Wychowanie do życia z niepełnosprawnością

Ostatnio zapytano mnie, jak to jest wychowywać zdrowe dziecko obok tak trudnej choroby, jaką jest smard1? Usłyszałam (z resztą bardzo prawdziwą tezę), że widać jak moi chłopcy bardzo się kochają. Czy ja, jako mama mam jakieś wskazówki lub zwyczajne triki, żeby w takiej rodzinie wszystkim żyło się dobrze?

Zanim odpowiedziałam na te pytania, długo myślałam nad lifehackami, które miałabym sprzedać innym. Wcale nie po to, żeby być Ciocią Dobrą Radą, która „jest taka mądra, cudna i dzielna i wie na pewno, co zrobić”, ale żeby powiedzieć co u nas działa. Od zawsze uprzedzam w tego rodzaju rozmowach, że  ani nasz blog, ani instagram i facebook nie są żadną wytyczną do prowadzenia dziecka z niepełnosprawnością spowodowaną smard1. Nasze sposoby na odsysanie, wentylowanie, nasze sprzęty, sposoby terapii a w końcu specjaliści nie są jedynymi, prawilnymi które należy stosować, kiedy na życie zwala się choroba dziecka. Dlaczego więc miałabym narzucać komuś zasady wychowywania zdrowego dziecka w rodzinie z niepełnosprawnością? Jedyne, co nasuwa mi się w odpowiedzi to to, że jestem dumna. Dumna z tego, jakim rodzeństwem są Franek i Leon i jak bardzo, mimo złożoności naszego życia, udało nam się uchronić Leona przed byciem „bratem tego Franka”, a Franka przed byciem „chorym Frankiem, któremu wolno więcej”.

Zanim dojdziemy do sedna, musicie wiedzieć kilka rzeczy. Moi synowie są totalnie różnymi chłopcami. Już nie wspominając nawet o chorobie starszego, wszystkie różnice można wychwycić po pięciu minutach przebywania z nimi. Franciszek jest typowym starszym bratem, rzekłabym typ książkowy: wie lepiej, jest pewny siebie, wygadany, bezpośredni. Leoś zaś jest zwykle obok i to wcale nie dlatego, że taki jest wymóg starszaka. Po prostu taki ma charakter – typowy introwertyk. Stanowią więc wdzięczy duet pt. „gdzie Leon nie wejdzie, tam Franek dopowie”. Razem są niepokonani. Kochają się przeogromnie i zawsze dbają o dobrostan drugiego. Jak do tego doszło, zapytacie? Nie wiem.

Już wiele wpisów temu („Brat – zapasowe dziecko, czy opiekun”) tłumaczyłam, co najbardziej doskwiera mi w opinii otoczenia, które wypowiada się na temat Leona. Chłopca, który przyszedł na świat w rodzinie z niepełnosprawnością. Chłopca, który znalazł się w miejscu, którego absolutnie nie ma mu co zazdrościć. Od tamtej pory nie zmieniłam zdania i cały czas powtarzam to Leonowi: że jest dla nas najważniejszym młodszym synkiem na świecie. Tylko synkiem – nie opiekunem starszego brata, nie dzieckiem zapasowym. Najważniejszym młodszym synkiem.

Ale zacznijmy od początku. Zanim Leon pojawił się na świecie, to Franek był pełen wątpliwości. Czy na pewno będziemy go kochać, tak samo mocno? Czy nowe dziecko nie będzie musiało mieć respiratora? Czy będziemy żyć tak, jak teraz? I czy będzie mógł młodszego brata wszystkiego nauczyć. Z miłością było łatwo – wszak nie od dziś wiadomo, że przy każdym kolejnym dziecku rodzicom rośnie serce, żeby pomieściła się dodatkowa porcja miłości. Nowe dziecko nie musiało mieć respiratora, o co odpowiednio wcześniej staraliśmy się zbadać. Szczęśliwym splotem okoliczności okazało się, że w dniu pierwszego spotkania młodszy miał dla starszego brata prezent – drobiazg to był, auto, które przez wiele lat traktowaliśmy z ogromnym sentymentem, aż któregoś dnia postanowiło rozpocząć nowe życie i zostało nad morzem. A konkretnie gdzieś na plaży w Ustce. Potem było już i trudniej i łatwiej jednocześnie.

Łatwiej, bo uważam, że w tym całym ambarasie poszczęściło nam się o tyle, że mamy tandem: starszy chory, młodszy zdrowy. Leon niejako wszedł w gotową sytuację, kiedy to w domu były już rurki, cewniki, ssak, respirator, lekarz, terapeuta. Dorastał, nie znając życia bez wszystkiego, co wiąże się z niepełnosprawnością: dojazdami na rehabilitację, ciężkimi nocami z powodu turbulencji oddechowych, oczekiwaniem przed drzwiami na wizyty i wszystkim, co było naszą zwyczajnością już przez pięć lat. Dla niego wszystkie te atrakcje były czymś, co po prostu jest. Osobiście uważam, że dużo trudniej jest w odwrotnej sytuacji. Kiedy mama jedzie urodzić dzidziusia i nagle znikają oboje na kilka miesięcy, a po powrocie dzidziuś nie bawi się grzechotkami, nie rusza nogami i jest zupełnie inaczej, niż miało być.

To, co ułatwiło nam też życie, a czego nauczyliśmy się od Precli, czy Dużych Antków (rodzin z sma), to to, że dom to nie szpital. A nasze dzieci, choć oczywiście bardzo chore, nie są traktowane z tego powodu wyjątkowo. Te nasze chore dzieci mają swoje obowiązki, pasje i zainteresowania. Taki zdawałoby się „zimny chów” sprawił, że i Franek nie czuje się chory. On chory jest wtedy, kiedy ma gorączkę i kaszel, a kiedy ma „tylko” smard1, to nic mu nie jest. Tak samo więc Franciszka traktuje Leon.

No dobra. Za cukierkowo wyszło. To macie łyżkę dziegciu. Wiecie, co najbardziej ciąży Leonowi? To wiedza. Oni obaj doskonale zdają sobie sprawę z tego, co grozi Frankowi. Stąd z całą pewnością mogę powiedzieć, że moje młodsze dziecko jest jak na swój wiek przepotwornie odpowiedzialne. Wie, że brat nie może zostawać sam na dłużej, że zawsze trzeba sprawdzić, czy obwód jest dobrze przymocowany do tracheo, że rozładowany respirator to jest masakra i że nie ma takiej możliwości, żeby Franek nie wiedział, gdzie jest mama albo tata. Taka wiedza siedmiolatkowi mocno ciąży. Wszyscy nasi znajomi twierdzą, że Leon jest mega odpowiedzialny i poważny, jak na swój wiek. My widzimy chłopca, który miewa głupawki, skacze po kanapie, nie chce sprzątać swoich zabawek i uwielbia wszystko, co od Marvela. Ale musielibyśmy być ślepcami, żeby nie zauważać, jak martwi się o Franka, kiedy ten niedomaga. Jak troskliwie poprawia mu palce u rąk, żeby straszak mógł chwycić piłeczkę kauczukową, jak dba o dobrostan Franciszka, będąc dla niego najważniejszym na świecie.

