Nocne Polaków gadanie

2:44 na zegarku. Z łóżka z sowami dobiega płacz i zgrzytanie zębów.

-Franio! Franio! Co się dzieje?

-….

-Franio! Obudź się!

-Do mamucia kcem.

-Chcesz spać ze mną?

-Tak.

Następuje przenoszenie, układanie, buziakowanie, przytulanie.

-Mamo?

-Tak?

-Cieszysz się z Nianiutka?

-Pewnie, że się cieszę, że ze mną śpisz!

-Mamo?

-Tak?

-Kocham Cię mamo!

I nawet nie pamiętam, że jest 2:47.

***

Choinka już w pokoju. Dzisiaj wielkie strojenie. A u Was?

 

Tam ciągle gra muzyka

DSCN6190

Wycieczka wodospadowa to było dopiero początek naszej podróży. Staraliśmy się, by każda z wypraw była tak samo atrakcyjna dla nas, jak i dla naszych chłopców. W związku z tym kolejnym celem naszej podróży było Cobh- miejsce, z którego w ostatni rejs wyruszył Titanic. Franek i Fifi poznali wersję skróconą i mocno złagodzoną tego rejsu. Dla nich największą atrakcją był spacer nad morzem, mewy i plac zabaw. My zaś z ciarkami na plecach oglądaliśmy pamiątki, ocalałe listy, pożegnania. Niezwykła wycieczka nie tylko dla maluchów.

Foto-story? A jakże!

DSCN6123

W oczekiwaniu na rejs po historii:

DSCN6196

Tato? Wchodzimy?

 

 

DSCN6171

DSCN6137

Tato potrafi wszystko wytłumaczyć:

DSCN6142 DSCN6151

A co, jeśli wystrzeli?

DSCN6155   I mama. W czapce. Na szczęście. 🙂 DSCN6200

 

 

Z respiratorem pod wodospadem

Oprócz tego, że od FifiRodzinki jedna trzecia z nas wróciła nieco cięższa (i na szczęście nie jest to mama!), w pakiecie przywieźliśmy mnóstwo wspomnień. Wrzucanie ich do jednego worka z podpisem „Irlandia”, byłoby niezwykle krzywdzące, dlatego powstanie pewnie niewielka seria irlandzkich wpisów.

DSCN6021

FifiRodzina zadbała o to, żebyśmy się nie nudzili w czasie naszych małych wakacji. Dlatego niemal codziennie serwowała nam porcję wyśmienitych atrakcji. Jedną z nich była wycieczka do Mahon Falls. Powalające krajobrazy to nic, w porównaniu z tym, jakiej kondycji nabraliśmy w czasie tego wyjazdu. Gdzie się dało, Franio dojeżdżał kimbą. Niestety (a może i na szczęście) nie wszędzie mogliśmy nią wjechać, a ponieważ nasz Franciszek nie przywykł do tego, że czegoś sienieda, to oczywistym był fakt, że domagał się, by doświadczać wszystkiego, czego mógł doświadczyć Fifi. Tym samym uzbrojeni w mocne nerwy i stan przedzawałowy, wdrapywaliśmy się to tu, to tam, rzucaliśmy kamienie do strumieni o oglądaliśmy owce z kolorowymi pupami. Z resztą popatrzcie:

To Fifi wyznaczał trasę:

 

DSCN6034

 

Tato wskazywał szlak:

DSCN6040

 

Mama nie zabrała czapki…

 

DSCN6007

 

Dlatego większość zdjęć zajęli stosownie odziani mężczyźni…

DSCN6006 Wyruszyliśmy… DSCN6016 Droga była dłuuuuuga. Bardzo długa. Czasem sobie myślę, że bez czapki, to nawet zbyt długa… DSCN6043

Zmotoryzowana młodzież wymagała wsparcia starszyzny…

DSCN6058

Aż dojechaliśmy do miejsca, gdzie wózkiem to nie bardzo…

DSCN6072

 

