Franklinowski układ sił

Często jest tak, że kiedy poznajemy nowych ludzi spoza branży (tzn. takich, które nie mają dziecka z niepełnosprawnością) i poznają oni naszą historię, bo na przykład nie znały bloga (mój narcyzm i dusza pisarska krzyczą wówczas: jak to możliwe? 😉 ) zdziwienie budzi fakt układ sił w rodzinie. Mam na myśli sytuację: mama do pracy, tata z dzieckiem. Żyjemy z takim układem i pomysłem na rzeczywistość prawie od początku choroby Franka.

Tata w domu.

Decyzję o tym, że w domu zostaje Tata, a Mama wraca do pracy powzięliśmy zgodnie,a Tata Franka nigdy nie powiedział, że jej żałuje. Było to prawie pięć lat temu. Jakie były jej efekty? Poza tym, co widujecie na blogu, całe mnóstwo. Zacznijmy pesymistycznie od minusów: ledwo Tata Franka pięć lat temu rozpoczął pracę zawodową, a już ją skończył. Miał 26 lat, kiedy nasze życie z lekkiego i fajnie zapowiadającego się na luzie, zrobiło fikołka. Gdyby teraz miała nastąpić powrotna zamiana ról, a Tata miałby wrócić do pracy, jego CV nie wyglądałoby zbyt imponująco. Wy to wiecie i ja wiem, co Szymon zrobił dla Franka, ale potencjalny pracodawca widziałby przez okres ostatnich pięciu lat „tylko” opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem. Dzieckiem wymagającym siły, pokory i umiejętności, ale nadal wiem to tylko ja i Wy. Dodatkowo w oczach potencjalnego szefa pracownik z niepełnosprawnym dzieckiem za plecami nadal nie brzmi zbyt obiecująco.

No, ale plusy! Plusy! Bo przecież szklanka jest zawsze do połowy pełna. Frankowy Tata jest dużo silniejszy psychicznie i fizycznie od Matki Anki i to było pewne, że przy trudnych początkach w domu, Tata sprawdzi się lepiej. Przede wszystkim Dziedzic był i jest przez swojego Tatę traktowany po męsku. Nie ma cackania i kiziania myziania- chłopaki to twardziele. Gdyby nie Szymon Franio pewno już dawno byłby na sondzie. Całe dnie Tata spędzał z łyżeczką w pogotowiu, żeby co i rusz kilkumiesięcznemu Franiowi uruchamiać buźkę do jedzenia. Małymi kroczkami nauczył Frania najpierw połykać przecierane zupki, a potem gryźć stałe pokarmy. To Tata podjął pierwsze próby oddechowe, który w efekcie były nawet kilkudziesięciominutowymi odłączeniami od respiratora. To Tata potrafi zmieniać nastawy respiratora, to Tata nie poddaje się w kolejkach do przychodni i chociaż czasem pada na twarz jest najlepszym nauczycielem, opiekunem i przyjacielem naszego synka.

Mama w pracy.

Były uwagi w stylu: oho mama zostawiła dziecię i poszła sobie do pracy (jakby generalnie dziecko z tatą w domu to było zło ostateczne), ale na szczęście rodzina przyklasnęła naszej decyzji. Na początku Tata był dyskretnie obserwowany (szczególnie przez Babcię Goshę), ale kiedy okazało się, że radzi sobie i to całkiem nieźle, układ rodziny Franklinowskich wszystkim wszedł w krew.

Minusy? No ba! Cały milion! W czasie, kiedy zewsząd dostajesz informację, że choroba twojego dziecka jest nieuleczalna i tak naprawdę każdy dzień jest sukcesem jego i twoim, a ty siedzisz wtedy w pracy… No nie nastraja cię to zbyt optymistycznie. Matce Ance i tak się w sumie poszczęściło, bo początki były takie, że przychodziła do pracy, kiedy mogła, a kiedy nie mogła to często na ostatnią chwilę brała dzień wolny- z pełną akceptacją dyrekcji najwyższej. Atmosfera w pracy ważna rzecz, ale kiedy słyszysz, że Franek nie chce jeść, że sonda się zawinęła, że na  chwilę wyłączyli prąd, to tylko silna wola trzyma cię przy biurku. No i te wszystkie sukcesy! To prawda, że nie byłoby ich gdyby nie Tata, ale to nie ja widziałam pierwszą zjedzoną zupę, pierwszy oddech bez maszyny, pierwsze podniesienie pupy- byłam wtedy w pracy. To nie ja byłam pierwszego dnia w przedszkolu, widziałam pierwszy krok na gumeczkach, usłyszałam „mama”- byłam wtedy w pracy.

