Nie mogę dodać żadnego tytułu, bo zdradzę niespodziankę. Sami zobaczcie!

Film z dedykacją dla Dyni i Mamy Dzielnego Franka– bo jakby w tym samym narzeczu.

Film-wyzwanie dla Cioci Ew. i Cioci Caramel, bo jakby narzecze konkurencyjne.

Film, z którego mama prawie nic nie rozumie.

Film, z którego część Was też nic nie zrozumie.

Film, z którego dumna (i słusznie) powinna być Babcia Domowa.

Film z wielkim buziakiem od Babci Domowej i Franka.

Recytacja. Po niemiecku.

Ja też nie wierzę!

Kolekcja na rekord

Pamiętacie wpis o kolekcji Franciszka? Jeśli myślicie, że to Franek ma dużą kolekcję żyraf, to powinniście zajrzeć TUTAJ. Tuż pod naszym bokiem, tuż w sąsiedztwie jest zaczarowane miejsce pełne długoszyich zwierząt. Choć trwało to i trwało, w końcu wybraliśmy się do Ostrowa, żeby zobaczyć to cudo. Znaleźliśmy tam kilka „naszych” żyraf, a w największej Franek oczywiście się zakochał i chciał ją do domu. Okazało się także, że w naszym domowym zwierzyńcu jest kilka takich, których tam się nie znajdzie, jednak Franek tym razem nie był skory do podzielenia się swoimi łupami- tym bardziej, że jak na prawdziwą kolekcję przystało i w naszej zabawki występują w pojedynczych, unikalnych egzemplarzach.

Ostrowskim kolekcjonerom oczywiście kibicujemy i mocno trzymamy kciuki z rekord! Już naprawdę niewiele brakuje…

 

 

 

Dorośnij matko!

Z każdego mojego powrotu po pracy do domu można nakręcić tkliwą scenę amerykańskiej wysokobudżetowej produkcji rodzinnej. Wyobraźcie sobie: lato, skwer, umęczona pracą matka wraca amerykańskim samochodem do swojego domu na przedmieściach (czujecie to?). Wysiada z auta, z impetem zatrzaskuje drzwi, z których odpada porysowane lusterko. Ciężko wzdycha. Makijaż już dawno przestał zdobić, włos nie jest już rozwiany na pewno. Matka ciężko wzdycha. Nagle pojawia się orzeźwiający powiew wiatru, słońce oświetla najkorzystniejszy profil matki, auto zaczyna błyszczeć spod warstwy kurzu. W drzwiach pojawia się on- syn. Niebo jaśnieje, zefirek rozwiewa jego blond włosy, uśmiech zajmuje pół twarzy. Rzucają się sobie w ramiona, tulą, całują. Są szczęśliwi. Co wrażliwsi widzowie ze łzami w oczach opuszczają salę kinową…

No dobra. Wracamy do rzeczywistości.

Zazwyczaj bywa tak, że biologiczny zegar Franusia tuż przed powrotem mamy z pracy, daje mu znać, że wypada już zatęsknić. Wiem oczywiście z opowiadań, ale około osiemnastej Franciszek wspomina, że „mama w pracy, ale przyjedzie”. Zazwyczaj. Wracam wczoraj do domu, wpadam do pokoju- kanapa pusta. W kuchni pusto, w łazience także. Pozostawione ślady i intuicja podpowiedziały mi, że Nianio u Dziadków- tuż obok. Pędzę zatem co sił, żeby zabrać synka na wspólne kizianie-myzianie, a ten mały złośliwy człowieczek z uśmiechem od ucha do ucha, u Babci na kolanach popija wodę na przemian z soczkiem, ogląda bajki, słucha wierszyków i oświadcza, co następuje:

„Do mamy nie. Do domku nie. ”

Nie zareagował na nic. Ani na mamowe wyciągnięte do przytulek ramiona, ani na buziaki, ani na obietnice. Na NIC. Oznajmił tylko złowieszczo, że chce „z babciOM” i został. Powłóczywszy smutno nogi do domu, pomyślałam, że oto nastał dzień, kiedy to mam popołudnie tylko dla siebie. Mogę robić co zechcę i nie usłyszę „mamo pić/jeść/czytać/rysować”. Po całych trzech minutach tylko dla siebie, poprawieniu niewidzialnego zagniecenia na obrusie w kuchni, poczyniłam podejście numer dwa. Z nadzieją, że przemyślał, zrozumiał, że się pomylił wtedy… I co? I guzik z pętelką!

„Do mamy nie. Do domu nie.”

Z dzieciństwa pamiętam, że też prosiłam Rodziców, żeby pozwolili mi zostać u Babci jedną noc dłużej. No, ale żeby już? Dorasta? Ucina pępowinę?

Babcia przeszczęśliwa.

Franciszek przeszczęśliwy.

Rodzice zdumieni.

Odpępowianie czas zacząć.

 

 

Samodzielność a’la Franek

Rodzice to są jednak dziwni. Szczególnie moi.

