Pięć pegoprawd Matki Anki

Temat pega jest oczywiście w naszym domu ciągle na topie, bo ciągle się go uczymy. Największym pegonauczycielem jest oczywiście Franek, który coraz bardziej „czuje” pega i wie, kiedy podajemy jedzenie za szybko, kiedy jest coś nie tak w brzuszku albo czy peg ciągnie – tzn., czy rurka jest za bardzo dociągnięta do powłok brzusznych. Z resztą, jeśli Franek pozwoli, to kiedyś pokażemy Wam filmik, jak wygląda u nas pegoobsługa dokładnie tak, jak to dawno temu było z tracheo. (dla ciekawskich klik klik –>tutaj). Dziś jednak wielki powrót piątków na piątkę i naszych pięć pegospostrzeżeń. Coś w stylu, że nie tego się spodziewaliśmy albo… Z resztą sami zobaczcie.

1. Peg nie lubi malin.

Serio. Zanim pojechaliśmy na pierwszą wizytę do naszej nowej Pani Dr od żywienia, nie podawaliśmy Frankowi żadnych odżywek. Po przykrym szpitalnym epizodzie, kiedy to Franc w czasie pierwszego karmienia zwymiotował, co zaowocowało zachłystowym zapaleniem płuc trochę baliśmy się eksperymentów. Poza tym ograniczamy Frankowi mleko, a odżywka, którą wstępnie Fr miał dostawać i którą pożyczyliśmy od pegokoleżanki po fachu – Lenki, była na bazie mleka. Zanim peg zaczął się goić, uczyliśmy się jego obsługi podając Franciowi wodę. Z powodu zapalenia płuc termin wizyty oddalił się, postanowiliśmy więc miksować owoce i warzywa i dokarmiać delikatnie Dziedzica w ten sposób. Ponieważ Franek ma mentalne uczulenie na wszystkie prawie owoce i większość warzyw i do tej pory jedzenie paszczowe tego było jak droga przez mękę, warzywa do pega uznaliśmy za a/ luksus b/ naukę. Jesteśmy tymi szczęściarzami, że w naszym ogródku rosną marchewki, seler, por, buraki, maliny, jabłka, czereśnie, wiśnie i wiele wiele innych. Tak więc owocowa lub warzywna bomba witaminowa nie była problemem technicznym. Takim problemem było przepchnięcie przez pega rozmiar 10 malin. Mimo, że skrupulatnie zblendowane przez Tatę, odpowiednio rozrzedzone uparcie zapychały wejście do brzucha. W finale okazało się, że większość malinowego koktajlu pochłonął nie peg, a ręczniki i kanapa. Tak. Peg zdecydowanie nie lubi malin i ich mikrokurczępesteczek.

2. Peg nie czuje smaku. Tylko teoretycznie.

Zawsze, kiedy podajemy Frankowi coś do pega pytamy, co czuje. Zwykle mówi, że nic i totalnie ignoruje pegojedzenie, ale kiedy eksperymentujemy w kuchni z mieszankami koktajlowymi i do dzbanka blendera lądują różne przysmaki – nie ma opcji, żeby nie spróbować. I póki co nie przebrnęliśmy mentalnie tego, że do pega nie musi być wyjątkowo smaczne. To znaczy, że my może nie przełkniemy buraka zmiksowanego z marchewką, ale peg już tak. Niemniej jednak nie jesteśmy w stanie przeskoczyć podania brei bez smaku, tym bardziej, że z koktajlowej mieszanki korzysta także Leoś. Tym samym w brzuchu Franka lądują coraz to wymyślniejsze mikstury, a ponieważ jest to zwyczajnie dobre w smaku – to Franek zawsze dostaje łyżkę tego, co idzie przez pega do buzi. Czasem łaskawie mu się wymsknie: „noooo nawet niezłe, ale resztę do pega, dobrze?”

