Kobieta pracująca

Sytuacja wygląda następująco: wróciłam do pracy. Poważnie. Doprawdy nie wiem, kiedy minął ostatni rok, bo przecież nie dalej niż wczoraj urodził się Miluś. Ach Miluś! No właśnie. Poszedł do żłobka. Z tym żłobkiem to też była jazda, bo nagle się okazało, że jakiś boom demograficzny czy coś i czynne są wyłącznie listy rezerwowych. Długie listy rezerwowych. Bardzo długie. Koniec końców udało się jednak Milonka w żłobku ulokować i już po dwóch dniach obecności zapadł na śmiertelną dla mężczyzn chorobę- katar czyli. W związku z tym pierwszego dnia pracy Matka wzięła urlop. Bo dzieć obłożnie chory, drugi do szkoły, do pediatry kolejki i coś trzeba z tym fantem zrobić. W każdym razie stan na dziś to sytuacja unormowana- Mama w pracy, dzieci w placówkach edukacyjnych. I wracając do żłobka, to ta mała męska gadzina pierwszego dnia wzięła za rączkę swoją panią, zrobił pa pa i poszedł. Poszedł, nie spojrzawszy nawet w moją stronę. Potem przy odbiorze Młodziaka usłyszałam, że nie płakał nawet sekundy, obiad zjadł jako pierwszy i wrócił z Matką do domu, bo nie miał innego wyjścia. Przyznam, że łatwiej zostawia się dziecię, które nie łka od wyjścia z domu, no ale westchnąć na pożegnanie to mógłby chociaż przez momencik. Nie o Milusiu miał to być jednak wpis, a o mnie. Królowej. Tylko jednej.

Więc wróciłam do pracy. Wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, pamiętam z liceum. Z resztą podejrzewam, że akurat Panią Basię polonistkę to wiele moich koleżanek licealnych pamięta. Jednak są zdania, których nie można rozpocząć inaczej. Tak się buduje dramaturgię. Więc wróciłam do pracy. Ugh. No. Powiem tak. Kierowcy autobusów niezbyt zmienili swoje podejście do pracy przez ostatnie półtora roku. Za to krajobraz na trasie dom-praca zmienił się diametralnie! Ileż nowych budynków powstało!  Albo na Częstochowskiej wyburzyli młyn, taki stary, piękny w sam raz na klimatyczny dom za miliony monet. Zaś dołującym podwójnie jest fakt, że kiedy wsiadam na krańcowym przystanku, a przystanek dalej wsiadają młodziaki z naszego osiedla, to mi mówią 'dzień dobry’! Wszyscy! Na nic moje młodzieżowe hitowe spodnie z dziurami na kolanach przy 5 stopniach i deszczu. Metryki nie oszukasz. Droga do pracy mija mi zatem upojnie na podziwianiu młodzieńczych twarzy i studiowaniu firmowych materiałów.

Czas w pracy mija zaskakująco. Zaskakująco szybko. Staram się jednakowoż nadrobić odłożone na czas macierzyńskiego umiejętności i powoli wkręcam się w trybiki. Koleżanki miłe, śniadanie przygotowuje mąż, Ciocia M. śle smsy ze szkoły, żłobek nie dzwoni. Za oknem pada niemiłosiernie, a ja swoje ukochane botki na koturnie mam u szewca Emila, który w wielkiej łaskawości swej obiecał usługę ekspres, coby „takiej ładnej pani” stópki nie marzły. Ładna pani poczuła się więc połechtana w metrykę i zostawiła butki, podążając radosnym krokiem do pracy.

Pozostaje nam więc kwestia poranków. Dwa razy wstaliśmy już dziesięć minut za późno. Okazuje się, że podanie herbaty trzydzieści sekund po czasie potrafi rozłożyć dzień na łopatki. Na szczęście nie jesteśmy zbyt wybredni i połowie z nas wystarcza kanapka z serem na szybko i łyk kawy, a drugiej połowie mleko z płatkami i mleko z butli. Poza tym jesteśmy wiecznie poszukujący: telefonu, skarpetek, czapki, chustki, dokumentów od samochodu, kluczyków od samochodu oraz kluczy do drzwi wejściowych. Jesteśmy także mistrzami w niezabieraniu- śniadania do pracy, teczki z dokumentami, listy zakupów i innych przydasi. Póki co nie zdarzyło nam się zostawić w domu któregoś z synów, aczkolwiek myślę, że to kwestia czasu.