Co wcale nie oznacza, że to był koniec naszej wycieczki…

DSCN6090

 

Przerwa na sesję pamiątkową:

DSCN6083

 

Obowiązkowe rzucanie kamieni do strumienia:

 

DSCN6086

Udawana drzemka na skale:

 

20131203_152708

Ech… warto było! DSCN6094

 

 

Małe tęsknoty

Jest fajnie. Jest zielono. Jest miło. Jest ku zdziwieniu Gospodarzy niezwykle pogodnie. Jesteśmy w ciągłym ruchu. FifiRodzice zapewniają nam maksimum atrakcji, tym samy Franio ma na swoim koncie wyłącznie pierwsze razy: pierwszy raz na wodospadach, pierwszy raz w pociągu, pierwszy raz prawie na Titanicu. Smakując typowych irlandzkich smaków, nie obyło się bez zwiedzania fast foodów na M, ale to wszystko opiszę, jak już poukładam: w głowie i na dysku komputera.

20131205_173308Dziś o tęsknotach.

Od wczoraj bowiem Franciszek wspomina o domu. Znaczy to nie mniej, nie więcej niźli to, że nasz mały Dziedzic dorasta. Jeszcze pół roku temu wystarczyła mu obecność mamy i taty, by wyjazd był udany. Teraz okazuje się, że nie samymi wojażami Francesco żyje. Wszak od czterech dni nasz mały Emigrant widuje obce sobie ulice, obce domy, słyszy obcy język. I choć szaleje za kuchnią Cioci (podobnie, jak rodzice- na co spuśćmy zasłonę kilkukilogramowego milczenia), i choć z Fifim dogadują się już coraz lepiej, to i tak co wieczór, przed snem musimy sobie przypomnieć o trzech osobach.

Tatmtaratamtatatatam! Fanfary.

Ciociu M, Dziadku Ksero, Ciociu Ewo- Rehabilitantko o Was mowa!

Wieczorami, kiedy już sen miesza się z jawą, a Franio liczy już tylko na tatusiową bajkę o króliczku nagle przypomina mu się, że: (tu cytaty dla wytrwałych we Frankojęzyku)

„Ciocia Michacia chodzi, śmieje się, mówi najn Flanio komputel najn, nie płacie mamo, no coś ty. Ciocia Michacia śmiejała się z Nianiem i biega cibko cibko po domu i kooooocha Flaniutka, że szok w tlampkach.”

„Dziadzia Kalol dzwonił Flaniutka. Śmiejał się i mówi: Flaniutku cio lobić? Dziadzia ma Bogdana. I cieszył się. Nanio jedzie do Kalola ciamolotem zialaz. Kalol sie ciećy, bo Flaniutek jedzie.”

„Eeeeeewa śpiewa palapapapa. Ewa mówi no cioć ty Flanio. Plocie Pańćtwa oto Flaniutek ćwiczy s Ewom! Tak Ewa mówi. Selio. Veramente! Tak mówi Ewa. I śmieja się do Flania”

Oczywiście, kiedy pociągniemy Dziedzica za język, opowie o całej rodzinie i najbardziej to żałuje, że nikt nie chce z nim oglądać wiadomości rolniczych, bo Dziadzia Greg w domu, ale przyznać z ręką na sercu muszę, że M.,Dziadek Ksero i Ewa wiodą prym w rankingu tęsknotek.

 

Irish breakfast

Już dawno temu zauważyliśmy dziwną prawidłowość w zachowaniu Franciszka. Polega ona na tym, że na wszelkiego rodzaju wyjazdach, wojażach, podróżach, czy wizytach nasz Franio z niejadka zmienia się w wybitnego „jadka”. Porzuca wówczas Dziedzic swoje ulubione smakołyki na rzecz dań przygotowanych przez naszych Gospodarzy. Tak było, kiedy w Ignacówce pałaszował wszystko od lasagne począwszy na liściach sałaty skończywszy. Tak jest i teraz. Prawidłowość owa niestety zanika zwykle tuż po powrocie do domu, więc czerpiemy z apetytu Franka, póki mamy szansę.

