Do zobaczenia w Barcelonie

Do Barcelony przyjemnie było pojechać z wielu powodów. Jednak tylko Franek miał jeden, ściśle określony – Camp Nou stadion klubu FC Barcelona (niezorientowanym Czytelniczkom podpowiem tylko, że to ten klub gdzie gra Messi i mąż Shakiry – Pique – chodzące wow). Ja miałam wiele obaw związanych ze zwiedzaniem stadionu, bo cały czas pamiętam mój pięciogodzinny trening na Santiago Bernabeu, kiedy to nie pozwolono nam wjechać wózkiem i całą wycieczkę nosiłam Franka na rękach (klik,klik). Na Camp Nou jest inaczej. Jest on maksymalnie dostosowany do potrzeb, do muzeum z wejścia można wjechać windą, a potem wszędzie są szerokie kładki (nie schody!) i przejścia. Osoby na wózkach niestety nie mogą wejść na dolną trybunę i jeśli skorzystają ze ścieżki dla nich przygotowanej omijają zaplecza – szatnię, salę konferencyjną, ściankę, wejście na murawę. Winda z muzeum wiezie ich bezpośrednio na górną trybunę do stanowisk komentatorskich (niedostosowanych) i sklepu firmowego – okazałego, bajecznie kolorowego, turbo multimedialnego i dostosowanego. Sklep jest dwupiętrowy, a piętra łączy winda. Ponieważ spędziłam tam czas ze znawcą tematu, to posmakowałam kilku ciekawostek i porównań. Na przykład to, że na Bernabeu było oddzielne pomieszczenie na trofea Ligi Mistrzów, a w Camp Nou to balkon na podwyższeniu. Z prostego powodu: Real ma coś około dwudziestu tych pucharów, a Barca pięć. Za to buty Messiego (te złote) robią super wrażenie i odejść nie mogliśmy z sali kinowej, na której analizowaliśmy wszystkie sztuczki i zwycięstwa. Ponieważ nasz Tata jest po stronie Realu, a Franek złośliwość odziedziczył po mnie – we wszystkich relacjach do domu Francyś przechwalał Camp Nou.

Z punktu technicznego i logistycznego mnie wygodniej było na Camp Nou, nosiłam Franka i respirator zaledwie godzinę, ale i tak potrzebowałam wielu odpoczynków (dokarmianie pegiem działa, a i ja nie jestem najmłodsza). Największą przyjemnością była dla mnie radość Franciszka, bo z otwartą buzią oglądał wszystkie ekspozycje, wszystkie filmiki, porównywał zmieniające się stroje na przestrzeni lat i buty, które z bardzo dziwnych pepegów ewaluowały w buty Roberta, które widnieją na naszej półce piłkarskiej w domu.

Z ciekawostek barcelońskich to musicie wiedzieć, że hostel w którym spaliśmy mocno kibicuje Barcelonie. Kiedy jego właściciel usłyszał, że Franek jest takim wielkim kibicem, z dumą przyznał, że jego syn jest szefem klubu kibica FC Barcelony i zza lady wyjął limitowany kibicowski szalik, który na ulicach wzbudzał podziw oraz porozumiewawcze mrugnięcia.

Kolejnym punktem w planie Franciszka było oceanarium, które wcześniej obejrzał przez internet z Agatą na lekcji hiszpańskiego. Oceanarium robi wrażenie, aczkolwiek moim skromnym zdaniem nie jest to absolutny must have wyjazdu do Barcelony. Jeśli się nie wyrobicie, ten punkt spokojnie może Wam zastąpić wrocławski odpowiednik. Francyś był jednak zachwycony, bo prawdą jest, że obiekt jest zrobiony mocno dla dzieci. Są oczywiście tylko kładki, a wszelkie schody uzupełnia winda i czytelne oznaczenia, ale nie to jest najfajniejsze. Najbardziej podobało mi się to, że wszystkie akwaria były na wysokości frankowych oczu i ani razu nie musiałam go podsadzać, bo ze swojego metr dwadzieścia w kapeluszu, wszystko widział bardzo dokładnie. Oceanarium było też jednym z niewielu miejsc, gdzie „honorowano” niepełnosprawność Franka. Po okazaniu legitymacji osoby niepełnosprawnej Franek płacił tylko 8 euro za bilet, ja weszłam bezpłatnie jako opiekun osoby niezdolnej do samodzielnej egzystencji.