Osobiście polecam Wam mojego kokajlowego faworyta: burak, 2 marchewki, 2 jabłka, duża garść mięty i szklanka soku pomarańczowego. Miksujemy na gładką masę i niebo w gębie.

3. Jedzenie pegiem jest łatwe.

Pierwsze karmienie przez pega w domu było znacznie łatwiejsze niż pierwsze samodzielne domowe odsysanie. Wtedy byliśmy przerażonymi pietruszkami, które blade ze strachu łypały na siebie wzrokiem i najczęściej odsysało to, które było w danym dniu słabsze psychicznie. Temu aktualnie silniejszemu spadał wówczas ciężar odsysanej odpowiedzialności. Po latach robimy to z zamkniętymi oczami, a obyty z realiami Leoś sam wie, czy to odsysanie na czarny czy niebieski cewnik. Tym samym pierwsze pegokarmienie było jakby naturalną częścią pielęgnacji brzucha. Ponieważ ten brzuch bardzo bolał wtedy Franka, dostawał wodę. Internetowo oczytani i zasilani wsparciem od pegorodziców orientowaliśmy się, co do pozycji i sposobu podania, poszło więc nieporadnie, ale skutecznie. Teraz po miesiącu Franek sam tłumaczy, jak mu najwygodniej. Zwykle woli być w pozycji półleżącej z poduszką pod głową i lubi, kiedy jedzenie podawane ma wolniej. Jest już po wizycie w poradni żywieniowej. Pani Doktor baaaardzo racjonalnie rozpisała odżywki, nie wykluczyła też naszych domowych koktajli, odradziła jednak blendowanie zup, nakazując Frankowi jeść jak najwięcej samodzielnie. Franek po jedzeniu chwilkę leży, a że nie lubi tego robić to leży naprawdę chwilkę i potem już funkcjonuje normalnie.

4. Peg pokolorował Franka.

Pierwsza zauważyła to Suzi. Ostatnio Dziadek Ksero. Franek stał się kolorowy i to na pewno dzięki pegowi. W epoce przed pegiem Franek nie był chorowity. Badania krwi zawsze wychodziły mu w punkt. Był zdrowy, ale blady. I nie była to bladość w stylu królewny Śnieżki. On był po prostu biały, a po ostatnich przygodach szpitalnych i operacjach i generalnemu obniżeniu formy, był wręcz przeźroczysty. Odkąd do pega idą warzywa i owoce, a dieta Franka jest nie tylko wzbogacona jakościowo, ale przede wszystkim ilościowo Młodziak nabrał rumieńcy, kolorów, energii i ma wygląda po prostu zdrowo.

5. Peg to była dobra decyzja.

Przyznać Wam muszę, że decyzja o pegu była jedną z trudniejszych w ostatnich latach. Mieliśmy Frankowi zafundować kolejną rurkę i kolejną dziurkę w ciele. Kolejny szpital, kolejne kłucie, kolejne dochodzenie do siebie. Wiedzieliśmy, że chudość i skrzywienia Franka będą postępować wraz z wiekiem i że jest to ostatni moment, by coś w tym kierunku zadecydować i że nie będzie to złe dla Franka. O całej otoczce szpitalnej najchętniej bym zapomniała, ale kiedy sytuacja unormowała się, rana w końcu wygląda tak, jak powinna a sam Franek opowiada, że jest ok i wygląda coraz ładniej (waży 11,7 kg) to znaczy, że ta rurka może nam naprawdę pomóc.

***

Aktualnie poszukuję inspiracji koktajlowych. Muszą być smaczne i bez malin. Jeśli więc macie coś w zanadrzu, to chętnie poczytam!