Żeby jednak nie było tak smutno, to tym, co udało się zaszczepić w Leonie jakby dzięki chorobie Franka jest ogromna tolerancja. Leon ma w nosie wózki, okulary, aparaty, kule, respiratory – dla niego ważne jest to, czy nowy kolega jest miły, czy nie. Czy lubi lody, oglądać bajki i grać w piłę. Jest chłopcem szalenie empatycznym i wiem na pewno, że duża w tym „zasługa” naszego rodzinnego życia.

Jeszcze jedno. Leon ma jeszcze kogoś – to brat z wyboru, Bolo. Ustaliliśmy to już dawno temu, że Leon jest wyjątkowym szczęściarzem, bo oprócz tego, że ma Franka, który zawsze będzie jego prawdziwym bratem, to jeszcze mógł sam sobie wybrać drugiego. Bolo to najlepszy przyjaciel Leona, jego drugi starszy brat. Taki, który będzie budował z lego i nauczy zapinać zamek błyskawiczny. Taki, z którym można wspiąć się na drzewo i który przytuli z całych sił, kiedy tego potrzeba. Bowiem staramy się, żeby Leon miał swój świat. Żeby obaj mieli swój świat, żeby byli odrębnymi bytami. Tak więc chłopcy mają swoich znajomych, swoje oddzielne i różne zajęcia dodatkowe i chodzą do różnych szkół. Tym sposobem Leon nie ciśnie na plecach „tego Franka”, a Franek czerpie tak wiele z samodzielności Leosia, że nie sposób wymienić.

Czy łatwo wychowuje się zdrowe dziecko w domu, gdzie składową jest niepełnosprawność? Ogromnie trudno. To potężne wyzwanie logistyczne i psychiczne, przede wszystkim dla dorosłych. Mamy to szczęście jednak, że trafiamy na fantastycznych ludzi wokół. Rozumiejących nasze potrzeby i szalone pomysły. Naszych chłopców, mimo wielu przeciwności, wspiera wiele zaangażowanych osób. A najbliżsi przyjaciele wiedzą, czego potrzeba Leonowi, są obok niego, jest dla nich równie ważny, jak jego starszy brat.

Mój zjazd

W ostatni weekend byłem na zjeździe ze smakiem. Zjazd ze smakiem, to inaczej zjazd sma, na którym jestem już od 8 lat. Tego roku na zjeździe były i ciekawe i nudne rzeczy. Zacznijmy od tych nudnych…

Na szczęście tych nudnych rzeczy było dosyć mało. Te nudy to wykłady i warsztaty.

A teraz te dobre:


Pierwszego dnia wieczorem poszedłem na basen. Bo w hotelu, w którym był zjazd znajdował się basen. Po basenie był pokaz fajerwerków. Musiałem zatkać uszy, bo było dosyć głośno, ale fajerwerki i tak były przepiękne. Spotkałem mojego kolegę z siatkówki Legii Warszawy – Bartka. Spotkałem Krzysia Zielińskiego, Szymona Precla i poszalałem sobie na elektryku. Miałem urządzić wyścig z kolegą, ale musiałem pójść na przymiarkę postury. Mogłem iść spać, kiedy tylko chciałem.

W sobotę było dużo ciekawych rzeczy. Były trzy występy. Najpierw był występ clowna, potem był występ mima, a potem iluzjonisty. Cały dzień jeździłem na elektryku i bardzo długo wytrzymałem w gorsecie. Wieczorem był niespodziewany pokaz fajerwerków, a wcześniej było ognisko, tylko że nie chciało mi się na nie iść, ponieważ byłem zmęczony.

W niedzielę, czyli ostatniego dnia zjazdu był bieg naokoło hotelu i na 2,5 km. Z chęcią, jako jedyny z mojej rodziny, uczestniczyłem w tym wyścigu. Jechałem dosyć szybko i zdobyłem medal za przebiegnięcie całego dystansu, ale w wyścigu na 2,5 km już nie uczestniczyłem, bo mama mi nie pozwoliła. Dobrze, że Pan Tomek mi podkręcił wózek i mogę się rozpędzić do 10 kilometrów na godzinę i jestem teraz o wiele szybszy.

Najfajniejsze w zjeździe było to, że spotkałem się z kolegami i mogłem z nimi pogadać. Że rodzice pozwalają mi samemu jeździć po hotelu i mogę robić co chcę. To, że mogę ścigać się ze swoimi kolegami na wózkach elektrycznych i że w ogóle nie muszę być przy rodzicach.

Dziennik Franka

W tym tygodniu Franciszek dostał arcyciekawą pracę domową z polskiego. Przez kilka dni ma prowadzić dziennik. Na początku trzeba było go do tego mocno zachęcać, ale teraz leci, jak szalony. Genów nie oszuka! Zapytałam go więc, czy trzy jego dziennikowe wpisy mogę umieścić na blogu. Zgodził się, et voila. Bardzo ciekawe spojrzenie na świat wg Franka T. 

17 maja 2022, godz. 20.16

Dzisiaj zdarzyło się coś dziwnego. W szkole dowiedziałem się, że to moja ostatnia rewalidacja z Panią Patrycją w szóstej klasie. Byłem dosyć oszołomiony tą wiadomością. 

Następnie po dziewiętnastej przyjechał do mnie Pan Doktor wymienić mi respirator. Nie pierwszy raz zdarzyło mi się wymienianie respiratora, ale za każdym razem jest to stresujące uczucie. Zawsze się denerwuję, że stracę przepływ powietrza. Na szczęście nigdy to się nie stało.

18 maja 2022, godz. 20.37

Dzisiaj jest mój najmniej ulubiony dzień tygodnia. Jest to środa. Zawsze w środę mam dużo lekcji i zajęcia dodatkowe. Zdarzyło się dzisiaj kilka ciekawych i nieciekawych rzeczy. Dzisiaj miałem kartkówkę z angielskiego. Sądzę, że dostanę z niej szóstkę. Ale miałem również sprawdzian z lektur z języka polskiego. I sądzę, że z niego będzie zła ocena. Trochę mnie to martwi, bo w większości mam dobre oceny, ale ostatnio dostałem dwóję z matmy, bo matma to moja pięta Achillesa. A najgorsze jest to, że nigdy w swoim życiu nie dostałem jedynki i to może się zdarzyć. Bardzo mnie to martwi. 