Największe wrażenie na Franku zrobiła paszcza wieloryba, przez którą wjeżdżało się, żeby obejrzeć część ekspozycji oraz widok na marinę, gdzie cumowały imponujących rozmiarów jachty. Franciszek – znany w rodzinie przyrodnik entuzjasta zachwycony był rybą skrzydlicą, ale zasmuciły go pingwiny, które w porównaniu z tymi prezentowanymi na filmach były trochę ospałe. Mnie, jak to Matce zaimponowała pani nurek, która z klasą, gracją i elegancją w obcisłym kombinezonie odkurzała akwarium, zupełnie nie zwracając uwagi na robiących jej zdjęcia turystów. Trasy w oceanarium są bardzo dobrze oznaczone i podzielone: na trasę dla wózków i dla pieszych. Windy szerokie i wygodne i tak rozmieszczone, że nie sposób było czegoś pominąć. To bardzo ważne, bo czasem po wyjściu kluczymy, sprawdzając, czy pokonujemy całą trasę wycieczki. 

Kiedy odhaczyliśmy wszystkie obowiązkowe punkty wizyty Franka, postanowiłyśmy pokazać mu nasz plan na Barcelonę. Na szczęście we Franku łatwo jest zaszczepić zmysł turysty. Wystarczy obiecać, że nie będzie żadnych przebierańców i wyciągną jakiś smaczek: na przykład to, że budowa Sagrady Familii trwa już 137 lat i warto zobaczyć, na jakim jest etapie. Czy Wy wiecie, że dopiero współcześnie specjalnym dekretem wydano pozwolenie na jej budowę, a do tej pory była to tylko samowolka? Pod Sagradą (z resztą jak wszędzie) uważajcie na kieszonkowców, którzy są tam w siódmym niebie, bo oniemieli z zachwytu turyści z otwartymi plecakami i portfelami w tylnych kieszeniach sami proszą się o kradzież. Sprzedamy Wam też inny patent – nie stójcie w tłumie pod samą Sagradą. Wystarczy wejść do tego parku, który jest od frontu świątyni, przejść dookoła oczka wodnego i macie przepiękny widok pełen zieleni. Co prawda trzeba tam pokonać kilka stopni, ale mamy już wprawę w zagadywaniu przystojnych hiszpańskich mundurowych, z czego bez najmniejszych oporów korzystaliśmy.

Po Sagradzie postanowiliśmy obejrzeć nieco więcej Gaudiego, więc Agata zabrała nas na Passeig de Garcia, gdzie stoją kamienice zaprojektowane przez tego słynnego architekta. Trzeba przyznać, że żadne słowa nie oddadzą tego, co widzieliśmy. Szczegóły, malutkie rzeźbienia, te okna. Naprawdę niesamowite. Na zdjęciu powyżej widzicie, jakie tłumy postanowiły nam towarzyszyć, dlatego Franek nie był zachwycony tym miejscem, więc szybciochem do metra i pojechaliśmy do Parku Guell. Tutaj mocno przyda Wam się rozkład jazdy, bo to chyba jakaś opatrzność nad nami czuwała, ze darowałyśmy sobie spacer od ostatniego przystanku metra, tylko wsiadłyśmy do autobusu miejskiego. Moje plecy do dziś są mi za to wdzięczne, bo Park, w którym mieści się domek Gaudiego jest baaaardzo wysoko na wzgórzu. Zrobiliśmy małe show w postaci karmienia do pega, bo Franek i cały jego sprzęt mocno zwracały wszędzie uwagę, obejrzeliśmy najdłuższą ławkę na świecie i znów autobusem wróciliśmy do pokoju. Poniżej widok spod Parku Guell – nocą robi jeszcze większe wrażenie. Aha! Park dzieli się na dwie części: płatną i bezpłatną. Warto zanim kupicie bilety wejść do strefy bezpłatnej, żeby zobaczyć czy macie ochotę na więcej. Więcej stopni, górek i podejść.

Jeśli jeszcze Wam mało, to nie zapominajcie o najsłynniejszym targu w Barcelonie. La Boqueria to szaleństwo zmysłów. Oszaleje Wam wzrok od ferii barw, węch do zapachów i smak, jeśli skusicie się na choćby część pyszności. Stoiska pełne słodyczy albo owoców, ale także wędlin i hiszpańskim przetworów sprawiły, że spacerowałam tam z szeroko otwartą buzią. Franka zachwyciło tam tylko jedno. Ciekawe, dlaczego?

O tym, co zobaczyliśmy i kogo poznaliśmy bez planu, przy okazji wizyty w Barcelonie w kolejnym wpisie! Zaglądajcie.