 

(Od)waga, czyli pracujemy na fałdki

Jedną z naszych największych obaw, jeśli chodzi o Franciszka jest jego waga. Póki Franciszek był malutkim (czyt. króciutkim, niziutkim) Franiem, jakoś można było znieść jego wątłą posturę. Wyniki badań krwi zazwyczaj były w normie, więc uznawaliśmy, że z racji tego, że Dziedzic nie zużywa tyle samo energii, co jego rówieśnicy, nie potrzebuje także tyle jeść. Teraz, kiedy Nianio postanowił rosnąć na długość- wszak tatowe geny zobowiązują- coraz bardziej uwierał nas problem nieznośnej lekkości syneczka. Układanie fantastycznych diet na nic się zdało, ponieważ Dziedzic nie był w stanie zjeść ani ilości zaproponowanej przez Panią Dietetyk, ani tym bardziej nie radził sobie z formą podawanych dań, choć dwoiliśmy się i troiliśmy, by posiłki wyglądały atrakcyjnie. Franek jadł tyle, ile uznawał za stosowne, po czym zaciskał zęby, odwracał głowę i było pojedzone. A wskazówki wagi nie ruszały z miejsca.

Tym samym zaczął narastać problem zbyt ciężkiej głowy Francia w stosunku do tułowia. Jak wiadomo na głowie nie ma zbyt wielu mięśni, rośnie więc ona sama w sobie, a jak na dodatek jest piękna i mądra- rośnie jeszcze szybciej. Tułów Niania zaś wydłużał się i mimo, że na wadze nie tracił, swoje niecałe 8kg musiał rozłożyć na kilka centymetrów ciała więcej. Boimy się, że w pewnym momencie dojdzie do sytuacji, w której tułów nie będzie w stanie utrzymać tej pięknej głowy, pogłębi się skrzywienie kręgosłupa i zaczną się poważne problemy oddechowe.

Szukaliśmy więc innego sposobu na dodatkowe gramy Franciszka.

W którymś z komentarzy pod wpisem, jedna z Czytaczek zasugerowała nam, byśmy do diety Frania wprowadzili Nutridrinki. Przyznam szczerze, że podeszłam do tego pomysłu sceptycznie, długo czytałam stronę im poświęconą, przeglądałam fora. Mimo tego i tak nie do końca byłam przekonana co do celowości ich użycia. Skontaktowałam się zatem z naszą Ciocią Dietetyk, która od dawna przysyła wskazówki i porady dotyczące żywienia Franciszka. Zawsze skuteczne, więc uznałam, że warto zapytać ją o opinię.

Ciocia Dietetyk powiedziała, że można spróbować i owszem. Franio jest już dużym chłopcem, więc łapie się metrykalnie na wskazówki producenta. Ciocia Dietetyk miała jednak kilka próśb i uwag, co do których sumiennie się stosujemy. Mianowicie „nutrisy” (jak nazywamy je domowym slangiem) mogą powodować zaparcia. Tego, w sytuacji i skłonnościach Franciszka oczywiście musimy unikać. Na początek zatem podawaliśmy Franiowi 100 ml nutrisa na dobę. Do posiłków. Najczęściej na na drugie śniadanie do danio lub do owoców, czasami do kaszki. Podawaliśmy i obserwowaliśmy.

Po trzech tygodniach kuracji stoma mililitrami nutrisa waga wreszcie drgnęła! I to jak drgnęła! O 200 gramów. W przypadki Nianiosława to prawdziwy skok. Zaparć większych niż normalnie nie zauważyliśmy, więc powoli zaczęliśmy zwiększać „dawkę”. Tym sposobem od około dwóch tygodni, Franio do posiłku dostaje 3/4 pojemności buteleczki. Ważymy się za tydzień. Na szczęście nasze ręce już czują, że waga pokaże coś fajnego, a i u Frania można zauważyć, że kiedy siedzi z pieluszki wystaje mu mikroskopijnej wielkości pierwsza, własna wyhodowana fałdka! Przepiękna, że ho ho!

Jak podajemy nutrisa? (Są to wyłącznie nasze autorskie pomysły poparte wiedzą Cioci Dietetyk, nie są wytyczną do podawania Nutridrink)

-zawsze do posiłków, nie zamiast

-nie podajemy między posiłkami, ponieważ bez towarzystwa serka lub owoców Frankowi one nie smakują

-mieszamy te smaki, które Franio lubi (czekoladowy nutris odszedł w głęboką niepamięć)

-obserwujemy brzuch i qpę, kiedy tylko „coś się dzieje” zmniejszamy ilość drinka na dobę

 

Gdyby notki na blogu można było dodawać myślami, dziennie pewnie wrzucałabym ich z milion.

Dieta czy cud?

Zwariuję z nim. Oszaleję po prostu po całości. Wyjdę z siebie i stanę obok.

-Franio… policzymy do dziesięciu?

-Taaaaaat.

-Jeden.

-Tely.

-Nie Franio. Dwa.

-Nie mamo. Tely.

I bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze.

Jesteśmy po wizycie u Pani Dietetyk, która bardzo poważnie podeszła do zadania skonstruowania dla Dziedzica diety pożywnej, pozwalającej na przybieranie na wadze, ale i takiej, która nie zablokuje Francesca pod kątem qp. W przyszły czwartek mamy odebrać całą książkę dotyczącą odżywiania Młodzieńca. Z pierwszego spotkania wyniosłam całą głowę informacji, wiem, co na pewno robiliśmy źle, wiem też, że kubki smakowe Franka zdecydowanie różnią się od kubków smakowych jego rówieśników. Najbardziej oczywiste oczywistości, jakie staramy się wprowadzać, to:

a/ regularne posiłki- Franek aktywny jest przez około 14 godz. Od 7:30 do 21:30. Ma zatem jeść o 8, 11, 15 i 18.30. Kilka pierwszych dni uświadomiło nam, że droga do regularności będzie długa i trudna. Franek przyzwyczajony do tego, że jadł, kiedy chciał, za nic w świecie nie chce rezygnować ze starych przyzwyczajeń i próbuje walczyć. Dlatego albo nie dojada całej porcji i potem czeka lekko przegłodniawszy na następny posiłek albo w najmniej oczekiwanym momencie idzie spać i dzień się rozsypuje. Rutyna Dziedzica nudzi.

b/ nie zmuszamy do kawałków- podobno, kiedy zdobędziemy regularność przyjdzie czas na kawałki

c/do diety wchodzi miód z rzepaku (dzięki naszym słodkim Sąsiadom mamy go cały zapas) i olej lniany- to na początek, reszta nowości w czwartek.

Cóż jeszcze? Zaskoczyło mnie, że dieta będzie oparta na badaniach genetycznych Franka. Od tego, który chromosom jest uszkodzony, będzie zależał rodzaj i ilość określonych produktów. Musimy także zbadać Dziedzicowi poziom glukozy we krwi, bowiem ten chłopak wiecznie pije. Podejrzanie dużo jak na dwulatka.

Z niecierpliwością czekam zatem na czwartek i miej nas Dietetyczna Matko w opiece!

***

U Was też już przyszły roztopy?

Jak smakuje życie.

Dowodu w postaci filmu nadal nie posiadam, ale uwierzcie mi, Franciszek je kawałki! Pięknie przeżuwa, pogryza, przygryza i kąsa. Oczywiście tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jedzenie podaje mu tata. No bo przecież wiadomo, mama mogłaby Dziedzica otruć, czy coś i co wtedy? Sam Młodzieniec zaczął jakby doceniać swoją nową umiejętność, bo jak pewnie się domyślacie- zmielone spaghetti nie smakuje tak samo, jak spaghetti pogryzione osobiście. Póki co widzimy tylko plusy gryzienia, bo:

po pierwsze: Franciszek nie ma problemów z trawieniem grubszych pokarmów. Obawialiśmy się, że rozleniwiony papkami żołądek było nie było dwulatka, będzie się buntował, kiedy przyjdzie mu nieco ostrzej popracować. A tu nie. Wszystko pięknie i gładko.

po drugie: cicho i sza, ale qpa jest. I to jakby książkowa. I to bez problemu większego. Ale nie mówcie nikomu, bo zwykle jak się pochwalę, to wracamy do punktu wyjścia.

po trzecie (najlepsze): w końcu nie muszę gotować DWÓCH obiadów! Oddzielnego dla nas i dla Franciszka. Młodzieniec je dorosły obiad, dorosłym widelcem, na dorosłym talerzu,przy dorosłym stole i jest dumny i szczęśliwy. I je wszystko. I uwielbia smakować. I próbować. Wyłącznie od taty ofkors.

