Rolnik sam w dolinie.

Ponieważ Franciszkowi Dziadkowie już od chwili narodzin Dziedzica zwariowali na jego punkcie, zupełnie nie zdziwiło mnie to, kiedy Dziadek Ksero któregoś dnia oznajmił, że przygotowuje dla wnusia mini farmę. Jak pomyślał, tak zrobił i od jakiegoś czasu w gospodarstwie Dziadków spotkać można owce, kozę, gęsi, kaczki, indyki i oczywiście świnki. Śmiejemy się, że Dziadzio i Babcia są trochę jak Noe, bo zwierzęta hodowane są w dość skromnych ilościach, wyłącznie dla Franusia. Tym samym chcąc nie chcąc stałam się mamą małego rolnika. Zaś jak na prawdziwego małego rolnika przystało, także i Nianio dogląda swego inwentarza.

Z resztą zobaczcie sami:

(Dziadkowie prosili, by serdecznie pozdrowić Precla, któremu pogoda w czasie majówki nie pozwoliła dokładniej zapoznać się małą farmą Franciszka. Oboje po cichu liczą, że kiedyś uda się to nadrobić.)

Delegacja.

Po czym poznać, że Franciszek dorasta? Po delegacji.

Tak się poskładało, że w ramach moich obowiązków służbowych od czasu do czasu muszę wyjechać. Na trochę, na chwilkę, na kilka dni. Jak w tym tygodniu. Po każdym takim wyjeździe dostrzegam, jak Franio szybko rośnie i się zmienia.

Zdaje się, że kiedyś moja nieobecność aż tak bardzo mu nie doskwierała. Teraz okazało się, że przez ostatnie kilka dni Franek wymagał od taty, żeby jechał „po mamusię do pracy”. Kiedyś rozmawiał ze mną chętnie przez telefon. Teraz każde słowo musiałam od niego kupić, a niewymuszonego wyznania miłości nie doczekałam się w ogóle. Kiedyś wracałam do domu i Dziedzicowi bardzo szybko powszedniała moja obecność. Teraz kolacja z mamą, kąpiel z mamą, książeczka z mamą, zasypianie z mamą. Nie to, żebym narzekała, ale różnica jest znacząca na moją korzyść. W domu Franklin wita mnie uśmiechem od ucha do ucha i odnoszę wrażenie, że gdyby mógł, zeskoczyłby z kanapy, żeby się ze mną przywitać. Z jednej strony miłe to i budujące, z drugiej zaś wywołuje wielkie wyrzuty sumienia za każdym razem, kiedy trzeba wyjechać.

Właśnie dzisiaj wróciłam.

Franio znów wydaje się większy i mądrzejszy. I tuli się i całuje i widać, że tęsknił. Jak ja.

Dlatego śpimy we trójkę. 🙂

 

 

 

Wielka dwójka.

Kiedy miał wrócić, przez nasze głowy milion razy przebiegła myśl: „jak to będzie”. Choć wiedzieliśmy, jak wygląda respirator, pulsoksymetr, wymianę rurki znaliśmy i z teorii i z praktyki, to jednak życie szpitalne mocno zmieniło nasze postrzeganie rzeczywistości. Dom lśnił czystością, było cicho, spokojnie, goście z katarem odsyłani byli z kwitkiem. Mały lokator nie ruszał się, nie siedział, nie jadł, nie gaworzył. Miał nieco ponad 7 miesięcy, dom znał tylko z opowieści. Widział go ostatni raz 31 grudnia- całe długie pięć miesięcy wcześniej. W przypadku dziecka, to szmat czasu. Zapowiadało się, że będzie żmudnie, trudno i… nudno.