Plusy? Nie równoważą minusów absolutnie, ale szklanka do połowy pełna- pamiętacie? Wychodzę do ludzi, rozmawiam z dziewczynami o pierdołach, jadę w delegację, gdzie mogę się odciąć od cewników, respiratora, choroby. Nie przestawać o nich myśleć i pamiętać, ale choć na chwilę odciąć. Mam coś innego, coś poza.

Trzeci do układu

FRANIOW tym naszym układzie jesteście także Wy. Założyliśmy sobie, że zrobimy absolutnie wszystko, żeby pomóc Franiowi przejść przez chorobę najlżej, jak to możliwe. Żeby miał szczęśliwe dzieciństwo i życie. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie Wy. Finansujecie Frania rehabilitację, specjalistyczne sprzęty, terapie, wizyty u doktorów. Nie dalibyśmy sobie bez Was rady. We własnym zakresie zabezpieczamy Franiowi to, co miałby gdyby był zdrów. Nie finansujemy z konta fundacji ani pampersów, ani zabawek (nawet, kiedy któraś spełnia funkcję terapeutyczną, a jest zabawką), dojazdów na rehabilitację i do specjalistów, jedzenia, leków, wakacji, atrakcji, wyjść do kina czy na frytki.  To wszystko przecież kupowalibyśmy mu także, gdyby był całkiem zdrów. Bardzo Wam dziękujemy za pomoc.

Mniejszym złem w naszej rodzinie było takie rozwiązanie. I wcale nie jesteśmy wyjątkami! Znamy kilka rodzin, gdzie tata przejął stery w domu, a mama na morzu. Nie ma lekko, ale korona na głowę i zasuwamy. Tatusiowie wbrew obiegowym opiniom są fantastycznymi Panami Domu, a mamy całkiem nieźle radzą sobie zawodowo.

Choć co jakiś czas sen o zamianie ról pojawia się w każdej głowie…

 

 

Historia kulinarna

Na prośbę swojego Jedynaka postanowiła Matka Anka upichcić leczo. No, może nie jest Matka Magdą G. kulinariów, ale leczo robi całkiem całkiem. Syn ochoczo włączył się w przygotowania. Mył pieczarki, podjadał paprykę, próbował surowej cebuli. „Mamo jakie to będzie pyszne leczo”- zachęcał do gotowania. Obiad zapowiadał się zatem całkiem obiecująco. Dla dodania owemu obiadowi urody, a głównie dlatego, że Dziedzic jest wyjątkowym smakoszem kukurydzy, tam gdzie nie gryzie się ona znacząco ze smakiem potrawy- wrzucamy także kukurydzę. Gdybyście zatem gościli kiedyś u nas w porze obiadowej, niech Was nie zdziwi kukurydza w zupie kalafiorowej, ogórkowej, brokułowej, czy właśnie w leczo. Kiedy ma się w domu Tadka niejadka wszystkie chwyty sztuki kulinarnej są dozwolone. No i ugotowaliśmy leczo… A potem było tak:

Nie wiem, może nie powinnam już gotować?

20150220_125628 20150220_125342 20150220_125319 20150220_125550 20150220_130856

 

Świetna Trójca

FRANIOBardzo mnie ciekawi, ilu z Was drodzy Czytacze, pamięta Franka… od początku? Dlaczego o to pytam? Bo chciałabym Wam dzisiaj pokazać coś bardzo ważnego. Ważnego dla nas, a osiągniętego po części dzięki Wam.

Kiedy Franio wrócił do domu, dwa dni później do naszych drzwi zapukała Monika. Usłyszeliśmy o niej przypadkiem, że jest dobra, że super, że pracuje z dziećmi, że się sprawdza. Monika rehabilituje. Dopiero całkiem niedawno przyznała się, że bardzo przeżyła tę wizytę i że bardzo chciała Frankowi pomóc. A jaki był Franciszek? Z rękoma ułożonym wzdłuż tułowia, niepewnie patrzył w sufit, nie ruszał się. Nie ruszał się w ogóle.