Ale jeśli chodzi o resztę dnia, to było również ekscytująco. Dzisiaj po szkole mój tata i ja odebraliśmy brata z przedszkola. Tylko, że przed wyruszeniem ze szkoły rozładował mi się respirator. Podładowaliśmy go i już myślałem, że wszystko będzie gotowe, ale coś było nie tak. Respirator się nie ładował. Myślałem, że będzie już po mnie. Dojechaliśmy do przedszkola. Głównie czekam na tatę sam w aucie. I respirator zaczął się awanturować. Zrozumiałem, że robi się niebezpiecznie. Przyszedł brat z tatą. Mieliśmy jechać na lody, ale tata powiedział, że nie mamy na to czasu (Leon i tak miał lody w przedszkolu na podwieczorek). Mój respirator zaczął się wyłączać. Czułem, że straciłem przepływ powietrza. Tata musiał jednocześnie kierować i mnie wentylować. Było to przez mniej, niż połowę drogi. Gdy dojechaliśmy na miejsce, tata powiedział bratu, żeby wysiadł z auta i zaczął mnie wentylować. Na szczęście umie to robić. Tata pobiegł włączyć respirator i wszystko dobrze się skończyło. To był bardzo ekscytujący dzień. 

19 maja 2022, godz. 18.40

Gdy wymawia się słowo czwartek, zawsze myśli się o tym, że weekend już blisko. Ale tego dnia mam największą ilość lekcji. Chociaż te lekcje są całkiem przyjemne. Są nimi: historia, w-f (na którym mogę robić co chcę i najczęściej patrzę, co robią moi koledzy), matematyka, geografia, angielski oraz informatyka. Zaraz po powrocie do domu mam rehabilitację. Teraz piszę mój dzienniczek, a po skończeniu będę uczył się na jutrzejszy sprawdzian z biologii. Za osiem dni jadę na wycieczkę klasową. Już nie mogę się doczekać!

***

Nie zmieniłam w tych wpisach ani jednego słowa, czy przecinka. To, co właśnie przeczytaliście, to sto procent Franka we Franku. 

Przez przypadek

– Tato! Na dachu domu babci leży mój crocs. Mógłbyś go zdjąć? – oznajmił Leon przy śniadaniu. – Ale on się tam znalazł przez przypadek, wiesz? – dodał od razu, bo przecież wiadomo, że crocsy na dachach zawsze znajdują się przez przypadek. – A ty chodziłeś po tym dachu, że on jest tam przypadkowo? – drążył tata. – Nie, ale… Fraaaanek, no wytłumacz tacie.

Lata temu, kiedy mój młodszy brat w jedynych zimowych butach wpadł do strumyka, też nie wiedzieliśmy, jak to powiedzieć rodzicom. Przecież wiadomo, że zrobił to przez przypadek. Kto by specjalnie moczył zimowe buty w strumyku? Pamiętam, jak na zmianę pełniliśmy wartę przy suszeniu tego obuwia, żeby mama i tata się nie zorientowali. Posłuchajcie więc tego:

– Tato – wziął głęboki oddech Franek i przyjął minę na filozofa – bo tak: mama powiedziała, że mamy iść na podwórko i ja jeździłem na elektryku i kopaliśmy piłkę najwyżej, jak się da. I Leon wpadł na pomysł, że on może kopać ją tak wysoko i tak mocno, że aż mu buty będą spadały. Raz kopał za siebie, a raz za mnie. I jak ja się zgodziłem, żeby kopał za mnie, to akurat klapek mu spadł i poleciał tak wysoko, że aż na dach u babci. Ale nie zrobiliśmy tego specjalnie! – Przepraszam, że słucham? – mina taty była taka, że wiadomo, że przetwarza wiadomości usłyszane na jednym respiratorowym wdechu – Leon zaproponował ci, że kopnie butem na wysokość dachu, ty się zgodziłeś, a on to zrobił? No, chłopaki… – Tata… A jak ja to miałem zrobić sam, skoro jestem niepełnosprawny? Przez przypadek mi to wyszło.

 

Jak przez przypadek, to nie mam pytań.

 

Wózek to wolność

Od mniej więcej dwóch tygodni Franek jest posiadaczem nowego wózka elektrycznego – quantum stretto, który w swoim portfolio zamieściła firma  Liw Care z Łodzi. Trzy lata zajęło nam poszukiwanie wózka, który będzie uzupełniał deficyty fizyczne Franciszka i da mu szansę na większą samodzielność. Otarliśmy się o kilka klasyków i kilka prototypów (jeden był nawet ze Szwajcarii!) i dopiero wiosna 2022 dała Młodziakowi to, o czym marzył od dawna: wolność! 

Pamiętacie, jak w świat poszła wiadomość o bliźniaczkach ze smard i Franek z okazji swoich urodzin apelował o wsparcie zbiórki na sprzęty? Wtedy w jednym z wywiadów telewizyjnych powiedział, że chciałby, żeby dziewczynki miały nowe elektryki, bo „wózek to wolność”. Nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób, ale już później te słowa były jednym z ważniejszych kryteriów przy wyborze nowego sprzętu. Miał on dać Frankowi wolność. 

Zawsze, kiedy wypełniam dokumenty i piszę wnioski formalne, w których mam wspomnieć o stanie fizycznym mojego syna, używam kilku istotnych zwrotów: Franek nie siada, ale posadzony siedzi. Ma postępujące skrzywienie kręgosłupa, ręce którymi nie jest w stanie sprawnie poruszać oraz nogi, którymi nie rusza. Franka plecy wymagają intensywnej rehabilitacji, a po długim wysiłku odpoczynku. Jest na stałe wentylowany mechanicznie, karmiony za pomocą pompy żywieniowej i potrzebuje bezwzględnego wsparcia najbliższych. W przypadku wózka do tych słabych rąk, należałoby dodać, że Franek przez ostatnie lata utracił zdolność manewrowania nadgarstkiem. W związku z tym uniemożliwiało mu to skręt w prawo. Żeby go wykonać, musiał kręcić się w lewo, do oczekiwanego położenia. 

Jak widzicie do ogarnięcia było wiele aspektów. Zanim jednak napiszę, skąd stretto we frankowej stajni, to nie omieszkam wspomnieć o poszukiwaniach. Wiedzieliśmy, że wózek, którego chcemy dla Franka nie będzie wózkiem prosto z taśmy produkcyjnej. Że musi być do-sto-so-wa-ny. Dlatego, kiedy uzgadniałam wizytę przedstawiciela w naszym domu, zawsze chciałam, by zapoznał się z listą wymagań Franka i przyjechał ze sprzętem jak najbardziej zbliżonym do jego potrzeb. Hitem był pan, który pojawił się zimą, po zmroku pod naszymi drzwiami z wózkiem dla dorosłych, który miał rozładowaną baterię! I uparcie chciał, żebyśmy posadzili na nim Franka i tak sobie popatrzyli czy wszystko ok, a on fakturę może podesłać na maila. My jesteśmy turbo upierdliwymi klientami, jeśli chodzi i sprzęty dla F., dlatego ten myk nie zadziałał.