A żeby dopełnić ten radosny wpis, będzie film. Niby kulinarny, niby nie. Zatytułowany „jak smakuje życie”- od piosenki, która leci w tle. Bo jak się moi kochani jest podłączonym do respiratora, to nie znaczy, że się leży i nudzi. Że jest smutno, że jest źle. Przynajmniej nie zawsze. Bo jest też tak, że człowiek docenia błahostki. Dlatego w załączeniu na dobry wieczór: Dziedzic się buja. I tańczy. Zarazem! (za kiepską jakość filmu odpowiada mama i jej „ukryta kamera”)

Je kawałki. I się buja. I tańczy. I śpiewa! Smakujemy życie. Po prostu. 🙂

Metoda na głoda.

Od kilku dni Francesco należy do dzieci jedzących. Został jedzący do tego stopnia, że sam krzyczy głośno: „jaaaadł”, kiedy ma ochotę coś zjeść i brutalnie nas pogania, kiedy ociągamy się z przygotowywaniem posiłku. Wczoraj u Cioci Suzi pokazowo zjadł trzy biszkopty, po kolei gryząc i domagając się braw, a dziś z uśmiechem od ucha do ucha chłonął mamowego pulpeta w sosie pomidorowym, ziemniaka i kalafiora. Cudną, ujmującą w swej prostocie zasadę karmienia syna, wymyślił tata. Mianowicie Franciszek (oprócz obowiązkowego śniadania- bo wiadomo najważniejsze) je, kiedy chce. Do atrakcji należy także jedzenie najprawdziwszym w świecie WIDELCEM DLA DOROSŁYCH oraz taniec radości wykonywany przez tatę po każdym kęsie (to akurat musicie kiedyś zobaczyć!).

I wszystko byłoby jak w bajce, gdyby nie nasz stały problem z qpą, który ostatnio nabrał na sile. Szczegółowe opisywanie tej intymnej sprawy, może nam się odbić czkawką, dlatego uwierzcie mi na słowo- jest naprawdę ciężko. Z płaczem i żalem w tle. Dziwne to, bo Franco naprawdę dużo pije (w ciągu dnia około 900ml, w nocy 300ml), perystaltyka jest ok i tylko sił w brzuszku brak na pozbycie się zbędnego balastu. A im więcej je, tym jest trudniej. Na szczęście w nieszczęściu Dziedzic pięknie sygnalizuje potrzebę, mówiąc: „Nianio pyk!”, ale zanim położymy Dziedzica, zanim rozmasujemy brzuch, jest po ptakach. Dziś po „buś aua” (boli brzuszek), był czopek i poszedł spać. Kupiliśmy już kolejny środek rozmiękczający i zobaczymy, czy coś z tego będzie… Na wszelki wypadek zaciśnijcie po jednym kciuku,ok?

 

Bach! Franek rozwiązuje zagadkę.

Plan był taki, że to Franciszek ogłosi rozwiązanie zagadki i ładnie wszystkim wytłumaczy, co miał na myśli. Jednak Franciszek miał dzisiaj bardzo wyczerpujący dzień i jak o 17.30 padł, tak śpi do tej pory (20:26) i już z Frankowym tatą ciągniemy zapałki, kto o trzeciej nad ranem będzie się bawił w akuku.