I jeszcze dom. Nie da się. Znaczy, jeszcze nie rozkminiłam, jak to zrobić, żeby się dało. Co? Wrócić do domu o 17.30, ogarnąć chłopców, obiady i umyć podłogi! Pranie chyba się zaraz samo wypierze, a odkurzacz sam pojeździ po domu. Jednakowoż jeszcze nie nadążam.

To byłam ja.

Matka Anka pracująca zawodowo.

Cztery dni.

Boszszz cztery dni już nie odkurzałam?

 

Moja historia

Miałam 22 lata, kiedy mój nie-mąż zapytał mnie, czy chciałabym mieć z nim dziecko. Dzieciakiem byłam, kiedy teraz o tym myślę. Szaleńczo zakochanym dzieciakiem, wiedzącym, że właśnie z tym Szymonem chce mieć kilkoro dzieci, dom, rodzinę. Jak każda młoda para ochoczo zabraliśmy się do roboty, ale… nie udawało się. Jeden doktor, drugi, trzeci. Aż w końcu trafiłam na mojego doktora C. Przez rok prowadził mnie farmakologicznie, wykonał setki badań moich i mojego nie-męża, a potem odbył TĘ rozmowę. Że już nie ma tabletek, zastrzyków, leków, które pomogą. Że położy mnie na stół, że wyczyści moje jajniki, obejrzy endometrium, sprawdzi. Potem mamy kilka cykli prób i on wierzy, że się uda, ale gdyby nie, to co myślimy o in vitro. Wiedziała o tym tylko moja najbliższa przyjaciółka i nie-mąż. W szpitalu wszyscy byli mili, niewiele pamiętam. Potem pierwsza próba, druga, kolejna. Doktor mówi, że jeśli tym razem się nie uda, to może ktoś mądrzejszy od niego. Nie wie, że w międzyczasie konsultujemy się z profesorem Dębskim, który mówi, że nasz Dr C. robi wszystko, jak należy, żeby ufać. Ostatni cykl prób, potem mamy wybór. Dano nam wybór.

W ostatnim cyklu się udaje. Jestem w ukochanej, upragnionej ciąży. Ja dwudziestoczteroletni dzieciak. Wszyscy myślą, że wpadliśmy, bo wiadomo, jak to tak wcześnie. Doktor mówi, że to wielkie szczęście, żeśmy pomyśleli tak wcześnie, bo z moimi wynikami, to mogło być po ptakach. I żeby zaraz myśleć o kolejnym dziecku, od razu. Ciąża jest świetnym czasem. Rodzi się Franek. Franek- chłopiec z historią zapisaną w naszych uszkodzonych genach. Chłopiec, który ostatni własny oddech bierze 10 stycznia 2011 roku. Potem oddycha za niego respirator. I już tak będzie zawsze. Myśl od drugim dziecku odkładamy więc na nigdy.

Mijają trzy lata. Mam 28 lat. Franio w ramach swojej niepełnosprawności jest znakomicie funkcjonującym czterolatkiem. Dostajemy wiele wsparcia od rodziny, przyjaciół i obcych ludzi. Krzepniemy, nabieramy siły. Pojawiają się myśli. O rodzeństwie. Zdrowym rodzeństwie. Znów nie wie o tym nikt. Ale my wiemy, że w naszych genach zapisana jest historia i że daje ona 25% ryzyka, że nie skończy się happy endem. Szukamy więc pomocy u Doktora C. Mamy wybór. In vitro. Diagnostyka preimplantacjyna. Taka, która pozwoli urodzić mi zdrowe dziecko. W Polsce nikt nie wykonuje tego rodzaju diagnostyki w kierunku SMARD1, szukamy w Niemczech i Hiszpanii. Ze względu na procedury i nasze wyniki obie kliniki nam odmawiają. Wracamy do Doktora C.- ten widząc moje badania łapie się za głowę. Ale wierzy. Znów dostaje leki i zastrzyki.

Mam 30 lat. Na dworcu mąż całuje mnie czule, mówi, że kocha mnie najbardziej na świecie i że wszystko będzie na pewno dobrze. Jestem w ciąży. Tyma razem wystarczyło leczenie farmakologiczne. Jadę sama do Warszawy zrobić badania prenatalne. Sama, bo to 350 km i mąż musi zostać w domu z naszym starszym niepełnosprawnym dzieckiem. Jadę zrobić badania prenatalne, bo dziecko, które noszę w łonie może mieć SMARD1. Jadę, bo jeśli okaże się, że jest ono chore, musimy się przygotować, musimy wiedzieć. Mamy wybór. Wybór o którym długo dyskutujemy i którego konsekwencje ponosić będzie nasza rodzina. Jakie by one nie były. Decydujemy- aborcja nie wchodzi w grę.