Wakacyjna wycieczka do Hydropolis

Chociaż za rogiem czai się rok szkolny i za chwilę wkręcą nas trybiki planów lekcji, przedszkola, zajęć Franka i planów Leosia, to przecież nie będziemy udawać, że już po wakacjach. Leoś codziennie wraca z podwórka z nowym kamieniem, piórkiem albo patykiem do kolekcji. Mocno szczęśliwy. Mniej szczęśliwe są jego skarpetki i stopy, których doszorowanie jest jak syzyfowa praca albo karma dla Matki – tylko nie wiem jeszcze za co. Francyś tymczasem podbija nowe kanały na YT korzystając ze szkolnej wolności i codziennie negocjuje by NIE WYCHODZIĆ na spacer – karę największą. Na szczęście gdzieś głęboko pod skórą drzemie w nim nutka odkrywcy i na dźwięk słowa „wycieczka” zwykle zmienia zdanie.

Tak było w minioną niedzielę, kiedy tłumnie wybraliśmy się do wrocławskiego Hydropolis – muzeum wody, jak to nazwali nasi chłopcy i jeśli w dalszym ciągu ludzie będą tak marnować wodę, to myślę, że nazwa muzeum będzie tu jak najbardziej trafiona. Spędziliśmy w Hydropolis świetny czas. Przed samym wejściem jest kurtyna wodna z fotokomórką. To istna ściana wody, na której wyświetlane są sympatyczne animacje. Dla dzieci to pierwsza atrakcja, dlatego jeśli planujecie tam wizytę koniecznie zaopatrzcie się w zapasowe ubrania – przynajmniej dwa komplety. Na wejście i na wyjście. Leoś, Janek i Ida oszaleli na punkcie ucieczek przed strumieniem wodnej ściany, a i tak najfajniej było wtedy, kiedy woda ich właśnie dopadła.

Potem jest jeszcze ciekawiej. Multimedialne pokazy ciekawią zarówno dorosłych, jak i dzieciaki. Nawet Leoś znalazł tam coś dla siebie. Podwodne straszne morskie stworzenia robią wrażenie, a strefa dla maluchów, gdzie trzeba przedostać się przez sieć rybacką albo tunel przez który można przejść siedemdziesiąt pięć razy to była niesamowita frajda. Franek bardzo dokładnie obejrzał wnętrze łodzi podwodnej, a ja podglądając nurka w czasie pracy chyba nabawiłam się choroby morskiej. Wielkie modele statków, pradawne wynalazki wodne, a także ciekawostki naukowe to było coś w punkt dla Franka. Wiecie, że we frytkach jest 57% wody? Tym sposobem Hydropolis oczarowało każdego z nas. Bo wodę widzimy tam w każdym stanie skupienia. Była para, był śnieg, była lodowa rzeźba (nie z lodu, ale mocno realistyczna). Była w końcu cała makieta Wrocławia oraz wielki rekin fruwający nad głową, co do dotknięcia którego Leon w ogóle nie mógł się przekonać.

W Hydropolis jest kilka małych salek kinowych – niestety nie mieliśmy możliwości skorzystania z nich, bo nasza najmłodsza część ekipy za nic w świecie nie dała się przekonać do siedzenia w miejscu przez dziewięć minut. Całość choć pod ziemią, dostosowana jest do potrzeb osób niepełnosprawnych. Winda jest spora, a wszystkie atrakcje tak usytuowane, że ze spokojem nasi więksi leżący koledzy mogą się tam wybrać. Franek nie zobaczył tylko makiety Delty Nilu, bo ciężko było mi go do niej dostawić. Plusem Hydropolis jest to, że bilety kupuje się na godziny – nie ma więc dzikich tłumów, przez które twarz dzieci na wózka ląduje na wysokości pup innych zwiedzających.

Chociaż Hydropolis nadal nie przekonało Franka do picia wody i nadal nakazuje ją sobie dawać do pega, to ma plan tam jeszcze wrócić, a Leoś już zapowiedział, że Muzeum Wody jeszcze go zobaczy.

Jednodniowa wycieczka szkolna

Franek pojechał dzisiaj na jednodniową wycieczkę szkolną. Przeżywał to już od kilku dni, bo jechali aż do Torunia, a wychowawczyni – Pani Ania obiecała im planetarium, pływanie statkiem po Wiśle i kosztowanie toruńskich pierników. Z resztą które dziecko nie przeżywa wycieczki szkolnej? Dla Franka to nie tylko atrakcja w postaci wyjazdu, ale także możliwość do spędzenia całego dnia ze swoimi kolegami ze szkoły. Jak zwykle osobą towarzyszącą Franciszka był Tata. 

