Kobieta zmagająca się

Minął Dzień Mamy, za rogiem czają się moje urodziny, więc od niemal dziesięciu lat maj jest dla mnie całkiem sympatycznym, pełnym świąt miesiącem. Chyba tego jeszcze nigdy nie pisałam, ale ten dzień mamy to dlatego, że to mój mąż wymyślił obu naszych synów. Bo ja od zawsze byłam kobietą zmagającą się. Może dodam. To będzie jeden z tych osobistych postów, po których zawsze trochę krępuję się pójść na spacer, jednak heloooołł jestem pisarką jak mawia Leoś i czasem muszę. Bo szkoda tej weny, z której para prosto w gwizdek, a może jak sobie któraś z Was poczyta i ma tak samo, to zawsze lżej wiedzieć, że trzeba próbować dać radę.

Wracając do męża. Najpierw, po tym pomyśle zmagałam się z faktem, że nawet w ciążę zajść porządnie nie potrafię. I to dwa razy! (Ci z Was, którzy są tu z rzadka lub pierwszy raz pewnie nie wiedzą, że obie moje ciąże to efekt leczenia i wiedzy Doktora C.) Kiedy już poukładałam sobie w głowie, że czasem tak bywa, że jest trudniej z tymi ciążami, to po pierwszej zmagać musiałam się z tym, że nawet zdrowego dziecka nie potrafię urodzić. I tutaj – choć może nie wypada – anegdota: plusem dodatnim chorego bąbelka jest fakt, że ani zawistnym ciotkom dobrym radom, ani internetowym 'madkom’ ani nikomu nie przechodzi przez gardło: no, to kiedy córeczka? Druga ciąża, z zajściem w którą także przyszło mi się zmagać nieco ośmieliła powyższe, ponieważ drugi bąbelek zdrów, jak ryba. Jednakowoż lojalnie uprzedzam nie zanosi się w naszej rodzinie już ani na córeczki, ani tym bardziej na synków.

Musicie jednak wiedzieć, że kiedy dostaje się w pakiecie od życia dziecko, które ma już nigdy nie oddychać, nie chodzić i najprawdopodobniej nie pożyć zbyt długo, to człowiek nigdy nie przestaje się zmagać. Mamy już za sobą wszystkie etapy oswajania choroby. Wiemy, że na chorobę Franka nie ma leku i że jesteśmy jedynymi osobami, na których wiedzy i umiejętnościach musi w pełni polegać. To jednak absolutnie nie zmienia faktu, że im dalej w las, tym bardziej rozumiemy w jak bardzo beznadziejnej sytuacji będziemy znajdować się wraz z upływem czasu i jak wiele można mieć mając tylko (aż!) dobre zdrowie. 

Od jakiegoś czasu codziennie rano z kawą w oknie wypatruję Bartka – syna naszych sąsiadów. To rówieśnik Frania i wyjątkowo rozczulająco działają na mnie jego spacery z psem. Poza wszystkim Bartek jest uroczym chłopakiem, który zawsze pamięta o Franku, który wie jak się z nim przywitać, który bez mrugnięcia okiem dostosowuje się do fizyczności Francyśka, kiedy sytuacja tego wymaga. Jego mama co i rusz dostaje ode mnie tonę smsów o fantastyczności swojego syna. I myślałam, że tylko ja widzę Bartka co rano, gdy pewnego dnia mój mąż wracając z bułkami na śniadanie westchnął, że gdyby nie to wszystko, to Franek może teraz sam mógłby też wychodzić z psem. I oczywiście mają rację ci z Was, którzy napiszą, że jest to możliwe. Bo pewnie, że jest. Wystarczy, że ubierzemy naszego dziesięciolatka, wyprowadzimy mu wózek, zabezpieczymy siedzisko, sprawdzimy czy filtr przy respi się trzyma i będziemy mieli go ciągle na oku, będzie pod naszym ciągłym nadzorem. To wszystko może się udać, jednak w alternatywnej rzeczywistości Mama Bartka w czasie, kiedy on jest z psem może w piżamie rozczulać się nad kawą. 