Minęły dwa lata:

Mały lokator stał się dużym, mądrym, sprytnym chłopcem. Mówi, siedzi, je. Śpiewa, czyta, recytuje. Jest piękny, zdolny i wspaniały. To z zalet. Oprócz tego wykłóca się o pilota do telewizora, nie che jeść kanapek z serem, woli kąpiel pod prysznicem niż w wannie, obraża się, kiedy nie może dostać frytek, terroryzuje, kiedy nie chce spać sam. W chwilach słabości mawia: „tatuciu kocham Cię”, na pożegnanie woła do mamy: „dniaaa miłego!” i jest oczkiem w głowie swoich dziadków.

Domowi zdarza się lśnić czystością, cicho nie jest już nigdy, spokojnie wcale, a zakatarzeni bliscy niekoniecznie poddawani są kwarantannie. Kalendarz kipi od wizyt wyjazdowych i tych przyjezdnych, zawarliśmy przyjaźnie internetowe, umocniliśmy te realne.

Franciszek jest.

Franciszek rządzi.

Franciszek ma dziś drugą rocznicę powrotu do domu.

23 maja 2011 roku wyglądało to tak –> KLIK i KLIK

23 maja 2012 roku sumowało się tak —> KLIK

Za rok to pewnie Franek sam coś naskrobie. 🙂

 

 

Strachy na lachy.

Pamiętacie, jak jakieś 140 lat temu pisałam Wam, że Franek od momentu powrotu do domu musi pokonywać pewne strachy, których zdrowi ludzie na co dzień nie posiadają. Mimo tego, że OIOM w Łodzi, to najlepsze miejsce z możliwych, jakie mogło nam się przytrafić na początku walki o Franka, to jednak zawsze szpital. A w szpitalu wiadomo- ani wiatru, ani deszczu, ani dźwięków ostrych, krzyków brak także. Nie warkoczą pralka i odkurzacz, nie szczekają psy. Ponieważ Franciszek jest dzieckiem ogromnie ciekawym świata, już dawno pokonał strach przed wiatrem i teraz do woli może szaleć na rowerze. Nie boi się także odkurzacza, ani traktora, ani nawet wielkiej ciężarówki. Wszystko to małymi kroczkami osiągnął w niemal dwa lata po powrocie do domu.

Mamy jeszcze kilka strachów, które zupełnie niepotrzebnie siedzą za Franciszkową skórą i mimo usilnych starań naszych i Pań Specjalistek maści wszelkich, owe strachy wyglądają na zupełnie zadomowione. Jednym z takich lęków Frania jest strach przed krzykiem dzieci. Dzieci z rurką tracheo teoretycznie nie mówią. Wiecie dobrze, że Dziedzic włożył to między bajki i gada, jak najęty. I świetnie. Gada, ale nie krzyczy. Kiedy go poprosić: „Franio krzyknij głośniej, to tato przyjdzie”, wówczas „krzyk” Frania brzmi jak nieco bardziej podniesiony głos zdrowego chłopca. Nianio nie pamięta swojego płaczu, z resztą nigdy nie płakał zbyt wiele, dlatego tak bardzo dziwi i nieco przeraża go płacz jego rówieśników. Dzieci z tracheo mimo, że mówią, to płaczą i śmieją się bezgłośnie. Tym samym krzyk, głośne gaworzenie Bola, płacz dziecka w przychodni to dla Franka dźwięk niezrozumiały, dźwięk nieosiągalny, dźwięk, którego on sam nie wydaje. Daleki od jego norm. Przerażający, bo nie mieszczący się we Frankowym rozumieniu świata. Tłumaczymy Franiowi, że Bolo jest malutki i nie potrafi mówić, więc tak krzyczy, ale nie dzieje się mu krzywda i nie zrobi tym krzywdy Frankowi. Staramy się zapewnić mu maksimum komfortu psychicznego, nie ograniczając tym samym kontaktu z rówieśnikami, ale niestety łzy jak grochy pojawiają się jeszcze za każdym razem, kiedy jakieś dziecko podniesie ton głosu o kilka decybeli. Na szczęście pamiętam całkiem dobrze, jak z niepokojem przyglądaliśmy się lekkiemu zefirkowi, który w mniemaniu Franka jeszcze półtora roku temu był tornadem i uziemiał nas na kanapie, a teraz znaczy tyle, co nic. Pamiętam i wiem, że powolutku pogonimy i strach przed krzykami, bo przecież zaraz wkroczymy w wiek przedszkolny. A tam- wiadomo- nie ma przelewek. 🙂

***

Z pamiętnika mamy:

kiedy podpisywaliśmy zgodę na założenie tracheostomii, Pani Doktor w Łodzi bardzo dokładnie wytłumaczyła nam, dlaczego jest wykonywany ten zabieg,  na czym będzie polegał, jakie są zagrożenia, które mogą wystąpić, a także, jak to ułatwi pracę z Frankiem. Nie wspomniała o jednym: dzieci po założeniu rurki tracheo są nieme. Nie wydają dźwięków. Niby to oczywiste, bo przecież powietrze nie przechodzi już przez struny głosowe, ale wywołało u nas ogromną traumę i żal do losu, kiedy Franek nie gaworzył po zabiegu, kiedy płakał niemo. Nie mamy o to absolutnie żadnego żalu, bo uratowało to Frankowi życie, pozwoliło wrócić do domu. Oswoiliśmy temat. Jednak było to jedno z gorszych doświadczeń szpitalnych, kiedy do płaczącego, nie wydającego przy tym żadnego dźwięku synka mówiliśmy: „cichutko synku, nie płacz”. Może warto uprzedzać o tym rodziców?

 

Orzechowy Gaweł.

Absolutnie nie zamierzam ukrywać, że te wszystkie ochy i achy, które mam przyjemność czytać pod notkami na blogu mają olbrzymi wpływ na moją próżność. Dobrze czytacie- na moją próżność, nie na próżność Franciszka. On jest przecież cudowny. A ja rosnę i puchnę z dumy, że taka mnie przyjemność w życiu spotkała, jak wyjątkowo uroczy syn.

Ponieważ już się wydało, że zaraz po „Na straganie”, Franek przepięknie deklamuje „Pawła i Gawła”- dzisiaj premiera, na którą serdecznie zapraszam! Ku wyjaśnieniu pospiesznie tylko dodam, że z tego co mi wiadomo od Frankowego Taty- Bolo nie był dzisiaj naszym gościem, a tajemnicza „dziewczynka”, to córka Doktora Opiekuna, której anielska uroda, zaprawiła naszego Dziedzica w szkoleniu kontaktów damsko-męskich.  Ach, no i to „kocham Cię”, takie piękne. Z resztą zobaczcie sami:

p.s. Sponsorem dzisiejszego odcinka są orzeszki nerkowca- jedyne, które pogryzie Franciszek i które mógłby jeść o każdej porze dnia i nocy. 🙂

Franciszek Doroślak.

Po prostu nic tylko usiąść i płakać. I to płakać tak głośno, coby wszyscy dookoła słyszeli. Nie zgadzam się! Protestuję! To niemożliwe! Nasz mały, malutki, drobniutki Dzielniak postanowił zrobić nam na złość i… dorosnąć. Zapytacie, jak?

Do tej pory było tak: wieczory spędzaliśmy razem. Na kanapie. Na przytulasach, przymilasach, całusach, buziakach, wyznaniach miłości, wierszykach, opowieściach, historiach. I kurczę pamiętam, jak się żaliłam, jak publicznie narzekałam, że spać nie chce, że marudzi, że nosem kręci! Ogłaszam wszem i wobec- aż tak źle nie było!

Bo teraz…

Od kilku dni nasz Franuś… nasz Franciszek wieczorem, kiedy jest już zmęczony, prosi, żeby wziąć go na ręce i zanieść na górę, do łóżeczka. Kiedy już leży w łóżeczku, chce, żeby zapalić ma żyrafową lampkę nocną, bo „ciemno mamo”, posyła buziaka NA ODLEGŁOŚĆ i mówi: „papa, dobanoc mamo!”. I zostaje sam. No z Juniorem i żyrafami, ale bez nas, beze mnie. Sam taki. Leży w tym wielkim łóżeczku, przy lekko tlącej się lampce, zasłoniętych roletach.  SAM. Taki dorosły. Taki duży. Taki samodzielny. Dzielniak Franciszek. Coś tam do siebie mówi, coś opowiada, coś cmoka, ale chce być sam.

A rodzice?

Rodzice tymczasem nie wiedzą, co począć z długim i samotnym wieczorem i tęsknym wzrokiem patrzą w stronę schodów i wzdychają i mruczą pod nosem, że ciekawe czy zaśnie, czy się nie boi… Próbujemy sobie tłumaczyć to tym, że ma nas zwyczajnie dość. Nie nas rodziców, ale nas- towarzyszy codzienności. Przecież z nim ZAWSZE ktoś jest: mama, tata, babcia, dziadzia, ciocia. Codziennie. Zawsze pod ręką, zawsze na oku. Gdyby był zdrowy, mógłby sam pójść, zobaczyć, zdobyć, spróbować. Franek chyba potrzebuje intymności. Potrzebuje nieco samotności. Jak każdy.

Ale na dziewczyny jeszcze za wcześnie!

 

Zagadka maturalna- rozwiązanie.

Miało być spektakularnie i efektownie. Że w plenerze. Że w kapeluszu. Że z opalenizną. A wyszło- jak zwykle, czyli Franciszek za nic w świecie nie chciał wyrecytować tego, o co mama prosiła. No, ale co się Młodzieńcowi dziwić? Dookoła tyle ciekawostek, tyle bodźców. Trudno skupić się na wyzwaniu aktorskim. Jednak preludium do wiersza jest. No i oczywiście w większości mieliście rację: Franek pokochał wiersz „Na straganie” Jana Brzechwy:

Voila:

Kominiarz.

Co tam recytacje! Co tam wierszyki! News jest taki:

Franciszek właśnie ćwiczył oddychanie. Ale jak ćwiczył! Przez PÓŁTOREJ GODZINY BEZ RESPIRATORA! Przez półtorej godziny na podwórku! Dlaczego to takie istotne? Dlatego, że do tej pory oddychanie można było ćwiczyć tylko w domu, bo Franio nie był na tyle silny i nieco bał się zasłonięcia rurki tracheo kominkiem chroniącym przed ewentualnymi nieczystościami i owadami, które chciałyby narobić szkody i wlecieć do rury. Aż do dziś! Dziś mały Dzielniak pozwolił na kominek, w związku z czym mógł wyjść na podwórko z Tatą BEZ RESPIRATORA! To znaczy z respiratorem w wózku, ale nie przy szyi! Czy Wy wiecie jaki to sukces? Wiecie, że to oznacza wielkie wzmocnienie oddechowe? I najważniejsze: z kominkiem przy rurce można mówić! Bo powietrze nie ucieka dziurką w szyjce, tylko najnormalniej w świecie leci do buzi przez struny głosowe! No kurczę: PÓŁTOREJ GODZINY BEZ RESPIRATORA, Z KOMINKIEM PRZY SZYI MÓWIĄCEGO FRANCISZKA.

Jak ja zazdroszczę mojemu Mężowi, że widział to pierwszy…

I dowód zdjęciowy:

Zagadka maturalna.

Żeby nie było, że tylko nasza biedna Ciocia M. musi się głowić i trudzić na maturze, to my też zafundujemy Wam zagadkę. Ponieważ dziś szacowni maturzyści głowili się nad egzaminem z języka polskiego, od Franciszka zagadka literacka.

Kto jest autorem i jaki tytuł nosi wiersz, który w kolejnym wpisie będzie recytował Franio?

Trzymamy kciuki!

Jak żyć, czyli zarurkowane zasady.