A teraz konkurs! Wymień pięć rzeczy, które Twoje dziecko zabierze ze sobą na wycieczkę szkolną. 

Nagrodą jest ulga, jaką poczujesz, czytając mój wpis dalej.

Franek porusza się na wózku. Niestety opcja wózka elektrycznego nie wchodzi w grę, bo nie byłoby jak go przewieźć. Dlatego, jak zwykle będzie siedział w kimbie – wózku spacerowym, a jego koniem pociągowym będzie tata. Oprócz wózka Franek potrzebuje także respiratora i ssaka. To dwie rzeczy, które zawsze są z nim. Franek waży 10 kg, respirator 7, a ssak 5. Jak wycieczka, to wycieczka wiadomo, że trzeba zabrać plecak. Co znalazło się w plecaku Franka? Nic. Ponieważ Franio siedzi, swój plecak zabiera Tata. A w plecaku: 

-obwód do respiratora (czyli ta długa rura)

-kosmetyczka, a w niej: filtr na wyjście, filtr na wejście do respi, złączka, rękawiczki, gaziki, nożyczki, środek odkażający, rurka na wymianę, chusteczki antybakteryjne, taśma klejąca oraz sól fizjologiczna. Nota bene podobną kosmetyczkę noszę w torebce.

-dodatkowo chłopcy zabrali jeszcze przetwornicę prądu, by jeśli będzie taka możliwość, móc ładować się w autobusie (niestety okazało się, że ta opcja nie wchodzi w grę, ponieważ nasza przetwornica nie jest kompatybilna z prądem autobusowym. Chłopcy więc będą musieli sobie radzi na żywioł i ładować się przy każdej możliwej okazji – np. na stacji lub w czasie postoju czy obiadu. Inaczej w drodze powrotnej czeka tatę wentylacja ręczna).

Na wycieczkę panowie zabrali też… własny fotelik samochodowy. Ponieważ Francyś jest zbyt mało stabilny, żeby siedzieć w dużym autobusowym fotelu, tata zamontował fotel samochodowy na czas drogi. Kiedyś korzystaliśmy z opcji pasów samolotowych, które też mamy na magazynie przydasi, ale w foteliku jest Frankowi zdecydowanie wygodniej. 

Dlaczego to wszystko? Z Kalisza do Torunia jest mniej więcej 170 km. W tym czasie, bez bezpiecznego przybornika w postaci domowych szuflad może zdarzyć się wszystko. Dlatego trzeba przygotować się na każdą ewentualność, bo w przypadku respiratorowców liczy się działanie natychmiastowe. Nie można pozwolić sobie na luksus oczekiwania na „aż mama dowiezie”, tylko trzeba działać od razu. Jeśli zaś chodzi o baterie… no to choroba Franka nauczyła nas czegoś bardzo życiowego. Mianowicie jest to kreatywność i nie wątpię, że Tata sobie poradzi.

Żeby jednak nie było tak szpitalnie i przydasiowo, to rzecz jasna we Frankotatowym plecaku znalazło się też miejsce na smakąski, wodę i ukochaną ostatnimi czasy miętę. A ja, jak na prawdziwą matkę przystało, nie dałam dziecku nic na długi rękaw. Także ten, Toruniu liczę na piękną pogodę dzisiaj!

Na zdjęciu powyżej: zawartość mojej kosmetyczki torebkowej, na wyjścia do kina, na spacer, do parku, do marketu: żel antybakteryjny, złączka (zielona), gaziki jałowe, tasiemka do rurki, filtr (z niebieskim paskiem), filtr na wyjście z respiratora, nożyczki (na roboczo wystarczą takie małe, normalnie używamy większych – chirurgicznych, są wygodniejsze), sól fizjologiczna i niejałowe rękawiczki. Oprócz tego rurka tracheo, która jest zwykle przy respi i jałowe rękawiczki razem z nią. Taki tam ekwipunek wycieczkowy.

