Wszyscy wiedzą, że Matka Anka jest oazą spokoju. Wybuchnie, co prawda czasem w temacie śmieci niewyniesionych albo bezpańsko porzuconych klocków, ale jest to wybuch jak najbardziej usprawiedliwiony. Poza tym jest Matka Anka tym rodzajem człowieka, co to szuka usprawiedliwień, co to znosi fochy pań w kasie, nie upomina staruszek wjeżdżających jej w plecy wózkiem w markecie (wszak dwa centymetry do przodu w kolejce mogę uratować owej staruszce życie!) oraz nie odniesie do spożywczaka zepsutej śmietany, naiwnie myśląc, że to przeoczenie. Co prawa przyznać trzeba, że z wiekiem, a ma go Matka już trochę w metryce, owa spokojność ma coraz węższe granice i powoli Matka (w duchu) wybucha na staruszki. Zatem bardzo sobie Matka życzy i śni po nocach o tym, żeby syn jej przepiękny, ograniczony ruchowo, piękną buzię miał raczej nie od parady. Wspiera w tym Matką i Ojciec dziecka i Babcia Domowa, co to udawane kłótnie na domowej kanapie z wnuczęciem urządza. Synek zatem, mimo lat swych prawie pięciu ograniczonej mobilności, bogatym słownictwem uczy się walczyć o swoje.
Wybrała się Matka w niedzielne przedpołudnie z dziecięciem do miasta. Autobusem. Żółtym i dostosowanym do potrzeb. Pan Kierowca uprzejmy, uczynny, wejście obniżył, bilet z uśmiechem sprzedał. W mieście mieli się Franklinowscy całą rodziną zebrać, bowiem Frankowy Tata w weekendy uczy się i szkoli, żeby prócz wdzięku i uroku, zachwycać wiedzą szeroką. (W tajemnicy Wam powiem, że wiedza ta ma ścisły związek z Francesciem, bo Tata ambitnie postanowił przebranżowić się i mieć profesjonalne uprawnienia i tytuł w opiece nad synem.) Zatem Mama i Syn wędrowali przez miasto żółtym autobusem, gdzie każdy pasażer witany był bezzębnym Dziedzicowym uśmiechem i słodkim: „dzień dobry!”. Do czasu. Nagle ni stąd ni zowąd tłok. Ale to tłok taki, że się Matka nie spodziewała w niedzielne przedpołudnie aż takich tłumów w autobusie. Na szczęście tłum postąpił wyrozumiale i widząc Franeczka w wózku siedzącego na przeciw drzwi wyjściowych i komentującego migający świat, nie utrudniał mu widoku. Poza wyjątkiem. Wyjątkiem był Pan X., który wraz ze swoim plecakiem pojawił się tuż przed nosem Francika. „Pewno wysiada na następnym” -pomyślała oaza spokoju Matka i postanowiła poczekać do kolejnego przystanku, zanim zwróci Panu X uwagę i poprosi o zmianę położenia o całe 10 centymetrów. Nagle mniej więcej metr poniżej Matki Anki rozlega się głos. Głos ów wyraźnie, spokojnie, stanowczo i głośno (!!!) mówi: „Paaaaan zasłaniasz mi! Słyszysz?”. Franek? Tak! To on potrafi TAK GŁOŚNO?
Co na to Pan X? Ze zdziwieniem odnajdując nadawcę owej uwagi przesunął się!
Jakże Matka urosła, jakże była dumna, jak opowiada wszem i wobec, że sobie w autobusie, w tej dżungli miejskiej tak dziecię świetnie poradziło. Zupełnie odwrotnie niż Matka.