Najpierw wszem i wobec głosili, że potrzeba mi samodzielności. Tak głośno to głosili, że Ciocie i Wujkowie zebrali się, zmobilizowali, coś do jakiegoś konta zapłacili i mama i tata kupili wielki, kolorowy wózek elektryczny. W sumie całkiem fajny ten wózek. Bardzo prosty w obsłudze, ale doszedłem do wniosku, że to bez sensu… Zawsze mnie wozili, a teraz ja mam sam? Bez pomocy? Wózkiem? Nuuuuuuuuuuda! No to zacząłem udawać, że mnie ten wózek w ogóle, ale to w ogóle nie interesuje. Nawet, kiedy Babcia i Dziadek próbowali mnie namówić. Na nic się zdały mamowe prośby i tatowe sposoby. Przecież ja potrafiłem ten wózek obsługiwać! Tylko mi się nie chciało.

No i się zaczęło.

Usłyszałem, jak mama i tata szepczą po kątach, że chyba nie dam rady. Że może joystick przerobić, że misia dołożyć, że podobno SIĘ BOJĘ! Ja? Się boję? Oszaleli. Mama zaczęła już smutać, tato udawał, że się wcale nie denerwuje (choć zrobił tę minę, jak wtedy, kiedy porysowałem koszulę niezmywalnym flamastrem…), no i postanowiłem zadziałać.

Kiedy wczoraj znowu zaproponowali mi przejażdżkę na elektryku- tradycyjnie odmówiłem. No wiecie, żeby nie mieli zbyt łatwo. Nawet później, już na podwórku, kiedy Ciocia M. próbowała mnie przekonać- nadal udawałem twardziela. W końcu rodzice wpadli na pomysł, żeby zabrać mnie na prawdziwą ulicę! Wow! Tego się nie spodziewałem (nasza ulica bowiem, to gruntówka, z resztą niezbyt równa). Uparci są… (a potem pytają, po kim ja to mam?) No, ale wracając do tematu: rodzice zabrali mnie na prawdziwą ulicę i żeby tego było mało- obiecali lody! Oj… chyba musieli być mocno zdesperowani. Wszystko to było dla mnie, ale pod warunkiem, że pojadę sam! No pięknie. Wiedziałem, że będzie haczyk.

Dla swojego bezpieczeństwa (nigdy nie wiadomo, co dorosłym przyjdzie do głowy) tak od razu nie pokazałem im pełni swoich możliwości i do samiutkiego sklepu wymagałem od mamy lub taty, żeby trzymali mnie za rączkę. Tę rączkę, którą sterowałem elektrykiem. Myśleli, że nie zauważam, że oni wcale mi tej rączki nie popychają, tylko udają, że chcą pomóc. Musiałem im wybaczyć, bo przecież ja też udawałem, że nie umiem jeździć. 😉

W końcu dotarliśmy do sklepu. Ale było fajnie! Mogłem sobie wybrać, co tylko chciałem, więc idąc na całość poprosiłem o chipsy. Przed kolacją. Widziałem minę mamy, ale chyba stwierdziła, że jeden malutki chips, to nawet jej nie zaszkodzi, więc kupiliśmy takie w niebieskiej torebce i wracaliśmy do domu.

Myślałem, że w drodze powrotnej to już się rodzicom znudzi to „uczenie mnie samodzielności”, ale znowu zaczęli próbować. Nie spodziewałem się jednego. Zastosowali cios poniżej pasa. No i uległem. Mama i tata postanowili bawić się ze mną w ganianego! Ale jakiego! Zwykle to było tak, że jedno z nich uciekało, a drugie niosło mnie i respirator i ganialiśmy. Teraz i mama i tata uciekali (i mieli chipsy), a ja miałem ich gonić. Sam! No teraz to już przegięli…

Docisnąłem joystick na maksa. Miałem włączony trzeci bieg, więc jechałem naprawdę szybko i zaczęliśmy się ganiać. Nie wiedziałem, że dorośli tak wolno biegają! Nie minęła chwila, a już ich miałem obok. Co prawda tata coś mówił, że mam patrzeć, gdzie jadę, że nie do rowu, że jedzie auto i mam uważać, ale kiedyś widziałem jak chłopaki uciekali swoim rodzicom i też ich wcale nie słuchali.

Tak biegaliśmy i szaleliśmy, aż się zrobiło ciemno. Mama powiedziała, że pora na kąpiel i kolację. No to się zdenerwowałem. Krzyknąłem, że „kąpiel- nie”, nacisnąłem joystick i zacząłem uciekać. Fajne to. Mogę teraz iść, gdzie chcę, mogę ruszyć, kiedy chcę, zatrzymać się, kiedy chcę. Fantastycznie! Rodzice jednak znów zastosowali niezgodny z przepisami sposób i powiedzieli, że na podwórku czeka Babcia z wierszykiem. No to pojechałem. Kiedy tylko zorientowałem się, że po wierszyku to zaraz kąpiel znów chciałem uciekać, ale tato mnie złapał i poszliśmy do domu.

Coś zaczęli mówić, że „teraz to się zacznie…”

Czy to już ta samodzielność, a której tak głośno mówili?

Ściskam,

F.

Są takie poranki…

…kiedy z łóżeczka słychać:

-Mamo! Na bok.

-Na lewy?

-Tak.

-Proszę, synku.

-Mamo?

-Tak?

-Kocham cię…

-Ja Ciebie też kocham.

***

Pewnego dnia takiego poranka już po prostu nie będzie. Tak bardzo to czasem uwiera.

Lekarstwo.

Takie, które chociaż zatrzyma.