Z biegiem czasu Monika zebrała Świetną Trójcę do spraw rehabilitacji. Świetna Trójca to Ania, Ewa i Marek. Przyjeżdżają do Franka na zmianę, a ten codziennie dwie godziny- rano i popołudniu ćwiczy. Miał nie siedzieć- siedzi, miał nie ruszać rękoma- sam obsługuje tablet, podnosi kubek, zajada drobne smakołyki, nie trzymał głowy- teraz siedzi bez podparcia. To wszystko dzięki nim. I dzięki Wam też. To Świetna Trójca z Moniką na czele i Wyście to uczynili! Sprawiliście, że chcemy więcej i więcej.

Ale jak tu nie chcieć więcej, kiedy widzi się te drobne kroczki. To Wasza zasługa. Gdyby Wam kiedyś przeszło przez myśl, że 1% nie ma sensu, że nie widać idei- przypomnijcie sobie ten film. 1%, który przekazujecie na rehabilitację Frania sprawił, że chłopiec któremu nie dawano najmniejszych szans, planuje pójść do zerówki. Dziękujemy.

Dzięki Wam Świetna Trójca robi takie rzeczy:

 

Katarzynki

Drugi tydzień na zwolnieniu chorobowym wybitnie zaskoczył Matkę Ankę. Starość li to, czy co, że się kobiecina przez dwa tygodnie wykurować nie może? Co prawda majaki z tytułu podwyższonej temperatury objawiające się marzeniami o lodach pistacjowych odeszły w niepamięć, ale za to kaszlem Matka Anka mogłaby podzielić się z połową województwa. W związku z dobrą wolą i (co tu kryć) nabytym ostatnio lenistwem owa Matka tego nie poczyni.

Tym samym w ramach solidarności rodzinnej, niesiony resztkami silnej woli, padł Tata. Jak padł (mentalnie) tak leży i tylko głośne kichnięcia dają nam powód sądzić, że jeszcze żyje. Na szczęście dla całej rodziny głośne kichnięcia słychać i z piwnicy i z łazienki i z poddasza- znaczy to nie mniej, nie więcej niźli to, że się Tata nie daje i do łóżka nie poszedł. Łyka za to o niebo fajniejsze specyfiki niż Matka, bo przechwala się, że na katarze się skończy i kichając po raz kolejny zmienia swe położenie.

Do kompletu brakuje nam synka. Brakowało znaczy. Bo od południa z nosa leci mu woda, z rurki leci mu woda, a sam zainteresowany uciął sobie poobiednią drzemkę- co zdarza się naprawdę rzadko. Odsysamy więc hektolitry wody z Francesca i czekamy na (nie)rozwój wypadków. Jutro ma przyjechać Doktor Opiekun. Oceni, czy się Francesco nadaje na edukację przedszkolną i być może przepisze coś na zapas.

Wiecie, że przeziębienia dla nas to pestka w porównaniu z tym, jak obciążające mogą być dla oddechu Frania- wszak potworzasty lubuje się w utrudnianiu oddychania. Tym bardziej będziemy baczniejsi, że za dwa tygodnie moi chłopcy wybierają się na turnus, gdzie będą pływać, tańczyć i żonglować. A wiadomo- choremu Francescowi Doktor pozwolenie na wyjazdy zabierze.

Trzymajcie za nas kciuki moi mili, a jak tylko Matka odzyska dostęp do youtube, to Wam Matka pokaże coście najlepszego narobili!

 

 

Gryping

Postanowiła Matka Anka zmienić swoje życie. Jak postanowiła, tak zrobiła i uprawia gryping. Gryping polega na tym, że z kanapy w dużym pokoju przeniosła się Matka do małżeńskiego łóżka na poddaszu, gdzie z uporem maniaka próbuje zamknąć skalę na termometrze. Fundnęła sobie Matka do tego ból mięśni wszelakich (Wy wiedzieliście, że nawet w stopach są mięśnie? Bo nawet te Matkę bolą) i do bólu mięśni dodała ogólne osłabienie. Matkowa ulubiona Pani Doktor orzekła- grypa, więc siedź Matko w domu. Żeby nadać całej sytuacji nieco dramaturgii, matkowy organizm nie może zażywać wszystkich leków, bo to jej szkodzi, a tamto nie pomaga. Leczy się zatem Matka Anka głównie syropem z cebuli made by osobisty mąż, zapija herbatkami z malin od Wandzi Babci i Prabci Stasi, kuruje rosołem made znów by mąż i leży. Leży i w sufit niski na poddaszu patrzy.