Wstęp mi się rozrósł do czterech akapitów, ale po tymże jak bardzo zwinnym i wyczerpującym wprowadzeniu, możemy przejść do meritum. Zanim zdecydowaliśmy się na stretto, Franek przymierzał z Liw Care trzy wózki. Wybrał je Pan Tomek, po tym jak wymieniliśmy listę frankobraków. Po tym jak zaanektowaliśmy salon Babci M. na wózkowy pokaz, a Franek robił drifty tuż przed kominkiem, wybór padł na quantum stretto. 

Cóż takiego ma ten pojazd? Rzecz najważniejsza to joystick. Sprowadzany specjalnie pod Franka, wymagający nacisku zaledwie 18 gramów, żeby móc wprowadzić maszynę w ruch. Umożliwia sterowanie wózkiem nawet takim chorym, którzy posiadają na przykład wyłącznie zdolność poruszania ustami. Na jakiej zasadzie to działa? Microjoystick zaprogramowano tak, że wyłącza standardowe sterowanie. Franek do przełączania biegów, ustawiania świateł, kierunkowskazów, klaksonu (!!!), czy sterowania pozycją siedziska używa myszki, którą ma po lewym łokciem. Klika w nią wymagając odpowiedniej komendy na wyświetlaczu, a resztę załatwia joystickiem. Dla mnie nie do pojęcia i skoordynowania, Franc załapał w jeden dzień i śmiga, jak w fifkę na konsoli. 

Jeśli zaś mówimy o siedzisku, to tutaj też mamy magię. Nasz syn z powodu stanu swoich pleców zarówno w spacerówce, jak i w elektryku musi jeździć lekko odchylony do tyłu. Tę możliwość dało mu siedzisko, które jest w pełni sterowalne w każdej płaszczyźnie. Franciszek może odchylić tylko plecy lub plecy i nogi. To ważne, kiedy komfort życia zależy od bólu pleców. Poza tym siedzisko w stretto ma jeszcze jedną istotną funkcję – można je wywindować! I to dosłownie. Za pomocą kilku kliknięć Franek wędruje w górę i w końcu może zobaczyć świat z pozycji dwunastolatka! Od razu powiedział, że zabiera Ciocie do McDonalda i sam złoży zamówienie przy ladzie i co najważniejsze: stojąc w kolejce nie będzie oglądał tyłków osób stojący przed nim. Na maksymalnym uniesieniu siedziska wózek może swobodnie się poruszać. Jest tak wyważony, że nawet wtedy może osiągnąć bezpieczną prędkość do 6 km/h (chyba nie muszę wspominać, że F. ma to już za sobą?). 

Testujemy stretto bez litości. Franek jeździ po polnych drogach, po łące, po kamieniach i oczywiście po asfalcie też, bo tam jest najszybciej. W instrukcji jest napisane, że można rozpędzić się do 10 km/h. To jeszcze przed Frankiem, jednak widoki są jednoznaczne, co oznacza, że widmo biegania wisi nade mną, jak szalone. Wózek Franka ma też sporo bajerów w standardzie: bluetooth umożliwiający połączenie z telefonem i sterowanie nim za pomocą joysticka i wejście usb, co dla dziecka inhalowanego bez przerwy oznacza jedno – koniec z siedzeniem na inhalatorze, można jeździć i wdychać co matka nakazuje! Do kompletu dokupiliśmy stolik, bo w przyszłości jest plan na jeżdżenie elektrykiem do szkoły. 

Co jest ważne, a czego w standardzie nie zaznaliśmy. Pan Tomek z Liw Care miał chęci i otwartą głowę. Kiedy okazało się, że podnóżki w minimalnym ustawieniu są dla Franka za daleko – dorobił ze swoimi technikami pianki, które na odpowiedniej wysokości podpierają dyndające stopy Franciszka. Podpowiedziała nam to jedna z wózkowych obserwatorek na ig, my z tej rady skorzystaliśmy a Pan Tomek wprowadził ją w życie. Poza tym zamiast standardowego siedziska, wsadziliśmy posturę. Takie siedzisko robione na miarę w progettiamo autonomia, które w połączeniu z gorsetem Franka z orto solutions jest duetem niemal idealnym. 

Co na to Franek? W pierwszym dniu ładnej pogody, kiedy mógł wyjechać na ulicę a nie tylko masakrować salon Babci, powiedział, że chce mu się płakać ze szczęścia. I jeszcze dodał, że długo czekał, żeby tak żyć. To chyba najlepsze podsumowanie tego wywodu. 

Ja od siebie oraz mojego męża chciałam jeszcze dodać, że dziękujemy wszystkim, którzy przyczynili się do zakupu tego wózka. Wszystkim Wam, którzy wpłaciliście na ten cel pieniądze na subkonto Franka (Pani Alicji, Panu Pawłowi, Panu Karolowi, Pani Bożenie, Panu Szczepanowi, Panu Jackowi i Pan Rafałowi),  tym którzy pamiętali o F. w rozliczeniu jednoprocentowym, Mamie Aniołka Marianny, która z Jej subkonta przekazała część środków na rzecz Frania, Firmom które chcą pozostać anonimowe oraz naszemu Przyjacielowi – Robertowi, który kiedy usłyszał ile nam jeszcze brakuje, powiedział, że mamy się nie martwić, strzelił gola i zrobił przelew. Wszystkim Wam z całego serca dziękujemy. Za wsparcie i wiarę w to, że to co robimy wspólnie z Wami dla Franka jest dobre. Za wolność. Bo wózek, to wolność.

Bolesne braki

Od lat robimy wszystko, żeby pomimo choroby Franka nasze życie było jak najbardziej zbliżone do normalnego. Nie chcieliśmy, żeby diagnoza przesłoniła nam powody do radości, których jest naprawdę wiele. Z resztą patrząc na Franka można odnieść wrażenie, że jest to beztroski, radosny, pozbawiony zmartwień chłopiec. Choroba zabrała mu jednak więcej, niż nam wszystkim się wydaje. 

Przede wszystkim jak bardzo byśmy się nie starali, czego byśmy nie wymyślili, to nasz syn zawsze będzie zależny. I to nie tylko (choć to wysuwa się na pierwszy plan) od respiratora, czy pompy żywieniowej. Franek już zawsze będzie zależny od innych. Jego trenowana od lat samodzielność, mimo najszczerszych chęci będzie tylko pozorna. Franciszek zawsze będzie musiał prosić o pomoc i czekać, aż ktoś zechce mu jej udzielić. Wyobraźcie sobie, jaki dyskomfort wywołałoby w Was oczekiwanie na każdy kęs jedzenia, kubek herbaty, podrapanie po łydce, poprawienie bluzki, podanie książki, przesunięcie talerza, podniesienie nogi do wygodnej pozycji. Mogłabym tak wymieniać bez końca. Każda fizyczność, która wymaga jakiejkolwiek siły u Franka kończy się prośbą o pomoc. A to tylko zależność fizyczna. 

