W tym roku, i to zupełnie bez postanowienia powziętego w Sylwestra, jakoś wyjątkowo dobrze idzie mi czytanie. To głównie zasługa zajęć dodatkowych, na które wożę moje dzieci. Nie wracam wtedy do domu, tylko zasiadam, gdzie się da i czytam. Aktualnie na topie morderstwa i intrygi maści wszelkiej, które w oczekiwaniu na kolejną dostawę z biblioteki, przeplatam „Sekretnym życiem pszczół” (polecam!). Przed weekendem skończyłam za to „Kasztanowego ludzika”, którego pożyczyłam od mojej przyjaciółki, a który przyprawił mnie o kilka bezdechów. To ten rodzaj książki, przy której nie wyciąga się stóp spod kołdry, żeby przypadkiem nie pojawił się jakiś seryjny morderca i nam tej nogi… no wiecie.
I to właśnie „Kasztanowy ludzik” natchnął mnie do stworzenia tego wpisu. Teraz będzie delikatny spoiler, więc jeśli ktoś czyta albo zamierza, powinien opuścić ten teren. W końcowych rozdziałach wspomniany wcześniej morderca dopada jedną z głównych bohaterek i z chirurgiczną precyzją, stworzoną ku temu przecinarką, obcina jej dłoń. Zabezpiecza jednak kikut przed nadmiernym krwawieniem, bo pasją onego było znęcanie się nad kobietami. Ofiarę, niemal tracąc własne życie, ratuje oficer policji i… wtedy wkraczam ja i moja romantyczna strona duszy.
To znaczy nie do końca taka totalnie romantyczna. Bo nic mnie bardziej nie wnerwia, niż kiczowata komedia romantyczna, którą, ku zdziwieniu mojego męża, potrafię całą przeprychać pod nosem i złośliwie pokomentować. Mam kilka klasyków, które oglądam po szesnaście razy, głównie przy okazji sprzątania lub prasowania, ale z księcia na białym rumaku jakoś mi się wyrosło. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli w gronie moich najbliższych znajomych należałoby wskazać kogoś z duszą romantyka, plasowałabym się w czołówce. Bo ja po prostu wierzę w szczęśliwe zakończenia i jeszcze w dobro wierzę i trochę w karmę, chociaż karma to temat na oddzielny wpis. Tak samo było z ludzikiem z kasztanów. Ja serio do ostatniej literki myślałam, że jakimś cudem ten oficer wsadził uciętą dłoń do kieszeni i wynosząc bohaterkę z płonącego bunkra, pamiętał, że bez dłoni, to… jak bez ręki, no. Ale nie pamiętał i choć kobieta, mimo trwałego okaleczenia, może swój występ w powieści zaliczyć do całkiem udanych, bo w końcu przeżyła, to ja zrobiłam smutne oczy i zakończenie, choć bardzo szczęśliwe, nieco mnie zawiodło.
Całkiem niedawno przeprowadziłam burzliwą dyskusję o tym, czy ludzie z natury są dobrzy, czy źli. Ja jestem gorącym zwolennikiem tego pierwszego założenia. Głównie dlatego, że zebrałam tutaj wokół Franka i naszej rodziny taką fantastyczną społeczność. Zawsze w tego rodzaju rozmowach przytaczam argument osób, które przychodzą na bloga: wielu obcych mi ludzi, którzy dla mojego syna robią mnóstwo wspaniałych rzeczy i najczęściej robią to totalnie bezinteresownie. Jestem raczej typem, który zawsze znajdzie usprawiedliwienie, który raczej przemilczy kąśliwe uwagi i uda, że nie widzi złośliwych spojrzeń. Bo wierzę w szczęśliwe zakończenie i myślę sobie, że jeśli nie robię nikomu krzywdy, to dlaczego ktoś miałby ją zrobić mnie.
Romantyzm to, czy naiwność już sama nie wiem. Wiem za to, że zdecydowanie łatwiej jest mi nie zwariować w tym wszystkim, co związane jest z chorowaniem Franka, kiedy myślę, że wszystko znajdzie się na swoim miejscu. Tak sobie czasami myślę, że gdyby nie fakt, że ze mnie taka chica romantica, to już dawno byłabym zgryźliwym, nieszczęśliwym babskiem, które za swoje życie obwinia wszystkich dookoła i nie próbuje go jakoś ułatwić. I stąd moje założenie, że świat jest dobry, a ludzie są spoko. Tak, jak w Kasztanowym ludziku do końca myślałam, że przyszyją jej tę dłoń, tak w Nieznajomym Cobena, do końca miałam nadzieję, że bohaterka jednak zwiała przed prozą życia i jest zamieszana w projekt z nieznajomymi, niźli w fakt, że żywota pomógł jej dokonać ktoś z najbliższego otoczenia.
Sorry bardzo, jeśli komuś zepsułam czytanie i teraz będą się domyślać, kto kogo i dlaczego. Pamiętajcie jednak robaczki, że tutaj po romantycznej stronie tęczy, wierzymy w szczęśliwe zakończenia, a chore bąbelki pykają w fifkę, zamiast uczyć się do sprawdzianu.
Wierzę więc, że uda nam się przetrwać wszystkie zawiłości frankowej choroby. Że będziemy mieli siły i środki, żeby zapewnić mu jak najlepszy komfort życia. Że damy sobie radę z zawiłościami urzędniczymi, formalnościami dotyczącymi udowadniania niepełnosprawności i że wyciśniemy z tej historii, ile tylko się da. Moja romantyczna strona umysłu podpowiada mi, że zawsze warto próbować. Idę kończyć pszczoły.
A Wy, co teraz czytacie?