Dziś Ciocia przygotowała wariację na temat irish breakfast. Wariację, bo jak sama mówi, w oryginale sałatki ze szpinaku nie uświadczymy. Grunt, że reakcja Franklina była następująca:

DSCN6001 DSCN6003Nieee… nie zjadł całego. W to nawet, gdybym była świadkiem, to i tak bym nie uwierzyła. Ale skosztował tyle, że byliśmy zachwyceni, a Ciocia przeszczęśliwa, że Dziedzic docenił jej kunszt kulinarny. Podobną reakcję mieliśmy przy wczorajszym obiedzie i dzisiejszym deserze.

Nie. Emigrować z tego tytułu jeszcze nie zamierzamy. Może po prostu będziemy tylko jadać wszędzie, byle nie w domu. 🙂

Z głową w chmurach

Nasi fejsbukowi Lubiaczo-Czytacze już wiedzą, że coś się wyświęciło, więc wypada poinformować także naszych Czytaczy bez fejsbuka. 😉

Wczoraj pierwszy raz w życiu Franciszek leciał najprawdziwszym w świecie samolotem! Takim z dużego lotniska, z odprawą bagażową, przeszukaniem bagaży i w ogóle w ogóle. Jak to się stało? No to może po kolei: najpierw powstał Franek, potem przypałętał się potworzasty, potem powstał blog, potem dostałam maila, potem było spotkanie w realu, potem następne i następne i tym sposobem poznaliśmy FifiRodzinę, która co jakiś czas gości na łamach bloga. Tak nam się to pisanie przerodziło w przyjaźń, że wylądowaliśmy i to dosłownie w Irlandii, bo tu właśnie mieszka FifiRodzinka.

Zanim wylądowaliśmy, musieliśmy do tego samolotu wsiąść, zanim wsiedliśmy, musieliśmy sami siebie przekonać, że z tym potworzastym i z respiratorem i ze ssakiem i z milionem innych przydasiów to jednak sieda. Poukładanie w głowie, to nic w porównaniu z tym, co musieliśmy poukładać formalnie. Nie wiem, czy to, co my organizowaliśmy musiałby zorganizować każdy, ale może jakiemuś respiratorowcowi po drugiej stronie ekranu przydadzą się nasze doświadczenia, zatem:

1. Z racji tego, że Franio jest niepełnosprawny i do tego nie siedzi stabilnie, musieliśmy nabyć specjalistyczne pasy, które montuje się do siedzenia w samolocie. /przetestowaliśmy też, że te pasy są świetne także w samochodzie, kiedy fotelik już nie daje rady/. Poinformowano nas, że owe pasy można zapiąć tylko na specjalnie oznaczonych fotelach. Dygresja: przepisy swoje, a ludzie swoje. W samolocie były specjalne rzędy dla osób niepełnosprawnych, czyli teoretycznie dla Franka. Jednak już na pokładzie okazało się, że pasy zapiąć można jedynie w ostatnim rzędzie i to przy oknie. Czy to przepis, czy tylko asekuracja obsługi (tam byliśmy najmniej kłopotliwi) nie wiem. Owe miejsca niczym nie różnią się od standardowych foteli, więc ciasno, jak zwykle.