Z powodu tych zależności: od respiratora, pompy, czy prądu a także z tytułu zagrożeń zupełnie nieprzewidywalnych – pęknięcia obwodu, odpięcia się rury, odkręcenia się zakrętki od filtra na wyjściu z respi oraz wielu innych „przypadków” Franek ma mocną potrzebę ciągłego nadzoru. Nie znosi być sam, a już na pewno musi mieć konkretną wiedzę i kontrolę nad tym, gdzie przebywa osoba, która może mu pomóc. Kiedy w domu jest zbyt długo cicho, bo ja na przykład czytam w kuchni a on jest w pokoju, zawsze woła, żeby mnie zlokalizować. Stąd nasze tłumaczenia: Franek idę do piwnicy, Franek idę wyrzucić śmieci, Franek idę do toalety. Musi znać nasze położenie, wówczas czuje się bezpiecznie. Czy to normalne? Pewnie! Pomyślcie, jakie to byłoby dla Was obciążające, kiedy Wasze życie byłoby zależne od innych, a Wy w przypadku zatkania rurki tracheo, w żaden sposób nie moglibyście sami sobie pomóc. Brak reakcji ze strony opiekuna mógłby przynieść tragiczne konsekwencje. A Franek ma dopiero niecałe dwanaście lat. Ma dwanaście lat i wiem, że żyje w permanentnym stresie, wynikającym z jego położenia. Doskonale więc kontroluje nas przy okazji każdego wyjazdu. Pamięta, żeby zapytać, czy zabraliśmy wszystkie niezbędniki, bo wie, że od tego zależy jego życie.

Wiecie co jeszcze jest efektem chorowania na smard1? Ten z pozoru beztroski i obiektywnie rzecz ujmując dobrze zaopiekowany dzieciak, jest potwornie samotny. To fakt – jest kochany przez całą naszą rodzinę, dla brata jest absolutnym autorytetem i największą miłością, uwielbia go mnóstwo obcych osób i on naprawdę to wsparcie czuje. Jednak od lat porusza się w ściśle określonym towarzystwie: mama, tata, babcia, dziadek, ciocia, wujek, doktor, fizjoterapeuci. I tak w kółko. Zauważyliście zasadę? Sami dorośli. Odkąd pojawił się Leon jeszcze bardziej widać ten brak. Franciszek ma fantastycznych kolegów w klasie. Wspierających i troskliwych. Wiecie jednak o czym marzy? Żeby iść gdzieś samemu z tymi kolegami. Żeby spotkać się z nimi po szkole i nie musieć pamiętać, żeby sprawdzić baterię w respi, że jak się pochrzani z oddychaniem, to nie będzie miał mu kto pomóc. To żadna frajda dla nastolatków, kiedy za plecami jednego z nich ciągle stoi mama, bo coś się może wydarzyć. Franek z jednej strony marzy o wolności i samodzielności, z drugiej zaś całkiem słusznie się jej boi. Czasem widzę, że ma nas dość, że nie chce mu się ciągle kisić w rodzinnym sosie, trudno mi jednak znaleźć dobre wyjście. Mój strach jest chyba równie wielki, jak jego.

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że go czasem boli. Bolą go plecy, kiedy przesadzi z siedzeniem (który nastolatek chciałby dać się uwięzić na kanapie?), bolą go stopy, bo puchną (znów od długiego siedzenia) lub tak jak wczoraj potwornie boli go udo. Udo już przeszło, powód jego bólu nie jest znany. Pomogło trzymanie nogi w górze i delikatny masaż. Dzisiaj pracował nad tym ze swoim terapeutą, ale nadal nie wiemy, skąd to się mogło wziąć. Z tym bólem niezbyt wiele można zrobić, człowiek zawsze zostaje z nim trochę sam. Ten człowiek jednak ma dopiero niecałe dwanaście lat. 

Franek jest świadomym swojego ciała i ograniczeń chłopcem. Jest pozytywny i bardzo towarzyski. To ja patrząc z boku, z perspektywy zdrowej i sprawnej osoby widzę, ile mu ta choroba zabiera. Wkurza mnie, że jeden wadliwy gen zabrał mu szansę na beztroskie dzieciństwo. 

Dzisiaj, kiedy po szkole przez kilka godzin Franek brał czynny udział w przymiarkach nowego sprzętu, za naszym oknem toczyło się niczym niezmącone młodzieńcze życie. Dzieciaki wyprowadzały psy, jeździły na rowerze, uciekały przed deszczem. Franek po osiemnastej skończył pracę na rzecz poprawy swojego życia, odrobił lekcje i poprosił, żeby zanieść go spać. Czasu na beztroskę brak. 

 

O tym, jak Jurek do Polski jechał

Jurek ma 12 lat. Lubi, kiedy mama czyta mu książki. Teraz słucha ich w dwóch językach, bo od miesiąca mieszka w Polsce. Jurek musiał uciec ze swojego domu, bo w jego kraju toczy się wojna. Przyjechał do Polski z mamą, tatą i siostrą. Teraz mieszka w Kaliszu. Dlaczego jest głównym bohaterem tego wpisu? Bo tak jak Franek jest na stałe podłączony do respiratora, ma też pega, korzysta z koflatora i ssaka. Jeździ na specjalistycznym wózku i potrzebuje bezwzględnego wsparcia swoich najbliższych. Jurek choruje na rdzeniowy zanik mięśni typu pierwszego – SMA1.

Całej rodzinie udało się przekroczyć granicę dzięki pomocy i wsparciu wielu zaangażowanych osób. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak spakowali swoje życie oraz życie swojego ciężko chorego dziecka w kilka walizek i auto. Nie wiem, co ja potraktowałabym jako bagażowy priorytet oraz co zostawiła, licząc, że po powrocie będzie to jeszcze trwać. „Jurki” bo tak pieszczotliwie określamy ich w rozmowach ze znajomymi przyjechali najpierw do Kielc, gdzie przez kilka dni mieszkali w zaprzyjaźnionym hoteliku. Potem zamieszkali w Kaliszu i zostali naszymi sąsiadami z miasta 

Wszystko to udało się, bo od początku włączyło się w to mnóstwo fantastycznych person. Gosia Rybarczyk – Bończak (mama Precla), Gosia Zielińska (mama Krzysia), Ula Pawlik (Fundacja Lelka i mama Gabrysi z sma1), Aga Czuj (mama Radka) intensywnie pracowały nad przekroczeniem granicy przez naszą rodzinkę. Fundacja SMA pomogła w transporcie. Na miejscu, w Kielcach cała rodzina trwała pod opieką Gosi od Krzysia, a my tutaj w Kaliszu organizowaliśmy dla nich przyjazny dom.

Teraz już powoli zaczyna się układać. Rodzinka mieszka w przytulnymi mieszkaniu, siostra Jurka poszła do szkoły, a tacie udało się znaleźć pracę. Jurka pod opiekę przyjęło stowarzyszenie Help Wentylacja – to, które zajmuje się Frankiem. Z jej ramienia opiekuje się nim nasz Doktor i wspaniała Pani Halina, niedługo zacznie regularną fizjoterapię. Został zapisany do poradni żywieniowej oraz dzięki pracy Fundacji SMA został włączony w próbę kliniczną leku na sma, który do tej pory rodzina musiała kupować, a koszt takiej dawki jest piorunujący. Najważniejsze, że są bezpieczni.

