Zimowisko pod respiratorem

Nigdy wcześniej nie braliśmy tego nawet pod uwagę. Bo w sumie jak? Z respiratorem na zimowisko? Oczywiście wychodziliśmy na trochę na śnieg, jeśli tylko spadł u nas w Wielkopolsce, ale zwykle to była krótka przechadzka naszą ulicą lub  ultraszybki kulig zorganizowany przez Wujka Miodka. W tym roku pojechaliśmy jednak na całość. I to totalnie. Na zaproszenie Kasi i Grzesia spędziliśmy fantastyczny tydzień zasypani śniegiem po same uszy. Najszczęśliwsi oczywiście byli chłopcy, bo Leoś spróbował nauki jazdy na nartach, Franek na swój sposób także i obaj stwierdzili, że to były najfajniejsze ferie w ich życiu. My totalnie odpoczęliśmy, naładowaliśmy akumulatory i hartowaliśmy się na mrozie. Było super.

Tymczasem Ci z Was, którzy obserwują nas gdzieś tam w sieci byli na bieżąco, widzieli wyczyny naszych chłopców i pytali. A jak to Matko Anko z tym respiratorem i śniegiem? To już spieszę tłumaczyć. Na wszelki wypadek w bagażu mieliśmy wszystko, co mogłoby się zepsuć. Każda najmniejsza pierdółka, która mogła ucierpieć miała swój zapas. Stąd nasz bagażnik, choć tym razem bez elektryka, to i tak wypchany był po sam dach. Poza standardowym wózkiem spacerowym, zabraliśmy oczywiście sanki – te dla Leosia to były zwykłe ślizgi z allegro, Frania sanki mają oparcie i gruby śpiwór. Nie są to sanki „dla niepełnosprawnych” tylko takie zwykłe bardziej wypasione, wymyślone przez Ciotkę Bruniaczową, które sprawdziły się doskonale na małym i dużym śniegu. Franek był zachwycony przeprawami przez śnieg i szybkim zjazdem z górki. Ale jak to możliwe?

Pół godziny mniej więcej zajmowało nam ubieranie Franka i montowanie jego oraz jego sprzętów na sankach. Przez cały tydzień tylko dwa razy pogoda nie sprzyjała nam tak bardzo, że zostaliśmy w domu, a Tata jechał z Leosiem w świat. Zostawaliśmy w domu bez poczucia straty – czytaliśmy książki, oglądaliśmy telewizję w obcych językach i pichciliśmy smakowite smakąski. Kiedy jednak pogoda sprzyjała, a sprzyjanie pogody to słońce i nie mniej niż minus pięć stopni, to podróżowaliśmy. Jak przygotowaliśmy do wyjścia Franka i jego respirator? Franka ubierałam na cebulę. Dwie pary skarpetek, ciepłe getry, grube spodnie i spodnie narciarskie. Do tego podkoszulka, ciepła bluzka i polar oraz oczywiście szalik i rękawiczki. Na głowę Franek ubierał narciarską kominiarkę, żeby nie wiało w uszy i zimową czapkę. Do śpiwora w sankach wkładaliśmy koc na spód, termofor do środka, Franka i kolejny koc. Respirator miał opatuloną rurę otulaczem, który zrobiła dla Franka Babcia Bola, a sam respirator owijaliśmy kocem. Ambu i rura schowane były maksymalnie w śpiworze – chodziło o to, żeby powietrze, które wtłaczane jest bezpośrednio do płuc było jak najmniej wyziębione. Franciszek ani razu nie wrócił do domu wychłodzony. Kiedy potrzebował ambu, to wyjmowaliśmy je ze śpiwora i wentylowaliśmy go w miarę krótko, ale ciepłym – ogrzanym termoforem ambu. Zawsze mieliśmy przy sobie termos z ciepłym piciem i jakąś przegryzkę. A wszystko po to, żeby Franek mógł spacerować maksymalnie dwie godziny. Taki przedział czasowy uznaliśmy za najbardziej bezpieczny dla Franka i jego sprzętów i wygląda na to, że to się sprawdziło.

Czy polecam zimowisko respiratorowcom? I tak i nie. My nie należymy do wzorca postępowań, jeśli chodzi o życie z rurką i całą otoczką, więc jeśli lubisz smak ryzyka i nie oczekujesz turbo długich spacerów po zaśnieżonych szczytach, to jak najbardziej. Nam wystarczyły w zupełności krótkie wypady na górki, dwugodzinne spacery po okolicy i dwa frankozjazdy „na nartach”. Wyjazd z respiratorem zimą w góry to konieczność liczenia się z kaprysami pogody i tym, że całe zimowisko można spędzić w pokoju. Trzeba liczyć się z zaspami w czasie spacerów – kimba, czyli wózek przez metrowe zaspy? No way! A, że nie widziałam sanek, które byłyby w stanie zmieścić np. Szymona zwanego Preclem, to zostałaby tu tylko jakaś własna konstrukcja. Nadal pewnie pozostaniemy fanami wypoczynku wczesnym latem (bo pamiętacie, że za gorąco to też źle), ale za zimowisko 2019 Kasi i Grzegorzowi baaaardzo dziękujemy!

