Historia małżeństwa T.

W czasie ostatnich wspominek pt. „A pamiętasz, jak?”, doszliśmy do beznadziejnego wniosku, że w sumie to nie pamiętamy, kiedy ostatnio spędziliśmy dobę sami. W sensie tylko we dwoje. Nigdy nie byliśmy jakimiś wielkimi fanami systemu podrzucania dzieci na tydzień do dziadków i samotnej ucieczki na wakacje. Raczej jesteśmy z tych, co to swoje pisklęta ciągną zawsze i wszędzie za sobą. Raz, bo to przecież nasze dzieci. Dwa, bo życie jakby zweryfikowało możliwość podrzucania Starszaka losowo wybranej ciotce. Trzy, bo znaleźć opiekę dla jednego byłoby trudno, a z dwójką to trochę strach ryzykować, żeby nas potem przestaną w ogóle zapraszać! Wszak to nasze dzieci, znamy je i ich możliwości nie od dziś. No, ale w końcu doszliśmy do ściany. W sensie marzenie kilku dłuższych chwil było już tak uciążliwe, że postanowiliśmy spróbować je zrealizować. W sukurs przyszła nam Ciocia Ew., mama chrzestna Leosia, która któregoś dnia, jakby czytając nam w myślach, zaprosiła Milusia na nocowanie. Skoro już Milson u Cioci Ew., a to rzut beretem do Dziadków, to w matczynej, pozbawionej naówczas jakichkolwiek skrupułów głowie pojawił się plan, że oto Francyś wykona memory five i wprosi się do Dziadka Ksero. Nie od dziś wszyscy dookoła wiedzą, że Dziadkowie mogą odmówić wszystkim i wszystkiego, ale do Dziedzica mają wyjątkową słabość i było wiadomo, że nocleg mamy umówiony.

Wobec tego, kiedy już około wtorku wiadomo było, że dzieci mają dach, wikt i opierunek na noc z soboty na niedzielę, w naszych rodzicielskich, ale już wtedy przede wszystkim małżeńskich głowach zaczęły się rodzić coraz bardziej szatańskie plany. Czego to my sobie nie zrobimy na kolację! Czego nie upichcimy! Jakie winko! Czego to nie będziemy robić, kiedy nie ma dzieci i wiadomo, że nikt się niespodziewanie nie obudzi! Jak tu w tym domu, pod tym dachem, u tych Trzęsiaków będzie szalenie i rozpustnie. 

Plan był dograny niemal co do sekundy. Już w piątek poczyniliśmy weekendowe porządki, żeby wiadomo co, a w sobotę od rana, niczym dziecko czekające na wyjazd do zoo, co trzy i pół minuty sprawdzałam, która godzina. Dzieci mieliśmy odstawić o szesnastej, wrócić do domu i wiadomo co. Z Leosiem poszło gładko. Praktycznie nie zauważył, że wychodzę, lekceważąco mówiąc mi cześć. A nie. Wróć. Upewnił się tylko, czy na pewno nie musi już jechać. Franio prawie sam wysadził się pod bramą u dziadków, byleby tylko iść już nakarmić owieczki, odwiedzić kozy i sprawdzić, czy urodziły się małe prosiaczki. Ponieważ na gospodarstwie wiadomo, roboty od groma, podrzucanie Starszaka nieco się przedłużyło. Ale powiem Wam, że nasze małżeńskie głowy były już tak nastawione na wiadomo co, że nawet gdybym miała tam poczekać jeszcze godzinę, to i tak Franek by tam został.

Z racji przesunięcia planu o dwie godziny w dół, ustaliliśmy telefonicznie, że nie ma co się ograniczać i marnować czasu w kuchni – kolację zamawiamy. Tym bardziej, że oczywistym był fakt, że tego wieczoru frytek nikt nam nie wyje i burgery ociekające kaloriami, które w cycki nie poszły (piszę to post factum, więc udowodniono naukowo), będziemy mogli jeść po pierwsze w łóżku (bosze, jak my zawsze im tłumaczymy, że w łóżku się nie je) i po drugie – nie będziemy musieli po sobie sprzątać, tylko od razu wiadomo co. 