2. Żeby Franek mógł w ogóle wsiąść do samolotu, musieliśmy uzyskać tuzin pozwoleń wymaganych przez linie lotnicze. Przede wszystkim pozwolenie od Doktora Opiekuna na lot- gotowy druk od linii, gdzie Doktor musiał napisać, że Franek poza potworzastym to okaz zdrowia, że przy sobie ZAWSZE musi mieć respirator (wiem, jak to brzmi), że ssak też musi mieć i ambu oraz pulsoksymetr także. Doktor musiał wpisać także parametry respiratora, na tak zwany wszelki wypadek. Do pozwolenia od Doktora dołożyliśmy jeszcze pozwolenie od linii na przewóz wszelkich urządzeń medycznych (ssak, respi, pulsoksymetr), gdzie zawarte były waga, wymiary, producent oraz informacja, czy urządzenie ma wymienną baterię. Wszystkie te pozwolenia musieliśmy wysłać zeskanowane na długo przed lotem i czekać na zgodę linii- wszak to na ich głowie było zapewnienie bezpieczeństwa nie tylko nam i Frankowi, ale także pozostałym pasażerom.

3. Z pozwoleniami poszło gładko, więc przyszła pora na bagaż. Dzięki pozwoleniom wszystkie sprzęty Franka były liczone jako… komplet z Frankiem. Dlatego każdemu z nas przysługiwał jeszcze standardowy 10 kilogramowy bagaż podręczny. No i tu zaczęły się schody, czyli Frankowe przydasie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, że zapomnimy o czymkolwiek, czego Franio potrzebuje. Ba! Musieliśmy przewidzieć niemal wszystko, łącznie z awarią respiratora oraz samego Franciszka (słynne zatkanie rurki do dziś mi się śni po nocach), więc niemal cały bagaż podręczny przeznaczyliśmy na rzeczy okołorurkowo-respiratorowe. Wszystko, co można wymienić w którymkolwiek ze sprzętów, wszystko co można wymienić u Franka plus ubrania, leki na wszelki wypadek i mnóstwo innych gadżetów leciało więc z nami.

4. Z czystej ludzkiej nadgorliwości poza standardowym EKUZ fundowanym przez NFZ, wykupiliśmy jeszcze Franiowi dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne oraz ubezpieczenie transportu medycznego do Polski. Jak znam życie, gdybyśmy tego nie kupili, oczywiście zaraz byłaby jakaś awaria, a tak ze spokojną głową i polisą na wszelki wypadek poleciliśmy!

5. O samym locie i wrażeniach z niego napiszę na końcu. Wspomnę jeszcze tylko o kontroli na lotnisku. Przede wszystkim przy rezerwacji biletów uprzedzono nas, żebyśmy przed lotem zgłosili potrzebę asystenta medycznego, który miał nam pomóc we wszelkich procedurach przed samym wylotem. Tak zrobiliśmy i tym sposobem nasza najlepszą przyjaciółką na chwilę stała się Pani Asystent. Ponieważ Frania i respiratora (w teorii przynajmniej) rozdzielać nie wypada, przy pisku bramek bezpieczeństwa Dziedzic przejechał na jasną stronę mocy i tam dokładnie obejrzała i przeszukała go przemiła Pani Celniczka. Franio podekscytowany uroczo współpracował, przybijając na koniec piątkę i wysyłając słodkiego buziaka.

6. Plan był taki, że z pasami i orzeczeniem o niepełnosprawności wsiadamy do samolotu poza kolejką, innym gate’m, jako pierwsi. W finale okazało się, że z tego planu sprawdził się tylko inny gate. Wsiedliśmy do samolotu jako ostatni, skierowani na miejsca dla niepełnosprawnych i potem przekierowani do ostatniego rzędu, przysparzając tym samym współpasażerów o wielkie oczy, a obsługę o zawał. I choć zakładanie pasów na fotel tato ćwiczył wielokrotnie, to okazało się, że nawet Pan Steward nie mógł sobie z nimi poradzić. Koniec końców pasy zostały zamontowane, Franio zapięty, wyjścia ewakuacyjne obgadane i… polecieliśmy.