20 tydzień ciąży. W czasie usg inny Doktor stwierdza torbiele w głowie. Cztery, bardzo duże. Nasze drugie dziecko nie ma smard. Ma torbiele. W drodze do domu milczymy. Znów wiemy o tym tylko my.

Mam serię badań, które mają stwierdzić, co siedzi w głowie małego. Nie chcemy martwić Babć, Cioć, które i tak z trwogą patrzą na każdy mój ciężarny ruch.

2 września 2015 roku rodzi się Leon. Zdrowy. Kilka tygodni później okazuje się, że nie ma smard1, że nie ma torbieli- wchłonęły się.

Mam 31 lat. Od niemal sześciu nie przespałam ciągiem ani jednej nocy. Mam cudnego męża, dwóch synów- starszy jest niepełnosprawny, nieuleczalnie chory. Młodszy cudem urodził się zdrów. Nie jestem za aborcją. Jestem za wyborem. Mnie go dano.

Dziś #czarnyprotest. Dziś pierwszy raz moją historię poznają Mama, Babcia, sąsiadki i znajome, Wy- moje Czytaczki.

Ja już nie będę miała dzieci. Mam jednak dwie bratowe, mój mąż ma dwie siostry. Mamy przyjaciółki. Mam synów, którzy być może będą mieli żony. Chcę, żeby one też miały wybór.

A to, co dzieje się z nami teraz i potem u Preclowej. Mądrze i prawdziwie. Dajcie kobietom wybór. KLIK

 

Chłopcy radarowcy

20160916_165432

Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda życie jakiegoś przystojnego mundurowego? Tak? No to macie wyjątkowe szczęście! Dzięki moim znajomościom i wprawnemu reporterskiemu oku, będziecie dziś mogli podejrzeć, jak wygląda zwykły dzień z życia niezwykłego policjanta. Dziś odcinek pod tytułem: „Francesco na patrolu”.

20160916_155019Patrol policyjny to bardzo poważna sprawa. Można spotkać mafiozów, którzy planują skok na fabrykę czekolady, można spotkać kierowców rajdowych, którzy urządzili sobie tor na drodze osiedlowej lub urządzić pościg za bardzo pilnie poszukiwanym złodziejem pluszowych misiów. Dlatego warto mieć partnera z prawdziwego zdarzenia. Nasz Franciszek miał więc u boku swojego ulubionego policjanta- Grzegorza. Dokładnie tego samego, którego znacie już z poprzednich wpisów policyjnych. Chłopaki polubili się bardzo, nic więc dziwnego, że kiedy pojawił się pomysł wspólnego patrolu, tylko ten duet mógł wybrać się na miasto.

Panowie wzięli do towarzystwa najmłodszego policjanta komisariatu w Grabowie oraz do podawania mandatów Matkę Ankę, znaleźli odpowiednią miejscówkę w miasteczku i zaczaili się na piratów drogowych. Zatrzymywali, zatrzymywali i za-trzy-my-wa-li.

20160916_160431

Nie byli groźnymi glinami, bo Franio wymyślił sobie, że będzie to zatrzymywanie 20160916_161656prewencyjne. Kontrolowali więc wyłącznie dokumenty oraz sprawdzali posiadanie gaśnicy i trójkąta ostrzegawczego. I tutaj, moi mili, muszę zrobić nieznośną pauzę… Otóż cała dziewiątka zatrzymanych kierowców z zakłopotaniem w oczach i przepraszającą miną tłumaczyła, że trójkąt to akurat gdzieś się zapodział. Tym samym niewiele brakowało, by każde z nich dostało mandat. Na szczęście wielkoduszny Francesco tylko upominał i wręczał słodkie przekąski. Na słodką drogę i ku przypomnieniu, że trójkąt ostrzegawczy w bagażniku to ważna rzecz!