Koniec świata

Jak do tej pory mądre głowy nie wymyśliły leku na potworzastego. Wiecie więc, że jedynym sposobem na opóźnienie jego postępów jest stała i systematyczna rehabilitacja ciała, twarzy, języka oraz specjalistyczny sprzęt. Franio ćwiczy codziennie przez dwie i pół godziny. Czy są jakieś odstępstwa? Oczywiście! Wtedy, kiedy Franek jest chory na coś poza chorobą podstawową lub kiedy ma wizytę u jakiegoś doktora. Lub (i teraz nasza szefowa rehabilitacji Monika dostanie zawału), kiedy Francio ma ochotę na wagary. Nie ma co się dziwić, nawet największy prymus, a przyjmijmy, że Francesco takim jest, bywa czasem znużony powtarzalnością dnia. Opowiem Wam więc, co dzieje się wtedy, kiedy Młodziak ma wagary…

Wczoraj na fejsbuka wrzuciłam taką anegdotę:

-Mamo! A ja poznałem dzisiaj bardzo fajną dziewczynkę- oznajmia Francesco.
-O, świetnie. Jak ma na imię?
-Jak dziewczyna z naszej rodziny, którą kocham najbardziej na świecie.
-Ania…- zgaduję z pewnością w głosie.
-Nie mamo- rzecze zdegustowany-Michalina.

(Ciocia M.,czyli)

Poza tym, że oczywiście byłam mega pewna, że chodzi o mnie i doznałam lekkiego szoku, to zupełnie nie dziwie się Franciszkowi, że dziewczyną, którą kocha najbardziej na świecie jest M. Przecież jest jego mamą chrzestną, dba o niego jak nikt inny i zabiera na wagary! Kiedy więc poprosiła mnie, żeby w czwartek odwołać rehabilitację, bo ma na ten dzień plan, nawet nie pytałam o co chodzi. Do momentu aż się wystraszyłam, bo napisała mi smsa: „jesteśmy na końcu świata, wrócimy późno”. Oho. Na pewno.

Ale oni serio byli na końcu świata! No popatrzcie. Takie wagary, to ja rozumiem! W sumie to się nie dziwię, że kocha ją najbardziej na świecie.

Zdjęcia wykonano w przecudnej, przyjacielskiej, wyjątkowej Agroturystyce Motylówka

Szalejący Łoś

13405649_1192003504198990_537380836_o

W ubiegły czwartek napisałam na facebooku, że Franek jedzie na wycieczkę klasową. Bez Mamy i Taty. Sam. Znaczy z M., no ale wiecie, że bez nas. No i że muszę melisy w takim wypadku, bo dzień zapowiada się ciężko. I wcale nie chodziło mi o to, że jestem nadopiekuńcza, że dziecięcia spod skrzydeł kwoczych wypuścić nie chcę, że brak mi luzu… Uwierzcie, jesteśmy jednymi z bardziej wyluzowanych respiratorowych rodziców, jakich znam. To znaczy o to też mi chodziło, bo Matki zazwyczaj stresują się klasowymi wyjazdami i tymi sodomami, które się tam dzieją. Wiem, że dopiero w okolicach gimnazjum papierosy- taką mam przynajmniej nadzieję, a dziewczyny to jeszcze nie teraz- taaa… matki lubią wierzyć w bajki, jednakowoż mimo stwarzanych pozorów, postaram się polubić dziewczyny moich chłopców. Luz więc pełen. Duma nawet, bo 13446268_1099128303506198_334119112_oFranka wespół z Ciocią M. i Panią Anią to chyba z miesiąc na tę wycieczkę namawiałyśmy, bo Młodziak bał się, że będzie głośno, że będą stwory i inne dziwolągi. Nawet o przewóz zadbaliśmy i w busiku wycieczkowym Tata zamontował specjalne pasy, żeby Frankiem nie ciskało przez całą drogę. Także spokój, cisza, szum fal, drink z palemką i malowanie paznokci.

Skąd więc ten wpis na facebooku, zapytacie? Ponieważ moi mili, wysłałam na wycieczkę13441951_1192004210865586_1111484773_o
dziecko na stałe podłączone do respiratora. I tej kwestii moje serce i głowa nie były w stanie przeskoczyć. Dlatego, zanim w ogóle w czwartkowy poranek Francyś opuścił dom przeszedł generalny przegląd: gruntowne odessanie z wlewką z soli fizjologicznej, wymianę wszystkich filtrów przy ssaku, wymianę całego obwodu przy respiratorze (rury, filtrów, złączek). Dostał ładowarki i kable. W torbie miał nową rurkę tracheo na wymianę. Dopiero tak zabezpieczonego mogłam ze spokojnym sumieniem wypuścić na klasowy wyjazd. Oczywiście oprócz tych niuansów dostał też kanapkę, picie i inne smaczystości, a także słynne już na cały internet dwie dychy na szaleństwa. Tak zabezpieczony, lekko zestresowany, ale szczęśliwy pojechał… do wioski Indian!

Wypuściłam z domu Franciszka, a wrócił „Szalejący Łoś” w kowbojskim kapeluszu. Czy znacie bardziej przystojne combo Indianina z kowbojem?

13389137_1192003244199016_1761012509_o