Są też bardzo mili, uczynni i samodzielni. I ogromnie wdzięczni, dlatego teraz przeczytajcie o ludziach, którzy pomogli im się tutaj znaleźć, bo to dzięki nim Jurki mogą czekać aż wojna się skończy i mieć nadzieję na bezpieczny powrót do domu.

W porozumieniu z mamą Jurka – Iryną bardzo dziękuję Gosi Rybarczyk – Bończak (mamie Precla), Gosi Zielińskiej (mamie Krzysia) oraz Fundacji SMA za pomoc w bezpiecznym transporcie, wsparcie logistyczne i formalne oraz serce, które okazano im na początku ich migracji do Polski.

W swoim imieniu chciałabym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi tutaj w Kaliszu zorganizować życie Jurkom. Fundacji ChOPS za pomoc w znalezieniu mieszkania. Pani Ewie i Panu Pawłowi, którzy są jego właścicielami i od początku mocno zaangażowali się w życie i pomoc naszej rodzince. Dziękuję moim przyjaciółkom: Karinie, Oli (i jej dziewczynom z pracy), Kasi i Ewelinie za to, że nie pytały i nie wątpiły tylko szczerze angażowały się w pomoc. Paulinie i Pawłowi za wyposażenie kuchni i lodówki, Pani Halinie za materac dla Jurka, Ewie i jej Michałom za wsparcie sprzętowe, naszemu przyjacielowi Piotrowi i jego znajomym za ubrania, Marcie ode mnie z pracy za tempo ekspres w ubraniach dla siostry Jurka. Wszyscy jesteście wspaniali i dobrzy, bardzo Wam dziękuję za pomoc.

Jeśli ktoś z Was chciałby wesprzeć Jurka, to poniżej podaję link do jego zbiórki. Musicie wiedzieć, że w Ukrainie musieli radzić sobie sami. Nie mieli tam instytucji wentylacji domowej, opieki anestezjologa itd. Plus koszmarnie drogi ridispalm, którzy także musieli kupić tam sami. Jeśli wrócą, będą nadal potrzebowali tego wsparcia. Teraz są wspaniali i bardzo starają się być samodzielni.

Tutaj link: SIEPOMAGA

Fundacja SMA od początku inwazji pomogła już ponad 70 rodzinom z niepełnosprawnością wydostać się z Ukrainy i znaleźć wsparcie za granicami ojczyzny.

W Kaliszu działają Fundacja ChOPS oraz Fundacja Breadoflife, które prowadzą zbiórki żywności, środków czystości, ubrań, sprzętów, leków i wielu innych rzeczy.

Nam, dzięki wsparciu Fundacji ChOPS udało się pod Kaliszem zabezpieczyć jeszcze jedną respiratorową rodzinkę, która jest bezpiecznie zaopiekowana na równi z Jurkiem.

 

 

Dobre chwile

Czas jest taki, że czepiam się dobrych myśli jeszcze bardziej, niż zwykle. Tylko to pozwala mi nie zwariować i w miarę możliwości funkcjonować oraz spróbować pomóc tym, którzy teraz potrzebują tego bardziej. Ten wpis miałam już dodać jakiś czas temu, ale uważałam, że w obliczu wojny po prostu nie wypada. Nadal mam w związku tym ogromny dylemat, wydaje mi się jednak, że taki wpis doda sił. Doda ich mnie i czytającym i Frankowi.

Jestem przekonana, że jeśli będziemy mieli pewność, że nasze dzieci są zabezpieczone z każdej strony, nam łatwiej i z lżejszą głową będzie pomóc innym. Chciałam Wam dziś napisać o dobrych chwilach, które w naszej rodzinie trwają dokładnie od tłustego czwartku. I to też jest znamienne, że kiedy innym zaczął walić się świat, nam udało się dołożyć kolejną cegiełkę do tego, by nasz świat poukładać.

Od 24 lutego Franek chodzi do szkoły sam. To znaczy nie do końca sam, bo to raczej nigdy nie będzie możliwe. Chodzi sam, czyli bez Taty. Szok, prawda?

Pani Ania jest z Frankiem prawie od początku roku szkolnego. Ponieważ nie ma wykształcenia medycznego (tak, lubimy emocje na bogato) wszystkiego musiała się nauczyć. Od poznania nomenklatury: czym jest cewnik, ambu, respirator, ssak, peg, pompa, po obsługę tego wszystkiego. Musiała dowiedzieć się jak odessać, dlaczego respirator pika, co oznacza wentylowanie ambu, czy jak włączyć i wyłączyć pompę. Finalnie musiała poznać też zwyczaje Franka oraz przynajmniej wstępnie rozeznać się, kiedy Franek ściemnia. Bo jak ma się dwanaście lat i można trochę pościemniać, a do tego ma się narzędzie w postaci niewydolności oddechowej, to aż żal nie skorzystać.

Zatem od września Pani Ania pod czujnym okiem Taty poznawała zwyczaje i obyczaje Franciszka i jego Potworzastego. Uczyła się odsysania, poprawiania, karmienia, ładowania i wielu innych życiowych tematów. A poza tym wszystkim pracowała jako „Pani wspomagająca”. Co to oznacza w praktyce? Pani Ani siedzi z Frankiem w jednej ławce. Wyjmuje mu podręczniki, pisze za niego w zeszytach, pomaga w ogarnięciu szkolnej rzeczywistości. Piszą także razem sprawdziany: Franek dyktuje, Pani Ania notuje i na pewno nie podpowiada, co według Franka jest jej maleńką wadą. Z resztą Tata też nigdy nie podpowiadał.

Jak to wszystko się zaczęło? Och, powodów jest wiele! Głównie moje parcie do tego, żeby odpępowić Tatę i synka i obu dać należną wolność. Długo to bardzo trwało, Franek wszak jest już szóstoklasistą, ale myślę, że możemy odtrąbić maleńki sukces. Oczywiście nie obyło się bez trudności natury formalnej i moich pielgrzymek do wydziału edukacji (celowo z małej litery). I choć wnioskowaliśmy o zatrudnienie dla Franka kogoś w wymiarze pełnoetatowym, to po „rozpatrzeniu” potrzeb Franka uznano, że cały etat nie jest potrzebny. Udało się jakoś połatać te godziny i Pani Ania została zatrudniona, jednak z obawą patrzę w stronę siódmej klasy, kiedy ilość lekcji jest nieporównywalnie większa.

