Czasem życie rzuca nam kłody pod nogi tak bardzo, że tylko zen i butelka wina jest nas w stanie uratować. W mniemaniu moich koleżanek uchodzę raczej za osobę o cierpliwości ponad przeciętną. Twierdzą, że zbyt rzadko wykłócam się o swoje, a kiedy już lekko uniosę głos na niemiłego rozmówcę, biją mi nieme brawo zza swoich biurek. W domu… Hm, w domu twierdzenie jest raczej odwrotne, ale umówmy się musiałabym mieć zen jak Kilimandżaro z trzema facetami pod dachem. Z resztą powoli obalam mit, że mogę wszystko – głównie w swojej głowie i od niedawna uczę się odpuszczać (nie myję już podłóg trzy razy w tygodniu hehe, bo po pierwsze: sił mi brak, po drugie: ech…). Pozwalam za to dojść do głosu męskim instynktom i tym sposobem chłopcy co sobotę segregują pranie kłócąc się o to, czy biała bluzka z granatowymi rękawami idzie na kupkę z białymi do pralki, czy raczej z granatowymi. No, ale czasem odzywa się we mnie jakaś ambicja perfekcyjnej pani domu i rzucam sobie wyzwanie. Na przykład pierogowe.
Z pierogami to u nas jest tak, że lubimy wszystkie. Słodkie, wytrawne i dziwne. Każdy ma co prawda jakiegoś faworyta, ale pierogi w naszym domu nie pytają, pierogi rozumieją. Lepię je osobiście, od jakiegoś czasu z pomocą Leona. Dzięki tajemnemu rodzinnemu przepisowi ciasto jest miękkie, puszyste i rozpływające się w ustach. Nie jest to tajemny przepis z naszej rodziny, a autorka pozwoliła na publikację, dlatego zanim przejdę do clou tego wpisu – bierzcie i lepcie:
Pierogi Babci Krysi – przepis na ciasto:
400 gramów mąki
250 ml gorącej wody
1 jajko (Babcia Krysia dodaje jedno żółtko i ja też)
1 łyżka oleju
szczypta soli
Wszystko zagniatamy, wykrawamy i faszerujemy i lepimy. Możemy (tak jak ja w tej historii) lepić także farszem Babci Krysi – z kaszą gryczaną. Potrzebujemy do tego woreczka kaszy gryczanej, białego sera (ja użyłam tłustego), cebulki dla odważnych, soli i pieprzu. Ugotowaną i wystudzoną kaszą zmieszałam z serem i cebulką oraz doprawiłam do smaku.
I w tych przepisach absolutnie nie ma do czego się przyczepić. Wystarczy trzymać się proporcji, a gwarantuję Wam, że obiad będzie z gatunku zacnych. W planach była okrasa dla odważnych i tych nie na diecie, bo mieliśmy w planie podsmażyć boczek i cebulkę i… ślinka cieknie, prawda? Ale to nie był mój dzień.
Zacznijmy od farszu. Zwykle gotuję kaszę, jak człowiek to znaczy zalewam ją w proporcji 2:1 wodą, solę i gotuję. Tym razem postanowiłam pójść inną drogą i wrzuciłam na wrzątek kaszę w woreczku. Po wystudzeniu, kiedy miałam plan przesypać kaszę do miski, tak umiejętnie rozerwałam woreczek, że gryczanka posypała się wszędzie, byle nie do miski. Wzięłam głęboki oddech i ugotowałam drugą porcję. Kiedy już farsz był gotowy, zabrałam się za ciasto. A z tym przepisem to jest tak, że choć lepiłam z niego pierogi już szesnaście tysięcy razy, to nadal nie znam go na pamięć. To tak jak z lasagne z kuchni Lidla. Swojego czasu była na naszym stole ze dwa razy w miesiącu, a ja nadal sprawdzam kolejność warstw i nigdy się tego nie nauczę. W przypadku kuchni Lidla zawsze mogę zerknąć w internet albo do książki, przepis Babci Krysi miałam w telefonie, który mi się zepsuł. Postanowiłam więc improwizować. To znaczy nie, że szaleć z kuchnią fusion, ale coś tam pamiętałam, coś tam świtało. Nie miało prawa nie wyjść. Otóż moje drogie dziatki, jak się domyślacie – nie wyszło. Najpierw pękła mi torebka z mąką i sami rozumiecie. Śmiechom nie było końca, a wskazówka na moim wewnętrznym ciśnieniomierzu zaczęła nieznacznie drżeć. Potem zamiast jednej łyżki oleju wlałam cztery (kto bogatemu zabroni), a wody za to sto mililitrów. Wyszła ciastolina. Lepiąca się dziwna breja, do której dodałam trochę jeszcze mąki, trochę oleju (a co!) i odrobinę wody. Najpierw zagęszczałam, potem rozwadniałam. Wszystko w obliczu radosnych komentarzy mego małżonka, który nie zdaje sobie sprawy z tego, od ilu kuchennych narzędzi można zginąć. Kiedy wyszło mi ciastobabciokrysiowepodobne coś, postanowiłam lepić. Nope! Nie powtarzajcie moich błędów. Lepiło się to do wszystkiego, byle nie do farszu i do siebie. Nalałam sobie więc kieliszek wina, usiadłam przy stole na którym było wszystko oprócz porządku. Na ręce miałam kawałki ciasta, na desce pierogowej stały dwa smutne prawie pierogi,a resztki kaszy uśmiechały się czule spod mebli.
Ze spokojem tybetańskiego mnicha wysączyłam do końca wino, zgarnęłam ciasto do miski i z niekłamaną radością cisnęłam wszystkim do kosza. – Co się stało? – zapytał mój troskliwy misio i choć w duchu odpowiedziałam to, co pomyśleliście, to na głos z ust mych wypłynęło pełne zen. – Nic, na obiad jutro makaron.
Dlatego moje drogie robaczki, kiedy życie rzuca Wam kłody pod nogi i czasem wszystko idzie nie tak, weźcie głęboki oddech, obniżcie nieco lot i zróbcie makaron.