Kolacja była wyśmienita. Po całym dniu porządków wszędzie (mąż) i wszystkiego poza (żona) byliśmy skonani i głodni, jak wilki. W związku z tym, kolejny raz musieliśmy zmodyfikować swoje plany. Ustaliliśmy więc, że ja idę pod prysznic, Szymon ogarnia. Potem zmiana – on prysznic, ja zmywarka. Szło gładko i radośnie, bo wiadomo co czekało i wiadomo, że plan trzeba realizować.

W końcu. Udało się. Przyciemniliśmy światło, wyłączyliśmy ogłupiający telewizor, wskoczyliśmy pod kołderkę i… powiem Wam, że dawno się tak nie wyspaliśmy! Nikt nie wołał pić, ambu, na bok, na plecki, rączka – to wersja dla rodzica śpiącego przy Franku. Nikt nie rozkopywał się siedemnaście milionów razy, nie kładł nóg na twarz i nie gadał przez sen o dinozaurach – to wersja Leonowa. Było cicho, spokojnie. Chill i relaks. 

Jest 11. Zjedliśmy śniadanie, pogadaliśmy o pierdołach, ogarnęliśmy. Kawa wypita. Cicho. Za cicho. Znów patrzymy na zegarki. Po to, żeby już ich przywieźć do domu.

Standardy opieki nad rodzicami

W wielkim mieście, w wielkim znanym szpitalu, na oddziale intensywnej terapii w za wielkim dla siebie łóżku leży maleńki chłopiec. Ma rurkę w buzi, rurkę w nosie, podłączone do całego ciała kable i przewody. W pokoju kilka urządzeń ciągle monitoruje jego życie. Czy oddycha, jak głęboko oddycha, ile razy oddycha. Przyjechał tutaj z innego miasta po to, by dowiedzieć się, dlaczego choć jest tak maleńki, tak wiele musi przejść w swoim życiu. Choć mieszka bardzo daleko, przy jego łóżku codziennie stoją mama i tata. Codziennie coraz bardziej zmęczeni i szarzy, coraz bardziej bezsilni. Zanim usłyszą diagnozę, lekarze muszą przeprowadzić szereg badań i konsultacji. Mama i tata słyszą więc od szefa, ordynatora oddziału, że ich synek trafił w najlepsze dla niego miejsce, że tutaj jest pod fachową opieką, że mogą trochę odpuścić, nie muszą przychodzić codziennie, mają zbierać siły na powrót syna do domu. Słyszą, że to wszystko dla ich dobra. Że będą dbać o nich i o syna. Wierzą, że skoro tak słyszą, to tak będzie.

Przez kilka kolejnych dni mama i tata słyszą wiele innych rzeczy. Najpierw godzinami wysiadują pod wielkimi metalowymi drzwiami i po każdym dzwonku intercomu słyszą: „nie możecie jeszcze wejść”. Kiedy już wejdą, przez przypadek i błąd pielęgniarki w niewyłączonym intercomie pielęgniarskim w pokoju syna słyszą, że są „uciążliwymi rodzicami” i że „byłoby lepiej, jakby siedzieli w domu”. Lepiej, czyli tak, że ich syn niemo zalewałby się łzami, aż zasnąłby w spazmach, przestraszony, w obcym miejscu. Lepiej, czyli tak, że źle ustawione alarmy respiratora nie reagują, kiedy chłopiec odłącza się i omal nie dochodzi do tragedii. Lepiej, czyli tak, że wszyscy (poza rodzicami) mieliby święty spokój. W tym samym szpitalu, tuż po diagnozie, rodzice dostają polecenie pożegnania się z synem, bo zostało mu pół roku. Słyszą także, że może warto oddać go do hospicjum, bo nic z niego nie będzie, bo już zawsze będzie taki (podłączony do rur i kabli), bo nic dobrego ich z nim nie czeka. Słyszą jeszcze, że ich syn nic nie osiągnie i że najpewniej umrze, bo leku na jego chorobę nie ma. A potem słyszą… nic. Ciszę, która zalewa ich głowy, niemoc, która w nich tkwi. Potem słyszą swój krzyk na korytarzu, szloch w samochodzie, ryk z rozpaczy w pokoju użyczonym przez przyjaciela. 