Jak to teraz wygląda? Tata zawozi Franka do szkoły, pomaga mu w szatni i oddaje Pani Ani. Potem oboje przeżywamy kilka godziny katuszy pod telefonem, bo umówieni jesteśmy na alerty w razie wu, a potem Franek kończy lekcje, Tata go odbiera i wracają do domu. Raz w tygodniu do Franka do szkoły przychodzi fizjoterapeuta, który jest z nami od lat i który w pewnym zakresie jest naszym buforem bezpieczeństwa.

Czy zdarzyły się już jakieś „momenty”? Ależ oczywiście, że tak! Podstawową zasadą jaką stosujemy w naszych wzajemnych relacjach jest zasada ograniczonego zaufania. A raczej jego braku. Otóż nie ufamy Pani Ani do końca. Ale tak samo nie ufamy Babci Goshi, kiedy zostaje z Frankiem a nawet ukochanej Cioci M. One wszystkie potrafią wiele przy Franku, ale… nie są nami. Po prostu. Na szczęście Pani Ania się boi. Nie że nas, chociaż pewnie też, ona boi się o Franka i to ogromna jej zaleta, że przyznaje to wprost. Nie spuszcza z Franka oka, wszystkie wątpliwe sytuacje od razu konsultuje, dokumentując je wysyłanymi zdjęciami. Przeżyli też już z Frankiem pierwsze zatkanie rurki. Franek mówi, że nie powiedział Pani, że jest bardzo źle bo dostałaby zawału i co wtedy, ale że podpowiadał jej jak zakręcić cewnikiem, żeby pozbyć się gluta.

Czy się boimy? I tak i nie. Jeśli chodzi o aspekt szkolno – społeczny, jestem spokojna. Franek po pierwszym strachu jest zawiedziony, kiedy Pani się rozchoruje i musi iść do szkoły z Tatą. W szkole z Panią jest świetnie i radzą sobie całkiem nieźle (na przykład, kiedy Tata zbyt mocno dokręci zakrętkę od pega to angażują najsilniejszego chłopaka w klasie do odkręcania). Bardzo boimy się tak… ogólnie. O to, że zwyczajnie coś może pójść nie tak. Uczulamy więc Panią milion razy i piszemy scenariusze groźnych sytuacji (od zatkania poprzez pęknięcie obwodu na słabej baterii kończąc). Nie rozstajemy się z telefonem, kiedy Franek jest w szkole i trzymamy kciuki.

Wy też trzymajcie, bo to dobre chwile są.

O tym, co kręci respiratorową matkę

Nie ma czarniejszego miejsca w internetach, niż forum dla matek. Które? Każde. Po przekroczeniu progu dowolnego okazuje się bowiem, że źle rodziłaś, źle karmiłaś, źle trzymasz, źle nosisz. Wózek kupiłaś fatalny, a o fotelik to nawet nie pytaj. Katar może być objawem paskudnej przewlekłej nieuleczalnej choroby, a jedzenie jabłka ze skórką może skończyć się śmiercią. Fora internetowe to zło.

Co jednak nie zmienia faktu, że człowiek się tam czasem zapędzi. W poszukiwaniu idealnego biurka, fajnej zabawki, ciekawej książki. Jednak nikt nie przekona mnie do tego, że matki nie lubią się ekscytować. Każda bez wyjątku szuka dla swojej dzieciny czegoś naprawdę super, naprawę wow i naprawdę wyjątkowego. I jeśli myślicie, że na forach respiratorowych jest inaczej, to już wyprowadzam Was z błędu.

Matki (i no, dobra ojcowie też – niech mają blogowe parytety) respiratorowych bąbelków też jarają się gadżetami dla swoich pociech. I tu to dopiero jest luksus, bogactwo i przepych! Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile emocji wywołują ortezy w pingwinki za jedyne dwa i pół tysiąca złotych. To jest kosmos! Ale nie mówmy o pieniądzach. Bo nas do czerwoności rozgrzewają też patenty i tak zwane lifehacki oraz spostrzeżenia na temat towarzyszących bąbelkom sprzętów.

Nie dalej niż wczoraj rozmawiałam z Mamą Krzysia, jak to nową jakość odsysania wniosły do naszego domu większe o jeden rozmiar cewniki. Niby nic i powinniśmy przejść na nie jakoś chyba płynniej, ale nam – odsysającym wydawały się one ogromne (rozmiar 12). Do tej pory Franek korzystał z rozmiaru nr 10, ale od jakiegoś czasu czuliśmy, że nie da mu się już dobrze odśluzować tracheo tą dziesiątką. Testowo zamówiliśmy nr 12 i Franek nie chce już słyszeć o mniejszych. Fakt, że odsysanie jest teraz bardziej… spektakularne, bo za jednym zamachem wyciągamy takie rzeczy, że łopanie, ale Młodemu oddycha się po tym zdecydowanie lepiej. I co istotne chyba, to nie zmieniliśmy rozmiaru rurki na większy, więc w zasadzie nie znam zasady, na jakiej to zaczęło działać.

Co jeszcze wywołuje u nas gęsią skórkę? Porównanie sprzętów! Tutaj znów cała na biało wchodzi Małgorzata od Krzysztofa, której zestawienie ssaków na forum do dzisiaj robi furorę. Czego tam nie było! Ciśnienie, wytrzymałość baterii, głośność, design. No wszystko czego sobie ssakowy maniak może zażyczyć, kiedy poszukuje sprzętu idealnego. Podobne rumieńce wywołał kiedyś Tata Precla, kiedy napisał o tym, na co zwraca uwagę przy korzystaniu z cewników. Tutaj też mamy całą gamę spostrzeżeń – długość, ilość otworów na końcu, sposób cięcia końcówki, elastyczność plastiku… Bajka! Franek na przykład nie cierpi być odsysany cewnikami zarysu. Mówi, że są za twarde i że go kłują. Od lat pozostajemy wierni marce covidien i kiedy przez moment zabrakło ich w naszej wentylacji, kupowaliśmy na własny rachunek.

Rzeczą, której będę dozgonną fanką i którą polecę każdemu bąbelkowi, który musi zasuwać na rehabilitacji jest mata airex. Nie jest to mały wydatek, jednak nasza służy nam już 10 lat i nie ma żadnych śladów użytkowania. A musicie wiedzieć, że korzysta z niej Franek dwa razy dziennie, ja – kiedy mam zryw do bycia fit, przeżyła też dorastanie Leona, a i wyspać się na niej można, co poświadczyć może mój mąż, który ma do obejrzenie tylko jeden odcinek serialu i już idzie na górę.

Polecamy też sobie środki pielęgnacyjne do różnych rurek i dziurek. Franka wejście do pega wygląda jak z katalogu, bo korzystamy z rad Mamy Radka, która poleciła nam prontosan. Na nawracającą maleńką ziarninę działa u niego hydrocortisonum oraz codzienne dokładne mycie solą fizjologiczną. Octanisept kocha każda matka, niezależnie od tego, czy jej dziecię ma respirator, czy nie. U Franciszka świetnie sprawdza się przy pielęgnacji tracheo, z którym nigdy nie mieliśmy żadnych problemów.  A odkąd odkryłam swój własny sposób na wycinanie gazików do tracheo i pega, niemal płaczę ze szczęścia, jak ten brzuch Franka jest taki… estetycznie wykończony.

