Gdyby na to pozwolić, Franio żywiłby się głównie płatkami z mlekiem, serkami, jogurtami i frytkami, opcjonalnie powietrzem. No niestety- nasze dziecko nie jest fanem jedzenia, co z resztą widać po masie. Dlatego dwoimy się i troimy, żeby jadł. Żeby jadł zupy, owoce, warzywa. Wspominałam już kiedyś, że problemu jedzeniowego nie doświadczamy na wyjazdach i wyjściach- wtedy Franek je wszystko i niemal w każdej ilości.
Ostatnio- po wizycie w barze mlecznym- pokochał puree i paluszki rybne, nazywane przez niego „kotlecikami”. Tym samym w domu dopomina się „ziemniaczków, jak w restauracji i kotlecika”. Ponieważ zapotrzebowanie energetyczne Dziedzica jest dużo mniejsze od potrzeb jego rówieśników, nie ma opcji, żeby do ziemniaka i kotlecika dołożyć jeszcze inne warzywo w czasie jednego posiłku.
Dlatego w maminej głowie pojawił się iście szatański pomysł. Zupełnie na przekór podręcznikom i złotym radom, w naszej kuchni pojawiły się różnokolorowe ziemniaczki. I tak zmielone na gładką masę brokuły stały się zielonymi ziemniaczkami, marchewka- pomarańczowymi, etc. Nie ma problemu z burakami- Franio lubi.
Niestety, póki nie znajdziemy sposobu, żeby Francesco zjadał brokuły, marchewkę, czy kalafiora w ich właściwej postaci- będzie zajadał kolorowe ziemniaczki.
„Pyszny jest taki obiadek, mamo.”- powiedział wczoraj.