Tym samym z tytułu bycia współtwórcą zagadki uroczyście ogłaszam, co następuje:

Czytacze Frankowej dali się poznać jako a/ grupa medyczna (obstawiając ambu),b/ poligloci (obstawiający apple), c/wielbiciele owoców (arbuz), d/fani motoryzacji (auto) oraz moja ulubiona odpowiedź: żyrafa. Niestety nie, droga Olu- Franek na pewno nie mówił żyrafa. 🙂

Wygrali… medycy! Tak jest! Franek mówił ambu. 🙂 Zaskoczył nas tym niesamowicie, kiedy któregoś ranka zawołał: „daj ambu!”, po czym przyłożył je sobie do szyi i chciał się wentylować. No cóż, taka specyfika naszego życia.

W nagrodę dla wszystkich: Franklin robi bach! Zwróćcie uwagę, ile wysiłku kosztuje go wzięcie kasztana do ręki, podniesienie go do góry i wyrzucenie go poza fotelik. Kosztuje go to sporo wysiłku i daje masę radości. Tym bardziej jestem z niego bardzo bardzo dumna! A jak przy tym gada…

Fajnie, że jesteście i lubicie się z nami bawić. 🙂

A wiecie, co dzisiaj Francesco zjadł na obiad? Makaron z sosem serowo-szpinakowym. Tato mówi, że aż przecierał oczy ze zdumienia, kiedy Dziedzic z uśmiechem od ucha do ucha zjadł całą porcję. Można? Można.

 

Kolacja, czyli jak kompnować menu dla Francesca.

Wiem, że to zabrzmi nieczule i bez serca, ale jak ja się cieszę, że Wasze dzieci nie jedzą! Toż to znaczy, że nasze nawet w tym aspekcie nie odbiega od rówieśników. 🙂 Waży mało, bo oprócz tego, że nie je także się nie rusza, więc ciało nie ma szansy nabrać masy mięśniowej. Co prawda walczyć będziemy do ostatniej kropli krwi, żeby nasze dziecię przekroczyło magiczne osiem, a potem dziewięć kilogramów, ale tak mi jakoś lżej, że gdzieś tam na świecie danio całą dobę, ktoś inny kukurydzę, a jeszcze ktoś pulpety musi codziennie gotować. Na pocieszenie powiem Wam, że to spaghetti to nie do końca był nie trafiony obiad, bo Dziedzic jakoś na kilka podchodów zjadł i żyje.

Tym samym zmotywowani przez Was i przez siebie wzajemnie, postanowiliśmy Młodzieńcowi nie odpuszczać. Wiem, że teraz połowa czytających ze śmiechu opluła monitor, bo to nie pierwszy raz na forum przysięgamy konsekwencję, ale nie ma to tamto- Franek ma jeść i basta! Wieczorem zapadła więc decyzja, że Francesco będzie karmiony wyłącznie kawałkami. Mały spryciarz dobrze wie, że łatwiej miazga itd. i wykorzystuje to namiętnie lejąc łzy jak grochy w przypadku kawałków ziemniaka, ale zastosowaliśmy najbrutalniejszą i najstarszą metodę świata „zgłodnieje to zje” i po trzech łyżkach- zrezygnował. Ręce i cierpliwość rodzicielska opadają.

A najśmieszniejsze jest to, że postanowiliśmy dać Dziedzicowi NORMALNĄ kolację. Mówiąc normalną, mieliśmy na myśli wszystko, poza kaszką siedem zbóż, która do tej pory królowała w kolacyjnym menu. Tylko co dwulatki jedzą na normalną kolację? Jak się zastanowić, to posiadanie wybitnie wybrednego dziecka, które brutalnie wykorzystuje fakt zarurkowania przeciwko swoim rodzicom, to pytanie wcale nie było takie głupie.

Co dwulatki jedzą na kolację?

***

Ponieważ 15 październik tuż-tuż… Tort będzie czekoladowy. Z malinami. 🙂

 

Niejadkiem być.