Fruwają więc na respiratorowych forach patenty na przewijaki w łazienkach, regulowane biurka, estetyczne gorsety i inne gadżety, które mogą nie tylko ułatwić nasze życie, ale także nadać i smaku i estetyki. Kiedyś dawno temu marzył mi się sklep z ładnymi rzeczami dla niepełnosprawnych. Bardzo kibicuję wszystkim takim markom odzieżowym, które wychodzą naprzeciw niewładnym rękom i nogom. Uwielbiam nasz otulacz na rurę, który zrobiła Babcia Krysia, bo jest po prostu piękny. Marzy mi się torba na respi z rockowym rigczem, która będzie wytrzymała, dostosowana do trilogy i zwyczajnie nie taka… medyczna.

Nie różnimy się zatem zbytnio od siebie – my rodzice respiratorowi, od Was zdrowiutkich. Nas na troszkę bardziej wyspecjalizowanych medycznie forach po prostu ekscytują nieco dziwniejsze gadżety. Co nie zmienia faktu, że zabawki, wózki i łóżka też nas ekscytują. Tylko dostosowane.

Chica romantica w prawdziwym świecie

W tym roku, i to zupełnie bez postanowienia powziętego w Sylwestra, jakoś wyjątkowo dobrze idzie mi czytanie. To głównie zasługa zajęć dodatkowych, na które wożę moje dzieci. Nie wracam wtedy do domu, tylko zasiadam, gdzie się da i czytam. Aktualnie na topie morderstwa i intrygi maści wszelkiej, które w oczekiwaniu na kolejną dostawę z biblioteki, przeplatam „Sekretnym życiem pszczół” (polecam!). Przed weekendem skończyłam za to „Kasztanowego ludzika”, którego pożyczyłam od mojej przyjaciółki, a który przyprawił mnie o kilka bezdechów. To ten rodzaj książki, przy której nie wyciąga się stóp spod kołdry, żeby przypadkiem nie pojawił się jakiś seryjny morderca i nam tej nogi… no wiecie. 

I to właśnie „Kasztanowy ludzik” natchnął mnie do stworzenia tego wpisu. Teraz będzie delikatny spoiler, więc jeśli ktoś czyta albo zamierza, powinien opuścić ten teren. W końcowych rozdziałach wspomniany wcześniej morderca dopada jedną z głównych bohaterek i z chirurgiczną precyzją, stworzoną ku temu przecinarką, obcina jej dłoń. Zabezpiecza jednak kikut przed nadmiernym krwawieniem, bo pasją onego było znęcanie się nad kobietami. Ofiarę, niemal tracąc własne życie, ratuje oficer policji i… wtedy wkraczam ja i moja romantyczna strona duszy.

To znaczy nie do końca taka totalnie romantyczna. Bo nic mnie bardziej nie wnerwia, niż kiczowata komedia romantyczna, którą, ku zdziwieniu mojego męża, potrafię całą przeprychać pod nosem i złośliwie pokomentować. Mam kilka klasyków, które oglądam po szesnaście razy, głównie przy okazji sprzątania lub prasowania, ale z księcia na białym rumaku jakoś mi się wyrosło. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli w gronie moich najbliższych znajomych należałoby wskazać kogoś z duszą romantyka, plasowałabym się w czołówce. Bo ja po prostu wierzę w szczęśliwe zakończenia i jeszcze w dobro wierzę i trochę w karmę, chociaż karma to temat na oddzielny wpis. Tak samo było z ludzikiem z kasztanów. Ja serio do ostatniej literki myślałam, że jakimś cudem ten oficer wsadził uciętą dłoń do kieszeni i wynosząc bohaterkę z płonącego bunkra, pamiętał, że bez dłoni, to… jak bez ręki, no. Ale nie pamiętał i choć kobieta, mimo trwałego okaleczenia, może swój występ w powieści zaliczyć do całkiem udanych, bo w końcu przeżyła, to ja zrobiłam smutne oczy i zakończenie, choć bardzo szczęśliwe, nieco mnie zawiodło. 

Całkiem niedawno przeprowadziłam burzliwą dyskusję o tym, czy ludzie z natury są dobrzy, czy źli. Ja jestem gorącym zwolennikiem tego pierwszego założenia. Głównie dlatego, że zebrałam tutaj wokół Franka i naszej rodziny taką fantastyczną społeczność. Zawsze w tego rodzaju rozmowach przytaczam argument osób, które przychodzą na bloga: wielu obcych mi ludzi, którzy dla mojego syna robią mnóstwo wspaniałych rzeczy i najczęściej robią to totalnie bezinteresownie. Jestem raczej typem, który zawsze znajdzie usprawiedliwienie, który raczej przemilczy kąśliwe uwagi i uda, że nie widzi złośliwych spojrzeń. Bo wierzę w szczęśliwe zakończenie i myślę sobie, że jeśli nie robię nikomu krzywdy, to dlaczego ktoś miałby ją zrobić mnie. 

Romantyzm to, czy naiwność już sama nie wiem. Wiem za to, że zdecydowanie łatwiej jest mi nie zwariować w tym wszystkim, co związane jest z chorowaniem Franka, kiedy myślę, że wszystko znajdzie się na swoim miejscu. Tak sobie czasami myślę, że gdyby nie fakt, że ze mnie taka chica romantica, to już dawno byłabym zgryźliwym, nieszczęśliwym babskiem, które za swoje życie obwinia wszystkich dookoła i nie próbuje go jakoś ułatwić. I stąd moje założenie, że świat jest dobry, a ludzie są spoko. Tak, jak w Kasztanowym ludziku do końca myślałam, że przyszyją jej tę dłoń, tak w Nieznajomym Cobena, do końca miałam nadzieję, że bohaterka jednak zwiała przed prozą życia i jest zamieszana w projekt z nieznajomymi, niźli w fakt, że żywota pomógł jej dokonać ktoś z najbliższego otoczenia. 

Sorry bardzo, jeśli komuś zepsułam czytanie i teraz będą się domyślać, kto kogo i dlaczego. Pamiętajcie jednak robaczki, że tutaj po romantycznej stronie tęczy, wierzymy w szczęśliwe zakończenia, a chore bąbelki pykają w fifkę, zamiast uczyć się do sprawdzianu.

Wierzę więc, że uda nam się przetrwać wszystkie zawiłości frankowej choroby. Że będziemy mieli siły i środki, żeby zapewnić mu jak najlepszy komfort życia. Że damy sobie radę z zawiłościami urzędniczymi, formalnościami dotyczącymi udowadniania niepełnosprawności i że wyciśniemy z tej historii, ile tylko się da. Moja romantyczna strona umysłu podpowiada mi, że zawsze warto próbować. Idę kończyć pszczoły.

A Wy, co teraz czytacie?