Nasi fejsbukowi Lubiaczo-Czytacze już wiedzą, że coś się wyświęciło, więc wypada poinformować także naszych Czytaczy bez fejsbuka. 😉
Wczoraj pierwszy raz w życiu Franciszek leciał najprawdziwszym w świecie samolotem! Takim z dużego lotniska, z odprawą bagażową, przeszukaniem bagaży i w ogóle w ogóle. Jak to się stało? No to może po kolei: najpierw powstał Franek, potem przypałętał się potworzasty, potem powstał blog, potem dostałam maila, potem było spotkanie w realu, potem następne i następne i tym sposobem poznaliśmy FifiRodzinę, która co jakiś czas gości na łamach bloga. Tak nam się to pisanie przerodziło w przyjaźń, że wylądowaliśmy i to dosłownie w Irlandii, bo tu właśnie mieszka FifiRodzinka.
Zanim wylądowaliśmy, musieliśmy do tego samolotu wsiąść, zanim wsiedliśmy, musieliśmy sami siebie przekonać, że z tym potworzastym i z respiratorem i ze ssakiem i z milionem innych przydasiów to jednak sieda. Poukładanie w głowie, to nic w porównaniu z tym, co musieliśmy poukładać formalnie. Nie wiem, czy to, co my organizowaliśmy musiałby zorganizować każdy, ale może jakiemuś respiratorowcowi po drugiej stronie ekranu przydadzą się nasze doświadczenia, zatem:
1. Z racji tego, że Franio jest niepełnosprawny i do tego nie siedzi stabilnie, musieliśmy nabyć specjalistyczne pasy, które montuje się do siedzenia w samolocie. /przetestowaliśmy też, że te pasy są świetne także w samochodzie, kiedy fotelik już nie daje rady/. Poinformowano nas, że owe pasy można zapiąć tylko na specjalnie oznaczonych fotelach. Dygresja: przepisy swoje, a ludzie swoje. W samolocie były specjalne rzędy dla osób niepełnosprawnych, czyli teoretycznie dla Franka. Jednak już na pokładzie okazało się, że pasy zapiąć można jedynie w ostatnim rzędzie i to przy oknie. Czy to przepis, czy tylko asekuracja obsługi (tam byliśmy najmniej kłopotliwi) nie wiem. Owe miejsca niczym nie różnią się od standardowych foteli, więc ciasno, jak zwykle.
2. Żeby Franek mógł w ogóle wsiąść do samolotu, musieliśmy uzyskać tuzin pozwoleń wymaganych przez linie lotnicze. Przede wszystkim pozwolenie od Doktora Opiekuna na lot- gotowy druk od linii, gdzie Doktor musiał napisać, że Franek poza potworzastym to okaz zdrowia, że przy sobie ZAWSZE musi mieć respirator (wiem, jak to brzmi), że ssak też musi mieć i ambu oraz pulsoksymetr także. Doktor musiał wpisać także parametry respiratora, na tak zwany wszelki wypadek. Do pozwolenia od Doktora dołożyliśmy jeszcze pozwolenie od linii na przewóz wszelkich urządzeń medycznych (ssak, respi, pulsoksymetr), gdzie zawarte były waga, wymiary, producent oraz informacja, czy urządzenie ma wymienną baterię. Wszystkie te pozwolenia musieliśmy wysłać zeskanowane na długo przed lotem i czekać na zgodę linii- wszak to na ich głowie było zapewnienie bezpieczeństwa nie tylko nam i Frankowi, ale także pozostałym pasażerom.
3. Z pozwoleniami poszło gładko, więc przyszła pora na bagaż. Dzięki pozwoleniom wszystkie sprzęty Franka były liczone jako… komplet z Frankiem. Dlatego każdemu z nas przysługiwał jeszcze standardowy 10 kilogramowy bagaż podręczny. No i tu zaczęły się schody, czyli Frankowe przydasie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to, że zapomnimy o czymkolwiek, czego Franio potrzebuje. Ba! Musieliśmy przewidzieć niemal wszystko, łącznie z awarią respiratora oraz samego Franciszka (słynne zatkanie rurki do dziś mi się śni po nocach), więc niemal cały bagaż podręczny przeznaczyliśmy na rzeczy okołorurkowo-respiratorowe. Wszystko, co można wymienić w którymkolwiek ze sprzętów, wszystko co można wymienić u Franka plus ubrania, leki na wszelki wypadek i mnóstwo innych gadżetów leciało więc z nami.