20160916_162345 20160916_162128 20160916_161745

 

 

 

 

 

20160916_164240Nie samym patrolem policjanci żyją, bo liczy się także współpraca między mundurowymi. Chwilę później panowie zajechali do… strażaków. Tam Franek dokonał kontroli wozu strażackiego, przyjrzał się tęczy (serio, była tęcza na zamówienie!) oraz przeprowadził kurtuazyjną pogawędkę na temat wyższości niebieskich radiowozów nad czerwonymi wozami. Pogawędki pogawędkami, ale policjant jest zawsze na służbie, dlatego kiedy przydarzy mu się okazja aresztowania (!!!) największego łobuza na osiedlu, zaraz z niej korzysta. Z groźną miną poucza onego o tym, że nie wolno przebiegać na czerwonym świetle i po chwili puszcza wolno, wyjaśniając, że dziś jest dzień dobrego policjanta.

20160916_164830 20160916_164848

 

No, ale umówmy się. Taki patrol potrafi wymęczyć nawet największego twardziela. Dlatego, kiedy służba dobiegała 20160916_170130już ku końcowi, a panowie nieco opadli z sił, konieczny był powrót do komisariatu. Po ciężkim dniu pracy chłopcom należał posiłek i ciepły napój. O ten, jak zwykle w przypadku mundurowych, zadbały kobiety. A właściwie jedna- Ewa, która nie tylko zorganizowała ulubioną smakąskę posterunkowego Franciszka, ale zabawiła jegomościa pogawędką i skradła serce pięknym albumem pierwszoklasisty. Doprawdy nie wiem, jakie uczucia targały po tym dniu naszym policjantem Grzegorzem, ale Franc nie mógł zasnąć, z rozpędu i trochę z nadgorliwości dał mandat Babci i mundur zdjął dopiero pod głębokiej namowie własnej osobistej mamuni.

20160916_163815 20160916_164259 20160916_155206

A już tak całkiem na poważnie, to wielkie ukłony i pozdrowienia dla wszystkich policjantów z komisariatu w Grabowie, a w szczególności dla Grzegorza Ditfelda za to, że spełnia marzenia, organizuje niespodzianki i dba, by wszystko było naprawdę. Dziękujemy!

20160916_164034

Kiedy starszy brat jest niepełnosprawny

Jakim bratem jest niepełnosprawny Franio?

Najlepszym.

I to powinien być cały wpis. Ale gdzie tam! Przecież, jak zwykle mam najwięcej do powiedzenia. Kiedy urodził się Miluś i nastąpiła jego radosna prezentacja na blogu, otrzymaliśmy od Was mnóstwo wyrazów sympatii, gratulacji i miłostek. Tylko jedna osoba (dziś myślę, że z troski, wtedy się wkurzyłam) współczuła Frankowi tego, że będzie świadkiem dorastania i rozwoju swojego młodszego, sprawnego, zdrowego brata. Jakoś nigdy nam to przez głowę nie przeszło, że Franio mógłby tego zazdrościć Leośkowi. Minął rok. Z czystym sumieniem i pełną odpowiedzialnością mogę Wam więc napisać, jakim starszym bratem jest Franciszek.

Wszystko zaczęło się od testu ciążowego…

Leo był planowany. Wyczekany, wytęskniony, wymarzony. Nie wtajemniczaliśmy Frania w nasze zamiary, jednak kiedy na teście pojawiły się upragnione dwie kreski, dowiedział się w pierwszej kolejności, że oto zostanie starszym bratem. To on był najważniejszy. Tłumaczyliśmy mu, że w brzuchu Mamy pływa sobie teraz maleńki dzidziuś i kiedy urośnie pan doktor go wyjmie, a on będzie miał w domu swojego braciszka. Albo siostrzyczkę. Takiego, który go będzie kochał najmocniej, jak tylko potrafi i dla którego starszy brat będzie zawsze najważniejszy. Nie było więc innej możliwości niż ta, że to Francesco obwieszczał Babciom i Dziadkom i Ciociom i Wujkom i z rozpędu każdemu, że będzie miał młodsze rodzeństwo. Tym samym to on zbierał wszystkie gratulacje i to jego bezustannie pytano, co słychać u dzidziusia. Kiedy urodził się Miluś mądre Ciotki i Wujkowie i Babcie i Dziadkowie oszaleli na punkcie naszego drugiego synka, ale radość i szaleństwo swe obchodzili z Franciszkiem. To właśnie Franio każdemu prezentował zawartość kołyski, mówił, że to jego mały brat, który ciumka cycusia i jeszcze nie potrafi mówić. Wszyscy dookoła wiedzieliśmy, że Franek musi poczuć się pewnie na swoim nowym stanowisku, więc angażowaliśmy go w pilnowanie i opiekę nad bratem, ale także jemu poświęcaliśmy maksimum uwagi.