7. Polecieliśmy i co? I nic. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się przynajmniej strachu w oczach albo chociaż marudzenia. A tu uśmiech od ucha do ucha, poza na prezesa, oczy jak pięć złoty i tylko: „Mamo ciamolotem Flaniutek leci, popać!” Zero stresu, zero łez, zero reakcji na zmianę ciśnienia. Tylko śmiechy. I tak cały lot. Mówił, mówił, opowiadał, mówił, ciągle mówił, nadal opowiadał i bez przerwy mówił. O samolocie, o obrazkach na siedzeniach, o literakach, o widokach, o światełkach. Mówił i mówił. I choć przytrafiły nam się turbulencje („Mamo! Wow! Skaćemy!”), to poszło łatwiej niż czasem autem. Generalnie Franio na pięć plus!A respirator? Zastanawialiśmy się, czy wyłączać na czas startu i brać Franka na ambu, czy nie. Ostatecznie wygrała wersja, że jeśli wyłączymy respirator i zaczniemy wentylować Franka ambu, ten zorientuje się, że to być może nie jest tylko świetna zabawa i bez sensu się wystraszy. Zatem respirator startował i lądował bez wyłączenia i też nie stwarzał problemu.

Teraz będziemy trochę leniuchować, trochę podróżować, trochę się bawić i na pewno Wam opowiadać.

Oby powrót był taki sam!

Relacja foto, to absolutny must have! Przecież nie zawsze leci się pierwszy raz samolotem! I to z respiratorem!

Szczęście na twarzy malowało się od samego wejścia na lotnisko:

20131201_171049

I trwało…

20131201_171136

Przekąska przedwylotowa z Tatą:20131201_181012

Przygotowani…20131201_191300

Pan Prezes startuje:

20131201_191321

 

Synek tatusia

Tak, zdecydowanie jest synkiem swojego Tatusia. Gesty, miny i spojrzenia mają takie same. I co najważniejsze jeden bez drugiego żyć nie może. Ostatnio jednak Franciszek niezwykle zdecydowanie postanowił zawalczyć o (jeszcze) większą uwagę Taty. Tym samym, przy nieskrywanej zazdrości Mamy, Tata nie ma najłatwiejszego życia. Poza tym, że zajmuje się synkiem, kiedy Mama jest w pracy, to nie ma nawet wolnego, kiedy Mama po powrocie chce go zastąpić. Skąd to wiem? Z autopsji moi mili!

-Franio! Pójdziesz z mamą spać?

-Nieee mać ofotki. (zwróćcie uwagę na przedłużone eeeee w „nie”- tak jest naprawdę)

-A na co masz ochotkę?

-Iść spać z tatuciem.

***

-Franio, a mogę ci opowiedzieć bajkę o zajączku?

(bajka o zajączku, to bajka wymyślona przez Tatę. Opowiada o przygodach zajączkach całkiem przypadkowo związanych z przygodami Frania, np. wizycie w przedszkolu, czy przygotowaniach do wycieczki)

-O zajączku nie, o czapli tak.

-A dlaczego nie o zajączku?

-Zajączka mówi tatuć.

***

-Franio co chcesz na kolację?

-Kaszkę!

-To już pędzę gotować.

-Mama siedzi, gotuje tatuć.

***

Do tego wszystkiego, nawet w ciągu dnia, kiedy chłopcy są sam na sam, Franek nie zgadza się na tatową suwerenność. W związku z tym tata będąc w piwnicy na cały głos śpiewa i recytuje, a każde odejście z zasięgu wzroku Dziedzica musi uzupełnić usprawiedliwieniem, które Francesco okrasza podwójną porcją łez.

I w tym wszystkim mama. Tylko po co?

aaaaa, już wiem!

-Mamuciu!

-Tak synku?

-Dziawołaj tatucia!

🙂

Jest Robótka do zrobienia!

Kochani nasi Czytacze!

Wiem, że nie dbam o Was ostatnio. Jednak przygotowujemy się do bardzo ważnej eskapady i zwyczajnie brakuje nam doby.

Odzywam się, bo chciałam Was o coś poprosić. Jest kilka osób, które choć duże są malutkie. I jak malutcy potrzebują dużo czułości. A ponieważ sloganowo „coraz bliżej święta” pomyślałam, że jedna kartka więcej, którą drogi Czytaczu wyślesz sprawi tyle radości, że zwrotne ciepłe myśli unosić Cię będą nad ziemią przez najbliższy rok.

To zaiste świetna robótka!

Sztandar2013_500px

Pod TYM LINKIEM znajdziecie wszystkie szczegóły.

Wiem, że można na Was liczyć!

Ściskam.

Matka Anka.

p.s. ten post możecie kopiować, udostępniać, podawać dalej- a co!

Videolblog Franka-odcinek 3, czyli wielkie dziękuję

Dziś bardzo wyjątkowy odcinek videobloga. Trochę reżyserowane przez Mamę, ale mam nadzieję, że będzie Wam miło. Otóż nasi drodzy Czytaczo-Pomagacze! Fundacja „Zdążyć z Pomocą”, której Franio jest podopiecznym zakończyła właśnie księgowanie wpłat z tytułu 1% za rok 2012. Kwota, którą udało nam się zebrać jest zaiste imponująca. Oznacza to, że dzięki Wam Franciszek ma zapewnioną rehabilitację, dogoterapię, ćwiczenia z logopedą oraz integrację sensoryczną na baaaaardzo długi czas. Co piękniejsze, możemy w życie wprowadzić kilka naszych marzeń sprzętowych, o czym na pewno będziemy Was informować.

W imieniu Frania chcieliśmy Wam z całego serducha podziękować, że w momencie wypełniania zeznania podatkowego za rok ubiegły w rubryce dotyczącej jednego procenta wpisaliście właśnie Franciszka. Jesteśmy ogromnie wzruszeni i dziękujemy Wam z całych sił.

Zaś Franio- jak to Franio- dziękuje na swój sposób. Poprosiłam go nawet o piosenkę, ale wyszła raczej szeptanka. Mam nadzieję, że cokolwiek usłyszycie. Aha! Film tradycyjnie zawiera lokowanie produktu, wszak nie od dziś wiadomo, że opakowania wszelkiej maści są najlepszymi zabawkami.

Bardzo wielkie DZIĘKUJEMY! <3

Miłego oglądania:

Jaki jest rodzic niepełnosprawnego

1. Jesteśmy towarzyscy.

Zazwyczaj wraz z pojawieniem niepełnosprawności, znikają znajomości. A tymczasem rodzic niepełnosprawnego dziecka nie stracił nagle chęci pogadania, wypicia kawy, czy piwa nawet! I wbrew pozorom w czasie takiego spotkania rodzic ten wcale nie chce rozmawiać o niepełnosprawności, raczej o piłce, modzie, czy urodzie. Jak to przy kawie, czy piwie, więc nie bój się, niepełnosprawność dziecka nie zabiera chęci do zabawy.

Choroba Franka zweryfikowała wszystkie nasze przyjaźnie i znajomości. Muszę Wam jednak przyznać, że w ogólnym rozrachunku wyszliśmy na mega plus. A takich przyjaciół, jak nasi- ze świecą szukać.

2. Lubimy wychodzić rodzinnie.

O tak. Nie chcemy siedzieć w domu. Nie chcemy, żeby nasze dzieci widziały tylko krajobraz za oknem. Chcemy, żeby uczestniczyły w życiu. Tak po prostu. Życiu rodzinnym, przyjacielskim, dzielnicy, miasta, szkoły. Jest tylko mały szkopuł: niepełnosprawność często wiąże się z ograniczeniami. Pamiętaj więc, proszę, że z respiratorem to niekoniecznie przy minus dwudziestu stopniach, że z wózkiem inwalidzkim, to raczej nie po błocie, że nasze dziecko może bać się drzewa, deszczu, czy wiatru. Dlatego zrozum, proszę, że czasem, nie możemy tylko dlatego, że aura nie sprzyja, jak to z dzieckiem.