Żeby nie było, że posiadanie w domu syna celebryty to same plusy, to trzeba trochę ponarzekać. Franciszek znów niejadkuje. Nawet go nie mierzę, bo nie chcę wiedzieć, na ile centymetrów rozkłada się jego siedem i pół kilograma. Na śniadanie najchętniej jadłby danio- codziennie. Już nawet słynne JA-JO mu się przejadło i dziś ostentacyjnie odwracał głowę na widok zbliżającego się widelca z jajecznicą. Czasem zjada owoc, czasem grymasi. Obiad to już w ogóle metoda prób i błędów. Raz je zupę ze smakiem, by innym razem dokładnie tę samą zupinę oprotestować. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile Młodzieniec ma siły przy zaciskaniu zębów! Dziś obiad jadł na dwa podejścia. Kolacja na siedemnaście podchodów, z czterema wierszami w tle i wygłupami tatusia w roli głównej jakoś poszła. No nie wiem, doprawdy nie wiem, jak zachęcić własne dziecko do jedzenia…

Już nawet jemy razem, żeby było mu raźniej. Już pozwalamy na szaleństwa i inne parówki. Już mielimy, podajemy kawałki, co tylko chce. Nawet zastawa z autami i żyrafą jest. Wszystko, byleby tylko jadł. A on nie. Wystawi język, poliże, zęby zaciśnie, zjedzone.

W sumie dzieci bywają niejadkami. Ale nasze, dwuletnie prawie waży SIEDEM I PÓŁ KILOGRAMA. Na kanapie leży siedem i pół kilograma skóry i kości. Wyniki krwi ma w normie, rzec chciałoby się, że pod tym względem zdrów jest jak koń. Ale na litość boską on musi przybrać w końcu na wadze!

Mimo sugestii nie zamierzamy: dokarmiać sondą i zakładać pega- Franek połyka pokarmy, tylko ich nie je.

A może dawać mu coś na pobudzenie apetytu? Może wprowadzić jakieś odżywki na przybranie masy? A może szlaban dać na telewizję i inne uciechy?

Jutro na obiad spaghetti. Kiedyś zjadał…

***

Tort bananowy czy czekoladowy? 😉

Krótki wpis o krótkiej nocy z płaczem w tle.

Od pierwszej w nocy do piątej nad ranem trwał płacz. Był stan podgorączkowy i nieszczęśliwość na licu. Namierzyliśmy głównego winowajcę, którego staraliśmy się pozbyć za pomocą czopka. Brzuch rozdęło dlatego, że gazy nie mają się jak wycisnąć. Aż przez skórę  widać, z czym musi się zmagać Dziedzic. Ta gorączka, to pewnie z bólu i wysiłku. Po piątej Franklin zasnął. Wstaliśmy o ósmej i Ciocia Ania Rehabilitantka za pomocą ćwiczeń stara się rozruszać brzuszek.

Potraktowaliśmy sprawę drugim czopkiem i czekamy.

Chyba trzeba będzie wdrożyć na jakiś czas do diety debridat.

Mam nadzieję, że to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, spowodowany warunkami pogodowymi, dietą lub czymkolwiek. A nie preludium do nowego ataku Potworzastego.

W ciągu dnia wspomagać Franciszka będzie tata i Babcia Gosha, która niejeden uratowany brzuch ma na swoim koncie…

M jak menu ;-)

Śniadanie: jajecznica na masełku z dwóch jaj.

Drugie śniadanie: pól banana, całe kiwi, cała nektarynka.

Obiad: zupa ogórkowa 300 ml.

Podwieczorek: pół kawałka ciasta z gruszką.

Kolacja: 300 ml kaszki i Danio (150 gram).

Nie. To nie jest spis tego, co zjadł dzisiaj mój mąż. To spis tego, co zjadł nasz syn! Naprawdę kaszkę kolacyjną popchnął serkiem. I jadł ciasto. Maleńkimi kawałkami i chyba godzinę, ale jadł.

Byle tylko nie zapeszyć…

Poza tym świętowaliśmy, czyli lenistwo pełną gębą. Lubimy niedziele w środku tygodnia. 🙂