4. Z czystej ludzkiej nadgorliwości poza standardowym EKUZ fundowanym przez NFZ, wykupiliśmy jeszcze Franiowi dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne oraz ubezpieczenie transportu medycznego do Polski. Jak znam życie, gdybyśmy tego nie kupili, oczywiście zaraz byłaby jakaś awaria, a tak ze spokojną głową i polisą na wszelki wypadek poleciliśmy!
5. O samym locie i wrażeniach z niego napiszę na końcu. Wspomnę jeszcze tylko o kontroli na lotnisku. Przede wszystkim przy rezerwacji biletów uprzedzono nas, żebyśmy przed lotem zgłosili potrzebę asystenta medycznego, który miał nam pomóc we wszelkich procedurach przed samym wylotem. Tak zrobiliśmy i tym sposobem nasza najlepszą przyjaciółką na chwilę stała się Pani Asystent. Ponieważ Frania i respiratora (w teorii przynajmniej) rozdzielać nie wypada, przy pisku bramek bezpieczeństwa Dziedzic przejechał na jasną stronę mocy i tam dokładnie obejrzała i przeszukała go przemiła Pani Celniczka. Franio podekscytowany uroczo współpracował, przybijając na koniec piątkę i wysyłając słodkiego buziaka.
6. Plan był taki, że z pasami i orzeczeniem o niepełnosprawności wsiadamy do samolotu poza kolejką, innym gate’m, jako pierwsi. W finale okazało się, że z tego planu sprawdził się tylko inny gate. Wsiedliśmy do samolotu jako ostatni, skierowani na miejsca dla niepełnosprawnych i potem przekierowani do ostatniego rzędu, przysparzając tym samym współpasażerów o wielkie oczy, a obsługę o zawał. I choć zakładanie pasów na fotel tato ćwiczył wielokrotnie, to okazało się, że nawet Pan Steward nie mógł sobie z nimi poradzić. Koniec końców pasy zostały zamontowane, Franio zapięty, wyjścia ewakuacyjne obgadane i… polecieliśmy.
7. Polecieliśmy i co? I nic. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się przynajmniej strachu w oczach albo chociaż marudzenia. A tu uśmiech od ucha do ucha, poza na prezesa, oczy jak pięć złoty i tylko: „Mamo ciamolotem Flaniutek leci, popać!” Zero stresu, zero łez, zero reakcji na zmianę ciśnienia. Tylko śmiechy. I tak cały lot. Mówił, mówił, opowiadał, mówił, ciągle mówił, nadal opowiadał i bez przerwy mówił. O samolocie, o obrazkach na siedzeniach, o literakach, o widokach, o światełkach. Mówił i mówił. I choć przytrafiły nam się turbulencje („Mamo! Wow! Skaćemy!”), to poszło łatwiej niż czasem autem. Generalnie Franio na pięć plus!A respirator? Zastanawialiśmy się, czy wyłączać na czas startu i brać Franka na ambu, czy nie. Ostatecznie wygrała wersja, że jeśli wyłączymy respirator i zaczniemy wentylować Franka ambu, ten zorientuje się, że to być może nie jest tylko świetna zabawa i bez sensu się wystraszy. Zatem respirator startował i lądował bez wyłączenia i też nie stwarzał problemu.
Teraz będziemy trochę leniuchować, trochę podróżować, trochę się bawić i na pewno Wam opowiadać.
Oby powrót był taki sam!
Relacja foto, to absolutny must have! Przecież nie zawsze leci się pierwszy raz samolotem! I to z respiratorem!
Szczęście na twarzy malowało się od samego wejścia na lotnisko:
I trwało…
Przekąska przedwylotowa z Tatą:
Przygotowani…
Pan Prezes startuje: