Któż nie zna tego uczucia, kiedy to zwycięstwo było o krok, tuż tuż, ale splot niewyjaśnionych okoliczności sprawiał, że lądowało się na drugim miejscu? Niby fajnie, bo drugie to lepsze niż trzecie i zawsze podium, ale to zawsze drugie.
Z dumą zatem muszę Wam przyznać, że po nieco ponad trzech latach treningów, w których pot, krew i łzy lały się dniami i nocami w końcu przestałam być druga! Ba! To, co osiągnęłam to nawet nie jest jedynka ex aequo z moim głównym rywalem. To jest bezapelacyjne, zdecydowane zwycięstwo. Mistrzostwo świata wręcz! Co?
Numer jeden u syna.
Kto ma wentylować ambu? Mama. Kto ma kąpać? Mama. Kto ma czytać książki? Mama. Kto ma gotować kaszkę? Mama (a tata tylko wtedy, kiedy mama czyta książki). Z kim na zakupy? Z mamą. Z kim na basen? Z mamą.
Wiecie jak to smakuje? Jak powiew wiosny, jak chlebek z chmurką nad morzem, jak miód na sercu.
I oczywiście, że powyższy wpis jest nieco na wyrost, bo są pola, obszary i zadania, w których tata jest bezkonkurencyjny. I oczywiście, że chłopaki zawsze trzymają sztamę, szczególnie, że od gonienia do sprzątania, spania i innych przykrości też jest mama. Pstryczkiem do tej notki był dzisiejszy poranek:
5:30 rano. Normalni ludzie jeszcze śpią. A ci, co nie śpią, to albo do pracy albo do dziecka. Jak u nas. Franio woła o odessanie. Zrywamy się ja i mój mąż. O 5:30 rano. Franio w płacz. „Nie tata ma odsysać. Tylko mama!”. O 5:30 rano rywalizowaliśmy o względy syna. I ja wygrałam! Ha! Mąż już nawet nie próbował ukrywać zazdrości.
*** Oskrzela ugaszone. Wieczorem kulinarna zagadka. Przerwa na blogu spowodowana tocosiem. O tocosiu pisze mama Precla. Zgadzam się w stu procentach.