Mija siedem długich, trudnych i wyjątkowych lat. Mały chłopiec już nigdy więcej nie trafił do wielkiego łóżka w wielkim szpitalu wielkiego miasta na W. Na przekór temu, co słyszeli jego rodzice dożył najpierw pierwszych, a potem kolejnych i kolejnych urodzin. Nie trafił do hospicjum, nie został na zawsze w szpitalu, nie zabiła go pierwsza infekcja w domu. Mały chłopiec stał się poważnym prawie ośmiolatkiem. Jego życie ciągle zależne jest od rur i tajemniczych sprzętów. Jego komfort zależny jest od żmudnych i wyczerpujących ćwiczeń. Jego męstwo zależne jest od poczucia bezpieczeństwa, które przez siedem lat starali się zagwarantować mu rodzice, przyjaciele i rodzina.

Przez siedem lat od wyjazdu z wielkiego miasta ten chłopiec trafił na wielu lekarzy i specjalistów. Już ten pierwszy widział w nim coś więcej, niż tylko plątaninę rur i kabli. Uwierzył w niego i jego rodziców. Teraz jego rodzice słyszą coś innego. Słyszą, że ten chłopiec zaskakuje, że jest dzielny, że nikt się nie spodziewał, że kto to widział, żeby aż tak na przekór, że warto, że powinno się walczyć zawsze i do końca.

Wtedy, siedem lat temu w tym wielkim łóżku leżał Franek i cieniem rodziców byliśmy my. Dziś jesteśmy mocniejsi o tamte doświadczenia, Franek jest wspaniałym chłopakiem, ma wyjątkowego brata i cudownych przyjaciół. Wtedy, siedem lat temu po tym, co usłyszeliśmy na powierzchni trzymali nas nasi najbliżsi – rodzice, nasze rodzeństwo, Suzi i Wujek P. 

I kiedy myślę sobie, że to wszystko już za nami, że się nie damy, znów to słyszę. Z ust innej mamy i innego taty. Słyszę, że siedem lat później, kiedy medycyna poszła tak bardzo do przodu, kiedy jest pierwszy skuteczny lek na sma1 (chorobę bliźniaczo podobną do choroby Franka – smard1) jakiś lekarz ma odwagę spojrzeć prosto w twarz mamie i tacie, wśród plątaniny rur i kabli i powiedzieć, że ich dziecko umiera, że czas się żegnać, że lek jest jakiś (!!!), ale nie działa. Z kamienną twarzą, bez wyrazu. A potem unika wzroku mamy i taty, a potem spotkań. Pozostawia samym sobie. W rozpaczy i niewiedzy. 

Nie jestem lekarzem. Nie skończyłam wybitnych studiów, ale wiem, że empatia, to nie tylko zupa z Azji. To coś, co w przypadku rozmów z rodzicami śmiertelnie chorych dzieci powinno być wytyczną. Nie można ludzi, którym wali się świat oznajmić diagnozy, która jest dla rodziny wyrokiem i odejść. Rozumiem zmęczenie, może wypalenie zawodowe, może odporność na ludzkie tragedie, ale nie może tak być, że w dobie internetu, konsultacji telefonicznych, dostępu do wiedzy i postępu medycyny można być takim ignorantem. Dlaczego siedem lat po nas, w innym mieście, inni rodzice małego chłopca słyszą to samo, co my wtedy? Dlaczego znów muszą sami szukać, pytać, zdobywać namiary i kontakty? Dlaczego proponuje im się najłatwiejsze rozwiązanie – niech leży sobie i tak choruje ten wasz synek? 

Przez siedem lat naprawdę wiele zmieniło się w naszym życiu. Choć to może niestandardowe to z nieuleczalnie chorym dzieckiem, na stałe podłączonym do respiratora i zależnym od naszej opieki i intuicji mamy naprawdę szczęśliwe życie. Dlaczego więc w dobie naszych i podobnym nam rodzinom doświadczeń rodzicielskich nadal nie zmienił się standard opieki nad rodzicami maleńkich pacjentów w plątaninie rur i kabli?

**********************************************************************************************

wpis powstał na bazie naszych złych doświadczeń szpitalnych i kilku ostatnich dni, kiedy to zderzeni z chorobą innego dziecka, przeżyliśmy szpitalne dejavu. wiem, że wiecie, jednak dopowiem: tych lepszych szpitalnych doświadczeń było zdecydowanie więcej…