Tymczasem piętro niżej toczy się życie. Życie nie bardzo rozumie, że Matka nie może się do niego zbliżać, coby go nie narazić na gryping i co chwilę pragnie wyznawać Matce miłość. Miłe to, nie przeczy Matka i dodaje sił więcej niż syrop z cebuli, ale zalecenia lekarskie, zaleceniami i tym sposobem tak blisko, a jednocześnie tak daleko życia Matka dawno nie była.

Gryping natomiast uświadomił Matce, jak wielkie pokłady cierpliwości ma jej osobisty mąż. Nie dość, że ten syrop i rosół sam własnoręcznie, to na dodatek nawet nie krzywi się, kiedy musi zrobić 174 herbatę z malin i przynieść owocki oraz podać chusteczki. Podejrzane to trochę, nie powie Matka, bo osobisty mąż nie słynie z pokładów cierpliwości, ale przy mentalnym wsparciu Suzi, wieczorną herbatę robił, nucąc jeden z ich ulubionych przebojów.

Nie wie Matka, czy to na skutek podwyższonej temperatury, czy obniżonej odporności, ale postanowiła sobie, że wynagrodzi wszystkie trudy i wysiłki osobistemu mężowi, jak tylko dojdzie do pełnej sprawności. Matka bardzo życzyłaby sobie, żeby to było jutro albo nawet za chwilę, ale syrop z cebuli z całym szacunkiem, to nie jest to, co Matki lubią najbardziej.

 

Dwie Panie i Oskar

Wybraliśmy się wczoraj z Francesciem na frytki. Francyś od zawsze jest fanem jednej sieci, tej z parapapapa w reklamie, więc pokornie ustawiliśmy się w kolejce. A wiecie, w kolejce to różnych ludzi można spotkać. To sobie spotkaliśmy dwie Panie.

frPani Pierwsza, którą tak naprawdę spotkaliśmy jako drugą, już przy odbiorze. Przygląda się, uśmiecha czule i zagaduje: „A ja czytam Pani bloga! Poznałam po Franusiu. Dzień dobry!”. Wymieniamy się uśmiechami, Francis odbiera frytki i nasze drogi się rozchodzą. Zawsze miłe są takie spotkania w realu, kiedy nasi Czytacze zagadują i poznają Franka. Machamy Pani z parapapapa chudą łapinką!

fr2No… ale wcześnie była Pani Druga. Pani Druga była inna. Zupełnie inna. Stała przed nami w kolejce do zamówień. Wokół niej biegała około pięcioletnia blondyneczka. Nagle blondyneczkę wmurowuje w podłogę. Przygląda się, obserwuje i jak to dziecko uderza do najmądrzejsze instancji w swoim życiu, czyli mamy: „Mamo, a co ten chłopiec ma na szyi?”. A mama? Mamę wmurowuje w podłogę i nagle… jest myśl! Bierze śliczną blondyneczkę za rękę, zabiera na konkurencyjne frytki i mówi: „nic nie ma, wydawało ci się”.

Raz, że dzięki temu byliśmy o krok bliżej do zamówienia, co wyraźnie ucieszył Francesca. Dwa, że Francesco jest jeszcze na tyle mały, że zwrócił uwagę głównie na blondyneczkę, uwagi mamusi nie odnotował. Trzy, że mnie też wmurowało. A potem otrzeźwiło. No, bo w sumie, mogła nie wiedzieć, co ten chłopiec ma przy szyi. Sama jeszcze kilka lat temu, tylko z internetów znałam pojęcie respiratora i to takiego szpitalnego! A gdzie tu dziecko pod respi w galerii! Na frytkach. No właśnie. Mogła nie wiedzieć. Ale dlaczego zrobiła ze swojej córeczki typową blondyneczkę? Przecież ona widziała, że Franek ma coś przy szyi, nic jej się nie wydawało, jeszcze z kolejki w konkurencyjnej jadłodajni zerkała w naszą stronę. I tak sobie rozmyślałam, podjadając frytki ukochanemu Dziedzicowi, jaką reakcję chciałabym usłyszeć. Trudne to, bo nadal wszyscy: my i całe społeczeństwo uczymy żyć się z niepełnosprawnością. Dziś poruszyłam temat z Suzi i podała chyba najprostszą z możliwych reakcji: „Nie wiem córeczko, może zapytaj chłopca.” No tak, skoro już przyjechaliśmy na te frytki, to przecież nie boimy się pytań.

A Wy, jak odpowiedzielibyście swojemu dziecku na takie pytanie? Co ten chłopiec ma przy szyi? Dlaczego ta dziewczynka nie chodzi? Dlaczego on nie ma ręki? Dlaczego się nie rusza?

Już pomijając sytuację z wczoraj. Bardzo bym chciała, żebyście zajrzeli do naszego życia inaczej, trochę bardziej z przeszłości. Bardzo intymnie. Bardzo od kuchni. Leorodzice nakręcili film. Film ten nominowany jest do oscara (tak TEGO Oscara). W nim Leorodzice pokazali mnie, mojego męża, naszego syna. Pokazali emocje, słowa i łzy tysięcy zarurkowanych rodzin. Na początku to u wszystkich tak wyglądało. Wszyscy mają taką kanapę. Powiem Wam, że dawno tak nie ryczałam. Widziałam siebie sprzed 4 lat, moment, kiedy Franio wracał do domu, kiedy respirator huczał, czuwanie nocne. Tak było. Naprawdę.

KLIK KLIK KLIK FILM

 

 

Spice Girls

Z ręką na sercu muszę przyznać, że w moim synu drzemie 100% mężczyzny w mężczyźnie. Z resztą wiecie same! Aż boję się momentu, kiedy to on zacznie redagować ten blog (wtedy chyba trzeba będzie ukryć wstydliwe wpisy o płaczu-te z przeszłości), a komentarze zaczną pisać w głównej mierze jego rówieśniczki, a nie- z całym szacunkiem- jego matki. Francyś lubi dziewczyny. Owszem ma w swoim gronie kilku kolegów, których bardzo lubi, ale nie ma co zaklinać rzeczywistości- rośnie mi pies na baby. Te kilka najważniejszych (poza mamusią ofkors) znacie z wpisów. Okazało się, że pierwsza miłość w postaci Ani rehabilitantki, z którą Francis prawie wylądował na ślubnym kobiercu, trwała na równi z miłością do Ewy- także rehabilitantki. Tak, przyznaję, dziewczyny są super i w ogóle, no ale, żeby zaraz na synowe? W każdym razie Franek płonie rumieńcem za każdym razem, kiedy ma opowiedzieć o ćwiczeniach z którąś ze swoich dam i niemal frunął w powietrzu, kiedy w poniedziałek na terapii w ramach niespodzianki pojawiła się Ewa. Kocha je, że aż czasem jestem zazdrosna.

No, ale nie o rehabilitacji miał to być wpis. Tylko o nich- dziewczynach mojego syna. I tak moje drogie Czytaczki, poznajcie swoje największe rywalki. Łączy je jedno- wszystkie są blondynkami, wszystkie mają 5-10 lat (młodość kochane, młodość!) i wszystkie bez wyjątku po trochu odwzajemniają sympatię Francesca (kamień z serca, bo już wolę być o nie zazdrosna, niż martwić się jego zawodem miłosnym).

L.- jak do tej pory JEDYNA kobieta, przy której Franek zapomniał, że ma na talerzu frytki. Długo, oj bardzo długo zabiegał o jej wizytę w naszym domu. Znamy i cenimy Tatę L., więc to jego Franek musiał prosić o spotkanie, a wiecie jak to jest z tatusiami ładnych córeczek. Tak więc pewnego grudniowego wieczoru L. zaproszona przez Francesca na frytki pojawiła się w naszym domu. Ze swoim Tatą oczywiście. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przy L. Franek frytek nawet nie tknął! Zapatrzony w blondyneczkę w różowej sukience, tylko nieśmiało coś przebąkiwał o wierszykach z przedszkola, a frytki stygły. I tak L. na stałe zagościła w naszych sercach. Było już przedpołudnie z grami, Francyś marzy o kolejnych. Tylko ten Tata coś tak się opiera…

