Franek wie, co oznacza stwierdzenie „nie wolno”. Nie wolno mu na przykład zrzucać telefonu z kanapy (choć i tak to robi, okraszając upadek maminej komórki słodkim „ooooo nieeeee!”), nie wolno mu wciskać przycisków na respiratorze (kiedy próbuje, mówi sam do siebie: „Nianio, nie wono”), nie wolno mu także brać paluszków do buzi, bo jak powszechnie wiadomo- paluszki w buzi są be.
Odwróciłam głowę dosłownie na pięć sekund, dosłownie na chwileczkę. Trzymałam go przecież, asekurowałam, obserwowałam. Na nic to się zdało. Nianio miał pierwszy w swoim życiu mały wypadek. Nie posłuchał, choć wiedział, że nie wolno. I co? I włożył rękę w świeczkę. Zapaloną dodam. Jak do tego doszło? Ćwiczyliśmy dmuchanie. A jak najlepiej ćwiczyć dmuchanie, jak nie na prawdziwym, żywym ogniu? Zapaliliśmy podgrzewacz i zdmuchiwaliśmy ogień. Franka co chwilę korciło, żeby wsadzić w niego rękę. Prosiłam, tłumaczyłam i nic. Zgasił ogień. Płaczu było co niemiara, łez potoki, żalu wiele. Nie oparzył się zanadto, myślę, że bardziej wystraszył. I siebie. I mnie. Potem nakazał całować rączkę i przepraszać. No to całowałam i przepraszałam-„gugą też mamo!”- obie przepraszałam rączki, bo przecież druga też była zagrożona.
Kiedy już Frankowe emocje opadły, wypadek opłakała mama. Na spokojnie. W samotności. Teraz może się do tego publicznie przyznać. Niepotrzebnie się bałam, że nie będzie broił, prawda?
Z resztą ta mina mówi sama za siebie…