Franciszek jedzeniowo potrafi zaskoczyć. Właściwie nie mogę go nazywać niejadkiem- przecież je. W taki piątek na przykład pałaszował wszystko, co tylko miał podsunięte pod nos. Jajko na śniadanie, serek na deser, potem zupa na obiad, potem dolewki zupy obiadowej i kisiel i pierwszy raz w historii 300 ml kaszki na kolację! Oczy przecieraliśmy ze zdumienia, ale trzeba było dziecię karmić, kiedy głodne. Tak samo ambitne menu zaplanowaliśmy na sobotę. I z takim samym zapałem podszedł do niego Dziedzic. Śniadanie zjadł z apetytem, potem deser, no i całości dopełniła pomidorowa Babci Goshi. Już myślałam, że moje dziecię w końcu wkracza na drogę przyzwoitego jadka, a tu przyszła niedziela!
I płacz. I grymas. I żal. Na widok śniadania. Na widok obiadu. Na widok deseru. Nieszczęście. Skusił się wyłącznie na zupkę u Babci Poli, po czym zażądał powrotu do domu i poszedł spać. A nie! Zjadł jeszcze lody. Tu winnam paść na kolana i błagać o wybaczenie Ciocię Dietetyk, no bo jak to, lody? Zamiast NORMALNEGO posiłku? Jednak, kiedy te wielkie niebieskie oczy spojrzą i zatrzepoczą te długaśne rzęsy, to dostają, co zechcą. Niestety lody zamiast obiadu także.
I waży przez to chudzinka nieco ponad 7 kg.
I spodnie normalne na dwulatka za szerokie w pasie dwukrotnie niemal.
I wbrew zaleceniom babć nie zje „kanapeczki z szyneczką” tudzież „pyzy sosem” także nie zje. I babcie cierpią wybitnie, że wnuczę niedożywione.
Wyniki krwi ma jednak dziecię w normie. Kiedy głodne dziecię- dopomina się wyraźnie. A, że lekki jest? Hm. Mniej się rusza, więc mniej spala. Mniej spala, mniej je. A może w efekcie buntu dwulatki uważają, że jedzenie jest passe?
Dlatego na przekór dodam zdjęcie, że w chwilach słabości potrafi kiełbasę z grilla pałaszować. Nigdy go nie rozgryzę.