Choć są w naszej rodzinie już od dawna, to osobiście spotkałam ich raz, w czasie wyjazdu służbowego. Całe spotkanie trwało raptem 7 minut. Wymieniliśmy między sobą za to całą masę maili, smsów, mmsów- jak to w XXI wieku. Choć tak naprawdę niewiele mogliśmy o sobie powiedzieć, w ten weekend byliśmy świadkami bardzo ważnego wydarzenia w Ich życiu. Ślub. Głównym powodem naszego wyjazdu do Warszawy był ślub. Było to pierwsze spotkanie Franka z Bruniaczami…
Panna Młoda oczywiście była piękna. Pan Młody niezwykle przystojny. Bruno dzielnie wspierał swoich rodziców i z miejsca podbił serce taty Franka. Tort był przepyszny, wedle rodzinnej receptury. No i on oczywiście- Dziedzic. Franciszek zakochał się w świadkowej i w czasie obiadu wyjadał z jej talerza. W zamian za to był obdarowywany niezliczoną ilością czułych słówek i buziaków. Dziecię urosło nam przez to jakieś 5 centymetrów i postanowiło dać popis na całego- zjadł zatem i rybę i zupkę i kaczkę i nawet deser. A my? Czuliśmy się tam jak wśród swoich, jak w rodzinie. Mogliśmy tańczyć na całego, bo Dziedzic miał miliony ochotników „do pilnowania”. Z małym Aleksandrem szalał wyścigówkami, z Brunem rysował, a z tatą tańczył. Z resztą zobaczcie sami:
od razu widać, kto był tam najważniejszy…
Nie obyło się oczywiście bez tańca…
A kiedy się człowiek już zmęczył hulankami, mógł człowiek sobie spokojnie spać. Przy stole. Z odświętnie na tę okazję wystrojoną żyrafą:
Bardzo dziękujemy Wam kochani za zaproszenie i cudną zabawę. Mocno ściskamy Bruniaczową Rodzinkę!
***
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Wojtka. Ale to już historia na oddzielny wpis…