M.- właściwie, to osobiście widziałam M. może dwa razy, ale od kilku dobrych tygodni słyszę tylko: „Mamo, a M. mnie przytulała! Mamo, a dzisiaj M. się do mnie uśmiechała!”. A już szczyt szczytów matczynej rozpaczy przeżyłam, kiedy w czasie jednego ze śniadań usłyszałam takie pytanie: „Maaamooo… a czy ja mogę nauczyć dawać M. buziaki?”. Z godnością przełknęłam kęs chleba i próbując ugasić ból gorzką kawą, odpowiedziałam: „Ależ oczywiście (naprawdę to powiedziałam!) kochanie. Tylko zapytaj M. o zgodę.” Szczerze, to nie wiem, czy doszło do tego całowania, ale dla własnego dobra i kondycji psychicznej nie dopytuję. Niemniej jednak dziś rano znów w naszym domu gościła M.-koleżanka z przedszkola. W opowieściach rzecz jasna. „A M. zaprosiła mnie do swojego domku, wiesz mamo? I będziemy się bawić, bo ona mówi, że ma dużo zabawek. Mamo zgodzisz się?” Nie wspomniał o przytulaniu, to może się zgodzę…

O.- kiedy widzę, że te małe chudziutkie kolanka miękną na widok dziewczęcia, które ma w ogródku trampolinę i RAZ skakało specjalnie dla Franka, to zaczynam się bać o los syna i tych wszystkich dziewcząt. No, w każdym razie udało mi się usłyszeć, że O. jest fajna i że może zostać jego dziewczyną. O. jest naszą sąsiadką, więc często widujemy ją przez okno w kuchni, z którego gdyby była taka możliwość, pewno wyskoczyłby bez butów. No i „Ola mamo tak ładnie się uśmiecha” 🙂

Czas wariować?

 

Idzie luty, wskocz w blogowe buty

Wraz z nadejściem lutego, powzięła Matka Anka decyzję o wypełznięciu spod koca, opuszczeniu bezpiecznego kąta kanapy i licząc na wyrozumiałość Czytaczy, powraca na blogowe łono. A jest o czym pisać moi mili! Przez ostatni miesiąc mego bycia/niebycia tutaj, Franciszek jak to miewa w zwyczaju rozkładał nas na łopatki z regularnością szwajcarskiego zegarka. Zapewne trudno będzie mi tutaj nadgonić styczniowy czas, ale nie chce Wam podawać skondensowanego Francesca, zatem postaram się jakoś wpleść w naszą historię te cuda i dziwy.

Zaczniemy może od wysokiego kulturalnego C. W ramach unijnego, wymyślonego na potrzeby chwili przez Matkę Ankę programu o pokazywaniu dziecku świata, spakowała Matka mężczyzn swych i w pewną wietrzną i deszczową sobotę zabrała ich do teatru. Kaliski Teatr to nie byle co, bo trzeba Wam wiedzieć, że jest to jeden najstarszych teatrów w Polsce. Francyś odpowiednio uprzedzony o tym, że to nie będzie, jak w kinie, że trzeba być cichutko i słuchać aktorów, którzy występują na scenie, czekał na występ z wypiekami na twarzy. I muszę Wam powiedzieć, że „Pszczółka Majka” nie zawodzi. Ani dorosłych, ani dzieci. Spektakl jest do tego stopnia dedykowany dzieciom, że biorą one w nim czynny udział, podpowiadając bohaterom bajki najlepsze ich zdaniem wyjście z sytuacji. Chwilę grozy przeżyliśmy przy pojawieniu się postaci szczura, kiedy to Franek kategorycznie oznajmił, że mu się nie podoba to zwierzątko, ale za to postać pasikonika stała się jego ulubioną od momentu pojawienia się na scenie. Naszym skromnym zdaniem Majka dedykowana jest przedszkolakom, które zaśmiewały się do łez i niemal zmiotły nas z pierwszego rzędu, kiedy to można było przywitać się z bohaterami występu. A kaliski teatr? Hm. Występ miał miejsce na małej scenie, niemal od wejścia chłopcy zostali wychwyceni z tłumu, zaprowadzeni do windy. Tuż przed spektaklem kilkukrotnie zapytano nas, czy z miejsca, w którym siedzimy, Franek będzie wszystko widział, a zaraz po zakończeniu panowie bezpiecznie zostali oddelegowani do wyjścia. Winda dość spora. Zmieściły się dwie dorosłe osoby i wcale niemała kimba Frania. Zatem i teatr i przedstawienie na wielką piątkę z plusem.

A potem?

Potem chłopaki zabrali mnie do kawiarni. Było ciepłe kakao i lody. Franio do dziś przechwala się dziadkom: „Babcio, a ja kupiłem kakao w tej kwiaciarni”. Tym samym wywołuj konsternację na licu Babci. No bo znacie jakąś kwiaciarnię, w której serwują kakao?