Sześć

Są takie daty, które człowiek pamięta zawsze. No bo kto nie wie, że w lipcu 1410 roku my im pod tym Grunwaldem tośmy taki łomot sprawili, że do dziś co roku robią powtórki.

Są też tak zwane daty rodzinne. Mąż mój taki na przykład. Po kilku datowych wpadkach teraz w środku nocy obudzony pamięta, kiedy jego wspaniała małżonka ma urodziny. I już wcale nie wymagam, żeby pamiętał które. Wystarczy, że wie. Są też daty, które lubimy, ale na wszelki wypadek mamy je wyryte. Dosłownie. Na obrączkach. Do tej pory Mama moja robi się blada, bo my zawsze ale to zawsze musimy sprawdzić, kiedy braliśmy ślub. Jakoś żadne z nas nie ma pamięci do tej akurat daty. Są też daty wyjątkowe- to daty urodzin naszych synów. Dwa najważniejszy dni w naszym życiu.

Jednak chce Wam napisać, że w naszej rodzinie jest jeden dzień, kiedy to wszystko zaczęło się jeszcze raz. Kiedy kolejny raz zaczęliśmy budować to, co życie próbowało nam zepsuć. Kiedy przepełnieni nadzieją, miłością i wiarą, że wszystko będzie dobrze.

Zero, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.

Sześć.

Dziś mija sześć lat odkąd Franio po długich szpitalnych tułaczkach wrócił do domu. Chłopiec, który trafił na konsultację z niewydolnością oddechową w ciągu pięciu miesięcy przeszedł tyle, ile czasem niejeden dorosły nie jest w stanie znieść. Chłopiec, w którego siłę od początku zwątpiły wytyczne medycyny i lekarskie przewidywania. Chłopiec, który wbrew wszystkiemu jest mądrym, silnym i wspaniałym chłopakiem. Który czerpie z miłości i wiary rodziny i zupełnie obcych ludzi. Chłopiec, którego miało dziś już nie być. Chłopiec, który sześć lat jest w domu.

Mój syn.

Franek.

To będzie dobry dzień.

Nareszcie w domu.

Od samego rana wariowaliśmy! Tata dokonywał ostatnich schodowych poprawek, mama sprzątała i co 5 minut sprawdzała, która godzina i generalnie w powietrzu było „to” czuć. O 11.15 przyjechał Doktor Opiekun- nim zdążył zapoznać się z Frankowym sprzętem- nadjechał On. Dziedzic. Podjechał po cichutku i tylko pies dał znać, że już jest. Był mały problem logistyczny w związku z naszym wąskim korytarzem i dlatego Panowie Karetkowi wnieśli Franklina na rękach. Kiedy tylko Młody wylądował w swoim własnym osobistym łóżeczku od razu z ciekawością zaczął rozglądać się po nowym dla niego miejscu. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie dużo gorzej. A tu ani płaczu, ani marudzenia tylko uśmiechy do nowej Cioci i zaczepki Doktora Opiekuna.

Kiedy już wszyscy pojechali i zostaliśmy sami… było już tylko dobrze. Co prawda przeżyliśmy już DWIE(!!!) trzyminutowe awarie prądu i matka przypłaciła je dwoma stanami przedzawałowymi, ale Franek zniósł je bardzo dzielnie. Właściwie to gdyby nie moja panika na twarzy, pewnie nawet by tego nie zauważył. Tato już zorganizował akumulator na wszelki wypadek i przetwornica też stoi pod ręką,  na dniach będziemy mieli agregat- także dostawco energii drżyj! Sprzęt śmiga rewelacyjnie. Respirator chodzi cichutko, pulsoksymetr ładnie liczy i tylko dźwięk ssaka przyprawia nas o zawał. I tu pytanie do Mam dzieci respiratorowych: Wasze ssaki też buczą jak tabun traktorów? Czy to tylko model taki nam się trafił? Nie pomaga stawianie na ręczniku, czy na podłodze- buczy jak szalony i już! Po południu przybyły najbliższe ciocie A. i M. i babcia Domowa, a wieczorem wpadła babcia Wandzia od jabłecznika i pomogła przy kąpieli i karmieniu.

Jest godzina 21:57

Teraz mama stuka posta, tato poszedł na spacer, kolacja „się robi”, a Franek śpi. Czyli mamy w końcu prawdziwy dom. Po 143 dniach nasz syn wrócił do domu. Dlatego proszę tam ciszej klikać te komentarze, żeby się chłopina wyspał po tak długim niebycie:-)

 

Jesteśmy szczęśliwi. Bo w każdej beznadziejności trzeba sobie dać radę.

 

A to moje chłopaki.  Niedaleko pada jabłko…