Mnie osobiście najtrudniej i najcudniej obserwuje się Bola – syna naszych przyjaciół. To chyba najbardziej rezolutny, rozbiegany, opiekuńczy i wygadany chłopak w naszym otoczeniu. Już dawno umówiliśmy się, że będzie on starszym bratem z wyboru dla Leosia i sprawdza się w tej roli wyśmienicie. Wszak gdyby nie Bolson nasz Leoś już dawno porzuciłby karate i tylko obecność obu braci – Franka i Bola sprawia, że jeździ na treningi. Wiecie w takiej sytuacji to ogromne wyzwanie, by nie wpaść w jakąś spiralę goryczy. Kocham Bola jak własnego syna, ale nie zmienia to faktu, że patrzę na niego czasem przez pryzmat tego, jak mógłby funkcjonować Franek, gdyby nie to wszystko. 

To jest okropne uczucie, kiedy wiesz, że jesteś sterem, żeglarzem i okrętem dla własnego dziecka i że ono choć dorośnie mentalnie i fizycznie także, to będzie już zawsze zależne tylko od Ciebie. Trzeba zmagać się z zabezpieczeniem wszystkich jego potrzeb – od tych prostych fizycznych typu ubieranie się, przenoszenie, pomaganie przy jedzeniu poprzez trudniejsze z wiekiem fizjologiczne oraz turbo wymagające psychiczne. 

Jednak kiedy za rogiem czają się trzydzieste piąte urodziny (doprawdy nie wiem, kiedy to zleciało), a ja z całym tym moim chorym optymizmem, na który codziennie ciężko pracuję mogę Wam przysiąc, że nadal jestem mądra, cudna, zgrabna i powabna, to i tak żeby zebrać siły do zmagania się z demonami, które przynosi choroba Franka, odpuszczam to, na czym nie musi mi zależeć i świat się nie zawala. Baaaardzo dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że to nie moja wina z tymi ciążami, że choroba Franka to też złośliwość losu (chociaż tutaj miewam spadki formy), że nie muszę być dla wszystkich miła i cierpliwa, bo i tak czasem to jak kopanie się z koniem. I chociaż podsumowanie tego wpisu miało być nieco inne, to teraz wpadła mi do głowy inna myśl (przywilej twórcy). Dziewczyny i chłopaki, czasem samotnie się zmagać jest bez sensu. Czasem trzeba poprosić o pomoc. I ja wiem – część z Was jest uwięziona w domach przez pandemię, przez samotność w opiece, przez życie. Dlatego wpadła mi ta myśl. Psycholog. Oj wiem, milion powodów dlaczego nie. Ja też tak miałam. Mogę Wam jednak powiedzieć, że to tak układa w głowie i ułatwia wiele… Że to zmaganie jest lżejsze. To absolutnie nie jest wpis sponsorowany, bo Anitę znam od lat. Niejedna rozmowa z nią mocno rozjaśniła mi umysł. Jeśli chcecie podam Wam namiar na nią, tym bardziej, że przez pandemię (albo dzięki niej) zaczęła pracować też zdalnie. 

Kiepska ze mnie pisarka (sorry Leosiu) skoro straciłam wątek w podsumowaniu. Miało być coś zabawnego, żeby Was nie zostawiać z poczuciem, że coś jest nie tak. Wszystko jest tak, bo tak wygląda nasze życie codziennie. Mamy fajowych synów, którzy bardzo się kochają, superowych przyjaciół, naprawdę dużo szczęścia w tym wszystkim. O! I ja, kiedy za rogiem czają się trzydzieste piąte urodziny (w tym roku nie będzie wielkiej fiesty, tylko drink z psiapsi) i mają te urodziny zamiar zbliżyć mnie do czterdziestki, to ja… nie mam cellulitu. Ha!

A do Anity odezwijcie się w razie potrzeby: