Kalambury.

Znacie tę sytuację, kiedy z wielkim zapałem tłumaczycie komuś tak zwaną oczywistą oczywistość, a ten ktoś ni w ząb nie potrafi tego zrozumieć. I pyta i dopytuje i drąży, a Wy próbujecie i z tej strony i z tamtej i dookoła. Trzeba mieć wtedy niezwykle stalowe nerwy, prawda?

To wyobraźcie sobie, że Franek ma tak z nami niemal codziennie.

Ponieważ jesteśmy właśnie na etapie wielkich kroków rozwojowych, szczególnie w zakresie mowy prawie każdego dnia próbujemy rozszyfrować nowe słówko Dziedzica. Już pomijam te piękności, które wypływają z jego ust, typu: auto, dom, pan, mama, ania. Są też takie kwiatki jak „bakakan” (bakłażan), „kukulyla” (kukrydza) czy „kolala” (kolacja). Dzisiaj już był na granicy, no bo ileż można tłumaczyć rodzicom, czego się oczekuje. A było to tak…

Położony na kanapie Dziedzic zażądał „okoku”. Nasza przewaga powinna polegać na tym, że zdolności ruchowe Francesca są mocno ograniczone, więc zazwyczaj nazywa to, co leży w zasięgu jego wzroku. Zazwyczaj, bo nie dziś. Dziś poprosił o „okoku”. Ponieważ 174 próba odgadnięcia spełzła na niczym, mało wychowawczo chciałam wmówić Dziedzicowi, że to co mu właśnie podaję, to jest „okoku”. Powiem tak: dwulatek potrafi mrozić wzrokiem i patrzeć na swoją mamę wzrokiem pełnym dezaprobaty ze szczyptą litości w tle. Próbując odzyskać resztki godności, zapytałam z nadzieją w głosie: „a może kotek?” „Taaaaaaat!” rozległo się z ust Dziedzica, a  my już zaczęliśmy świętować. Bo figurka kotka leżała tuż pod nosem. Reakcja Franklina była błyskawiczna:

„Kąka okoku!”

Wiecie o co chodziło? Miała być książka. O kotku. A nie kotek.

Książka o kotku.

Gra w skojarzenia: Dziedzic-Mama 1:0.