Wsiąść do pociągu byle jakiego

Co jakiś czas w ramach konsultacji zdrowotnych odwiedzamy Warszawę. Odwiedzamy gabinet Pani Dr Agnieszki Stępień- jak do tej pory jedynej specjalistki od pleców, co do wizyt u której, możemy powiedzieć, że jest sens. Ponieważ w czasie wizyty, Pani Doktor sporo z Franiem ćwiczy, staramy się dowozić Młodziaka wypoczętego i z energią do ćwiczeń. Dlatego też zazwyczaj wybieramy się do stolicy dzień wcześniej. Tak było i tym razem…

Kanapę zarezerwowaliśmy u nieznajomych! Serio. Mamy takie szczęście do ludzi, że wystarczyła krótka wymiana zdań na facebooku, by Magda- nasza Czytacza od zawsze- powiedziała: ok, to o której czekać na Was z frytkami? Tym sposobem spakowani jak na wojnę, z wielkim workiem przydasi, ssakiem, respiratorem i ambu pod pachą na dworcu PKP wsiedliśmy w pociąg do Warszawy. Tym razem bowiem Tata i Leon zostali w domu, czworo to już tłok, a naprawdę nie było sensu męczyć Milusia. Tym bardziej, że o podróży pociągiem Franc marzył już od bardzo dawna. Uznaliśmy więc, że dlaczego nie? Pociągi są teraz nowoczesne, dostosowane, personel przyjazny, zniżki, ulgi i takie tam. I powiem Wam, że nic mnie bardziej nie wkurza niż fakt, że komfort życia mojego syna cały czas zależy od „interpretacji przepisów”.

Zaczęło się już na dworcu w Kaliszu, kiedy z panem z okienka kasowego za nic w świecie nie mogłam porozumieć się, co do zniżek przysługujących Frankowi i mnie, jako jego opiekunowi. Teoretycznie moglibyśmy skorzystać ja z 95% (jako opiekun osoby niezdolnej do samodzielnej egzystencji), ale dzieciom nie nadaje się grup inwalidztwa. Wtedy Franek mógłby skorzystać z ulgi 49%. Jestem w stanie przyjąć fakt, że nie należy nam się ten rodzaj ulgi, bo Franio- chory czy nie- w wieku lat sześciu nie jest na tyle samodzielny, by podróżować pociągiem. Dlatego, zgodnie z informacją uzyskaną na infolinii pkp intrecity – poprosiłam o ulgę 78%. Przysługuje ona wtedy, kiedy dziecko i opiekun udają się m.in. na wizytę lekarską. Tak było, tylko my na to nie mieliśmy żadnego dokumentu. Wizyta u Pani Dr odbywa się w gabinecie prywatnym, więc zaświadczenie o niej mogliśmy uzyskać dopiero następnego dnia. Pan w kasie powiedział mi więc, że ten rodzaj biletu biorę na własną odpowiedzialność i wszystko zależy od interpretacji konduktora. No i mojego czaru.

Mój czar prysł, kiedy podjechał pociąg. Na wstępie bowiem zaproponowano nam miejsce w składzie na rowery. I śmieszno i straszno. Dziecko przecież „i tak siedzi”, a tam jest siedzenie, to i pani usiądzie. Pani zrobiła minę w stylu „chyba kurde kpisz” i usłyszała, że tu pani zostawi wózek i poszuka dwóch (wykupionych z resztą) miejsc w pociągu. Objuczona jak stara oślica, przeklęłam więc na czym świat stoi i doszłam do brutalnego wniosku, że o tak tu będę stała, a dziecko niech sobie świat przez okno ogląda. Na szczęście zainteresowała się nami współpasażerka, która zaproponowała wspólne poszukiwania wolnych miejsc i tym sposobem chwilę później wrzucaliśmy na fejsa pierwsze zdjęcia z podróży, a nasz wózek jechał do Warszawy dwa wagony dalej. Do samiusieńkiej Łodzi zastanawiałam się, jak ja sobie z tymi tobołami dam radę przy wysiadaniu na Centralnym. Pani konduktor poinformowała mnie, że nie ma możliwości przeniesienia wózka do naszego wagonu i z uśmiechem powędrowała szukać tych bez biletu. Ma jednak Matka Anka żyłkę hazardzistki, prawda?