Odkąd zamieszkał z nami ograniczony ruchowo, niepełnosprawny fizycznie zarurkowany Franciszek, całą rodziną musieliśmy nauczyć się pamiętać o kilku rzeczach. I to wcale nie jest tak, że wiedzieliśmy to od zawsze. Przede wszystkim podglądaliśmy inne rodziny z zarurkowanym dziecięciem, ale wielu rzeczy nauczyło nas życie z Franulą.

Dziś niemal wszyscy członkowie naszej rodziny, tej spokrewnionej i tej wybranej, pamiętają, że:

1. Kiedy Franciszek mówi, że chce książkę z kaczką, kierownicę albo literki, to znaczy, że to właśnie chce. Nie podajemy mu wówczas książki z kurą, farb lub misia. Sam sobie nie weźmie zabawki, którą ma ochotę się pobawić, ale potrafi je rozróżnić i chcemy szanować.

2. Kiedy Franciszek mówi, że chce iść do konika, to wie, że konik na prawo od domu i nie udajemy, że tak nie jest. Jeżeli nie możemy iść do konika, to próbujemy to Franciszkowi wytłumaczyć, a nie decydować za niego lub zostawiać bez wyjaśnień. Niestety sam nie wstanie i nie pójdzie przed siebie, by to sprawdzić.

3. Kiedy Franciszek jest o coś zapytany czekamy nieco dłużej za odpowiedzią. Nie dlatego, że on jej nie zna. Oddychając przy pomocy respiratora, dźwięki wydaje się a/ kiedy rurka jest odpowiednio ustawiona w szyjce, b/na wydechu, c/kiedy w gardle nie jest sucho. Franio sam potrafi przesunąć sobie rurkę, tak by było wygodnie mu coś powiedzieć, musi jednak poczekać za „wydechem respiratora” i ewentualnie przełknąć ślinkę, żeby wydać dźwięk. Musimy zatem dać Młodzieńcowi czas, a odpowiedź niejednokrotnie powala nas z nóg.

4. Franio lubi rysować. Niestety sam nie jest w stanie dość długo utrzymać pisaka czy kredki- staramy się wtedy rysować z nim i choć na to potrzeba czasu, to bez takiej pomocy nigdy nie narysowałby żadnej ze swoich literek, a my nie mielibyśmy szansy zobaczyć tego błysku w błękitnym oku.

5. To, że Franek nie chodzi, wcale nie znaczy, że nie chce zajrzeć tam, gdzie nie dojedziemy wózkiem. To trochę większa akrobacja, ale przecież zdrowe pełnosprawne dzieci same wchodzą do łazienki, na schody, do garażu- Franciszka trzeba zanieść, ale dzięki temu wie, że w łazienka to nie tylko słowo, ale i miejsce, gdzie mama i tata robią myj-myj i owa mistyczna łazienka naprawdę istnieje.

6. Z drugiej zaś strony, jeżeli Franek nie chce gdzieś pójść, staramy się nie wykorzystywać swojej przewagi fizycznej i nie zanosić go na siłę do miejsca, którego nie chce zobaczyć lub w którym nie chce być.

7. Piasek, błoto, mąka, cukier, chleb, trawa, liście, kwiaty- wszystko to sprawny trzylatek przy odrobinie  chęci ma w zasięgu rąk. Franek, żeby znać strukturę, wygląd, itd., musi coś od nas dostać. Wiecie jaka to radość w wieku (prawie) lat trzydziestu rozsypywać mąkę po stole albo  zupełnie bezkarnie bawić się w błocie wespół z własnym synem? Bezcenne.

Oczywiście Dziedzic jak każdy maluszek próbuje nas testować. Czasem chce coś wymóc płaczem, czasem zaś robi coś, czego mu nie wolno i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Z moich obserwacji wynika, że nie odbiega to od zachowania jego rówieśników, więc póki co w tym temacie śpimy nieco spokojniej. I tylko ręce opadają, kiedy po tym, jak wymienimy 478 tytułów książeczek on stwierdzi, że jednak nie- jednak klocki.