Głuchy telefon

Dzień 1.

Siedzimy i bezmyślnie patrzymy na telewizor. Wyłączony. Jest cicho. Okrutnie cicho. Mieliśmy tyle planów… że wieczór romantyczny, że coś dobrego do jedzenia i słodkie lenistwo. Tymczasem milion razy sprawdzamy, czy komórki mają zasięg. Mają i nie dzwonią. Bez sensu. Przecież byliśmy pewni, że zadzwonią godzinę temu. Minęła druga w nocy. Nie zadzwonili. Idziemy spać.

Dzień 2.

Nic się nie klei. Żeby nie myśleć załatwiamy formalności. Banki, urzędy, zakupy. Do 12647900_1007298636022499_1159937667_nwózka bezmyślnie wrzucamy ulubione smakołyki Franka. Na obiad planujemy żurek. Nawet wbrew wcześniejszym przyrzeczeniom kupujemy gotową pizzę, o której tak marzył! No bo przecież dzisiaj, to już na pewno zadzwonią. Nie zadzwonili.

Dzień 3.

Nadal nie dzwonią. Rzadko zdarza się tak, żeby nasze obie komórki miały pełną baterię i dzwonki na maksa. Wbrew naszym oczekiwaniom, nic to nie daje. Na smsy odpowiadają zdawkowo. Kręcimy się po domu, obijając się od ścian. Leon grzeczny jak nigdy dotąd. Nuda, nuda, nuda. Bierzemy się więc za mega porządki, które szczęśliwie zajmują nam czas do wieczora. Trzeciego dnia to już na pewno zadzwonią. Nie zadzwonili.

Dzień 4.

To dziś! To już dziś! Dziś wraca wszystko do normy. Od rana przygotowania. Gotowa pizza, niespodzianka w pokoju, wszystko będzie super. Odświętnie ubrany Leon zahacza o przychodnię i potem już górki. Pędzimy. Dokąd? Odebrać Frania z ferii u dziadków! Kiedy dojeżdżamy wita nas oschłym: eeeej, mieliście przyjechać później! Aha. Ok. No dobra. To może i lepiej, że nie dzwonili.

***

FRANIO 2015 v 2461Drodzy nasi! Udało się. Ostatnie cztery dni Franek spędził na feriach zimowych u Dziadka Ksero i Babci Goshi. Sam, bez rodziców! Babcia już dawno została przeszkolona na wypadek odsysania, wentylowania, pulsoksymetru i innych czynności rurkowych. Wiedzieliśmy więc, że jest z nią bezpieczny. A Dziadek Ksero jest znanym w naszych kręgach najfajniejszym zabawiaczem na świecie. Francyś sam wymyślił sobie ten cały wyjazd i tak bardzo prosił i gnębił, że w końcu ulegliśmy. Z duszą na ramieniu odstawiłam go w poniedziałek. Dziadkowie co wieczór zdawali raport, że wszystko ok, że wszystko fajnie, że mamy być spokojni. A my? Zwariowaliśmy. Myśleliśmy, że będziemy szaleć, skakać i tańczyć, bo wolność i w ogóle, a tymczasem jak dwie sierotki tęsknym wzrokiem wyglądaliśmy za okno i sprawdzaliśmy zasięg.

A Franek? Franek wariował ze szczęścia. Z resztą co się dziwić. Babcia gotowała na obiad to, czego sobie zażyczył, Dziadek wymyślał milion konkursów na najszybsze zjedzenie kanapki i były jeszcze Ciotki ze swoimi grami i atrakcje od rana do wieczora. Młodzieniec mógł bezkarnie zrzucać Dziadka z łóżka, mógł spać prawie do południa i… z resztą wiecie, jak to jest z Dziadkami. Nic dziwnego więc, że oburzył się, że chcemy go odebrać TAK WCZEŚNIE. A po powrocie oznajmił:

-Wiecie, za czym tęskniłem? Za Mamy telefonem i Ciocią M.

widząc nasze miny dodał:

-I żebyście mieli uśmiechnięte miny, to mogę powiedzieć, że za Wami też.

O. Tyle. Jakoś przeżyliśmy te ferie. Strasznie jesteśmy dumni z Dziadków i z Franka, że dali radę. Tym bardziej, że wiemy, jak to wygląda w rodzinach nam podobnych. Bardzo rzadko Rodzice mogą pozwolić sobie na luz zostawienia dziecięcia z rurą i respiratorem samego, na kilka dni. Mamy i cenimy ten luksus.