Przystanek łódzki okazał się super. Bowiem tuż obok dosiadła się Pani Babcia. Pani Babcia, jak to Panie Babcie mają w zwyczaju od razu zagaiła. A dokąd, a po co, a że chłopiec ładny, a że gaduła, a że imię ma piękne. Oho. Przyjaciółka. Zabezpieczyła więc Matka syna swego pierworodnego maksymalnie, przewentylowała, odessała na zapas i poprosiła Panią Babcię o dozór. Pani Babcia z rocznika walecznych i bez strachu była i przysiadła się do Francysia, tylko po to, by Matka mogła pokonać dwa wagony w siedem sekund, zabezpieczyć jeżdżący w tę i nazad wózek, zlokalizować dwa miejsca bliżej położone i pogonić po syna. Ale te tobołki. Pani Babci starowinki serca już męczyć nie miałam, jednak na szczęście spod ziemi wyrosła Pani Pomocna z początku podróży. Znów chwyciła za torby i torebeczki i pomogła nam się przenieść do wagonu z naszym wózkiem i życząc miłej podróży wysiadła do swoich spraw. 

Dworzec Centralny w Warszawie jest bez sensu. Pierdylion schodów i stopni. Pięć wind na krzyż i każda położona tak, że kilometrów robi się sto razy więcej, niż ci bez wózków. Do tego personel. Albo nic nie wie, albo zbywa. Albo mieliśmy pecha po prostu. Bo choć z pociągu odebrała nas Ciocia Magda, to w drodze powrotnej chcieliśmy być samodzielni. I wiecie co? Ludzie są super. Ile razy byśmy się nie zbliżyli do schodów, zaraz ktoś pytał, czy pomóc. Młodzi, starzy, niscy i wysocy, przystojni (!!!) i całkiem odwrotnie. Wszyscy. Poza panami z ochrony i porządkowymi. Oni mieli klapki na oczach. Na szczęście największą atrakcją dla Frania było oglądanie pociągów. Dlatego, kiedy tylko odnaleźliśmy nasz peron, wyjęliśmy fryty (wiem, zła matka), to godzinę spędziliśmy na oglądaniu tych szybkich i ładnych i tych trochę wolniejszych składów. Pisałam, że do Warszawy jechaliśmy takim… tym wolniejszym? No to do domu już nie. Podjechał piękny taki, na wypasie i z fotokomórką. Miejsca mieliśmy wykupione tuż przy wejściu i z gwarancją pomocy. Gwarancję wypełnili współpasażerowie, którzy tak ochoczy zerwali się do pomocy, że niewiele by brakowało, by Matkę nosić zaczęli, a i przy wysiadaniu uprzedzony pan konduktor do noszenia się znalazł. 

Czy polecam podróż pkp? Jeśli dziecko marzy, to i owszem, jak najbardziej. Jeśli nie i musisz mieć milion tobołków, jedziesz sam, masz pod opieką dziecko na wózku, nie polecam. Jeszcze kilka lat świetlnych brakuje, by nie trzeba było o wszystko pytać i prosić. By oznaczenia była widoczne i czytelne, miejsca naprawdę dostosowane i nie pro forma. Personel przeszkolony i nie na odwal się. Franio był zachwycony samą podróżą, jak i całą otoczką- sprawdzeniem biletu, komunikatami na dworcu i w pociągu, obserwowaniem podróżnych. Ja, choć naprawdę staram się nie narzekać, wróciłam zmęczona jak koń po westernie. 

I na koniec powiem Wam coś strasznego. Franek przeczytał, że ten pociąg jechał aż do Białegostoku… Wiecie, o czym słyszę od czwartku?