Wcale nie trudno się przechwalać, bo kiedy czasem zerkam w kalendarz Franka to (na szczęście) brakuje nam wolnych weekendów. A ludzie wokół też najczęściej pomocni, z sercem na dłoni.

3. Jesteśmy dyspozycyjni.

O to pojechałam! Już widzę jak Mama Precla opluła monitor ze śmiechu. 🙂 Ależ oczywiście, że jesteśmy. Musimy tylko do opieki nad naszym niepełnosprawnym dzieckiem znaleźć opiekę. Taką, która potrafi z respiratorem albo innym sprzętem, zna sposób, zna metodę. To najczęściej pielęgniarka, uprzejma ciocia, odważna babcia. Zatem jesteśmy dyspozycyjni, tylko zrozum, proszę, że nie podrzucimy naszego dziecka w ostatniej chwili sąsiadce, bo raz, że kobiecina zawału dostanie, a dwa… to troszkę nieuprzejme, prawda? No i z nocowaniem poza domem u nas trochę lipa.

Dziadkowie pierwsi, Dziadkowie drudzy, Ciocia M., Ciocie Rehabilitantki, Pani Pielęgniarka- wszystkie wiedzą i potrafią zajmować się Frankiem od strony technicznej, a i tak czasem głupio tak bez przerwy prosić, nadużywać uprzejmości. Dlatego wyjścia rodzicielskie? A jakże! Z dużym wyprzedzeniem, byśmy my uprzedzić mogli.

4. Jesteśmy normalni.

Wiem, nikt nie jest. Są tylko niezdiagnozowani. Jednak nie psychikę miałam na myśli tutaj. Chcemy, żeby nasze dzieci nie były eksponatami. By nie były „atrakcjami” w złym tego słowa znaczeniu. Czasem niepełnosprawność mocno zmienia wygląd. No i co z tego? Ludzie przecież są różni. Mają czerwone włosy, tatuaże, kolczyki. Dlaczego więc dziecko z dziurką w szyi albo otwartą buzią ma być powodem do gapiostwa? Wiem, trudno przestać. Dlatego proszę, skomplementuj naszą fryzurę, skrytykuj plamę na wózku, ale nie patrz na niepełnosprawnego, jak na kosmitę.

Tfu, tfu, tfu. Nas to nigdy nie spotkało. Na szczęście. Spotkało nas ostatnio za to coś miłego: Pani w kwiaciarni  (obca zupełnie!) nie zauważyła rury! Ani respi! Albo nie chciała zauważyć. I rzekła tylko z uśmiechem: „chudzinka taka, pewnie nic pani jeść nie chce?” Ano nie chce. Choć jest już lepiej.

5. Jesteśmy szczęśliwi.

Serio mówię. To, że mamy niepełnosprawnego pod dachem, nie oznacza, że jesteśmy w permanentnym dole. To znaczy czasem jesteśmy, ale to tylko jesienią. My naprawdę potrafimy się śmiać z głupot. Potrafimy także (co bardzo często jest niezrozumiałe) śmiać się z naszej sytuacji. Powiem Wam, że czarny humor w takich rodzinach, jak nasza, stoi na wyjątkowo wysokim poziomie. Nie dziw się więc, proszę, że śmiejemy się od ucha do ucha z głupiej komedii, albo że śpiewamy w głos w ogródku. Kiedy tylko nasze potwory śpią, naprawdę może być dobrze.

Tfu tfu tfu. I tak właśnie jest u nas. Teraz. Jest dobrze. Dlatego jest też wesoło.

😀

Powyższe wywody są wyłącznie wywodami Matki Anki Franklinowskiej. Potrzebują nieco dystansu, czytania między wierszami i dobrego humoru. Po użyciu zapoznaj się z treścią niniejszego bloga i jemu podobnymi, a zobaczysz, że jest jak mówię!