratorze Franka proszą wieczorami o litość. Jesteśmy w tym całym szaleństwie wyjątkowymi szczęściarzami, ponieważ mamy własne podwórku i duży ogród. Chłopaki więc mają ogromne pole do popisu dla gier i zabaw. I korzystają z tego do granic.
A my zauważamy jak bardzo te granice przesunęły się od zeszłego roku. Ubiegłej wiosny Leona interesował jeszcze głównie pobyt w piaskownicy i robienie błotka z błotka. W tym roku Młodszak dorósł do roli dyrektora kreatywnego zabaw podwórkowych, a Frankowi chyba po prostu brakowało bodźca. Bo nasi chłopcy poza domem to istne demony pomysłowości i przypadków. Ale wracając do pogody – korzystamy z niej także my, dorośli. I tym sposobem pierwszy raz w życiu rękami autorki tego bloga zostały zadysponowane trzy donice z kwiatkami (proszę o ciszę heheszki prawdziwych ogrodniczek, że tylko trzy, bo do tej pory to ogrodnikiem w naszym obejściu był Pan Tata). W związku z powyższym to będą być może pierwsze kwiatki, których przez przypadek nie zamorduję.
Dlaczego przypadki chodzą po ludziach? Otóż. Dzieci moje są właśnie dlatego na pewno moje, że rozsadza je wyobraźnia i poczucie, że jak się nie spróbuje to się nie dowie, czy to wyjdzie. Dlatego do kanonu ich zabaw zaliczyć można zarówno tradycyjnego ganianego, ale także poszukiwanie skarbu za domem dziadków i uciekanie przed potworami z prania. No i dochodzimy już w sumie do clou tegoż wpisu. Otóż pranie dzielimy na pranie od mamy i od babci. To od mamy jest słabe, bo wisi przed domem ale na takiej domowej suszarce, którą potem można w całości zgarnąć do domu, by przez kolejne kilka dni mogło czekać na łaskę prasowania. Pranie od babci jest super, bo wisi na takiej suszarce zrobionej przed domem – dużej ze sznurkami. No i jak już to pranie wisi (a najlepiej jak jest to pościel), to wtedy można między nim biegać i uciekać i gonić się i szaleć. Babcia bardzo wiarygodnie udaje, że nie widzi całego procederu, bo co jak co, ale kreatywności to babcia nigdy nie banuje. Takie zabawy jednak poza radością generują także dużo wypadków i przypadków i takich zdarzeń, co to nie specjalnie i przez nieuwagę. W ciągu ostatniego tygodnia przez nasz dom przewinęło się zatem milion przypadków, a kilka z nich było dość… stresujących dla rodzicielskiej strony rodziny.
Przypadek nr 1: otóż to wcale nie było tak, że Leon to zrobił specjalnie. Po prostu to była jego kolej, żeby gonić i on biegł za Frankiem a Franek akurat przejeżdżał elektrykiem pod kocem babci i ten koc (na pewno specjalnie, bo koce zawsze to robią specjalnie) tak mocno zaczepił o głowę Franka i ściągnął mu okulary, a Leon akurat zaraz za nim biegł i nadepnął na te okulary, a był akurat w kaloszach, chociaż na zewnątrz 26 stopni i ani grama chmur, ale kalosze są super i on tak przez przypadek nadepnął i stało się to:
Okulary Franka to koszt szkieł plus oprawek. Zwykle wymieniamy szkła, oprawki jak się zużyją. Te zużyły się dość znacząco, dlatego póki co na słowo honoru naprawił je Tata. Jak tylko dodzwonimy się do naszej Doktor Okulisty i sprawdzimy, na kiedy wypadłaby kolejna wizyta w związku ze szkłami, wówczas wymienimy i jedno i drugie za jednym razem. Teraz nasz nerdzik ma dyskretny paseczek z taśmy klejącej i słowo honoru Taty.
Przypadek numer 2 nie został niestety udokumentowany żadnym zdjęciem, ponieważ szok z nim związany był tak wielki, że aż usiedliśmy. Otóż kilka dni później po okularowym przypadku chłopcy majstrowali coś wśród leszczyn. Na chwilę (serio na chwilę) zajęłam się czymś innym, by po chwili usłyszeć płacz Leona. Lecę, pędzę przed dom a tam Leon cały zalany łzami tłumaczy, że przez przypadek tylko poprosił Franka, żeby przejechał przy krzaczkach, a ten joystick (JOYSTICK!) od elektryka sam odpadł. Sam. Naprawdę. I on wcale nie chciał aż tak bardzo w to się bawić i to Franek wymyślił i czy Tata to naprawi? Może nie wiecie, ale kiedy ja tworzę ciasta, bigosy i sajgonki (nie wyszły za dobre), to nasz Tata lubi coś naprawić i wyremontować. Wyjął więc jedną ze swoich magicznych skrzynek, podrapał się po głowie, popatrzył i ogłosił diagnozę: zgubili śrubę. Na szczęście. Naprawa wyszła tanio, szybko i skutecznie.
O przypadku numer 3 świat dowiedział się wczoraj. Oczywiście mogłabym zabronić Frankowi wszystkiego, położyć go w łóżeczku i przykryć kołderką. W końcu jest ciężko chory. Ale nie. My jakoś tak postanowiliśmy dać mu żyć. Dlatego skoro Leon może biegać jak opętany po podwórku i skakać po kałużach, to i Franek może kręcić bączki i wjeżdżać z rozpędem w kałuże na drodze. Może też jechać szybko i zygzakiem, jeśli tylko chce. Ma uważać na auta i innych ludzi, których w związku z 'wiadomo czym’ nie spotykamy teraz zbyt wielu. Wczoraj więc wybraliśmy się na spacer przez pola i boczne drogi. Pytam syna mego, jak prawdziwa matka zrzędząca – a Ty to koniecznie musisz jechać po największych wertepach? Przewrócił oczami tak, jak ja przewracałam zawsze w dzieciństwie i powiedział, że musi. No jak musi to co poradzę? Zaczęłam kontemplować wiosnę. Trzydzieści siedem sekund później słyszę za plecami: coś mi się źle jedzie! Myślę: zjedź z wertepów chłopie, to pojedziesz lepiej. Odwracam się, patrzę – guma. Najprawdziwszy flak, guma spektakularna.
Na ratunek przyszły fejsbuki i wiem już, że nie musimy wydawać miliona monet. Wystarczy, że odwiedzimy sklep rowerowy i dopasujemy opony i dętki w normalnych cenach. Dobrze, bardzo dobrze bo co to za wiosna, jak nie można poczuć wiatru we włosach?
Tym samy boję się już co przez przypadek wydarzy się następnym razem, bo idą nasi chłopcy z grubej rury. Może pomysł rolek dla Leona, to nie jest najlepsza myśl? Gdzie ja mu teraz nowe zęby kupię…