Wspominałam już, że największym problemem do pokonania były Franka szpitalne obciążenia. Strach przed niespodziewanym hałasem, nadmiernym dotykiem, nadwrażliwość twarzy i niemal każdej odkrytej części ciała. Dorośli to rozumieją, noworodki nie bardzo. Na szczęście okazało się, że Milonek jest dzieckiem nad wyraz grzecznym. Płakał wyłącznie z głodu. Wspólny płacz zdarza im się naprawdę rzadko i jest spowodowany jakąś rodzinną tragedią (typu wyłączenie telewizora), a nie wzajemnym żalem.

Przez ostatni rok Franek ogromnie dojrzał. Nadal jest synkiem mamusi, który lubi się tulić przed snem i uwielbia być w centrum zainteresowania. Jest też jednak mądrym prawie sześcioletnim chłopcem, który wiele rozumie, zna zasady na jakich funkcjonuje nasz dom i powoli sam zaczyna je tworzyć.

A co z Milusiem? Czy wychowujemy go w kulcie starszego brata? Nie. Milusiowi tłumaczymy, że jest młodszym bratem. Że on i Franek są dla siebie najważniejsi. Leoś jest chłopcem, który bacznie obserwuje otaczającym go świat. Wie, że z Franiem nie będzie się bawił, jak z Bolem, z którym można pojeździć samochodami. Wie, że nie wolno szarpać za rurę i wie, co to ambu. Wie także, że może się przytulić, kiedy tylko chce do Mamy, do Taty i do Frania także. To nam tak jakoś naturalnie wyszło. Jak więc wygląda braterska sztama w naszym domu? Już wyjaśniam.

Co można robić ze starszym bratem, który nie chodzi, nie oddycha i jest słabszy fizycznie?

– budujemy namiot z poduszek i koca, pod namiotem kładziemy materac, na materacu Franka. Trzy sekundy później zjawia się Miluś kładzie się obok i czeka. Franio daje sygnał i jest rozwalanie namiotu. Franek steruje, Leon szarpie, chichra się, dokazuje. I tak milion razy. Budowniczym jestem ja.

-Franio siedzi na kanapie, Leon przynosi mu siedemnaście tysięcy klocków, każdego wkłada w dłoń Frankowi i… śmieje się w głos. Bo wie, że za kilka sekund klocek poleci w niewiadomym kierunku, a Franek wystrzeli salwę dźwięków imitujących upadek. Doprawdy nie wiem, co w tym śmiesznego, ale kończy się zazwyczaj kolką. Leonową.

-u nas w domu to Franek jest realizatorem akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. Kiedy na jego kolanach ląduje książka, Leon siada obok kanapy i słucha. Czasem są to trzy minuty, czasem dwanaście, a czasem cała opowieść. Franek tak potrafi czytać, że i ja czerpię z tego ogromną przyjemność, jako słuchacz.

Czy Franio zazdrości Leonowi sprawności?

Nie. Na rehabilitacji to Francesco jest gwiazdą. Jego fizjoterapeuci dopingują go, chwalą i motywują. Starszak wie, że kiedy ciężko pracuje, wsparcie jest najważniejsze. Kiedy więc Miluś próbuje wejść na szafkę pod telewizorem, to usłyszy, że Mama będzie zła, ale jak podniesie nogę, to będzie mu łatwiej. Kiedy Leon zaczął stawać, to Franek najgoręcej z nas wszystkich mu kibicował. Kiedy Młodziak zje znienawidzoną przez brata jajecznicę, zawsze słyszy- brawo Leosiu, ja bym tego nie zjadł, a ty potrafisz nawet jajko przełknąć. Dzięki temu, że w naszym najbliższym otoczeniu jest mnóstwo rówieśników naszych chłopców, żaden nie czuje się gorszy. Franek tak samo bawi się z Bartkami, jak i z Kubą i Leosiem. A Leoś nie widzi różnicy między swoim bratem, a kolegami.

A kiedy zaczepia nas jakaś starowinka myślą złotą, że „zabiorę Ci brata Franku, może pomieszka ze mną” to Franio zawsze odpowiada, że tak nie można, bo Leon jest nasz.

 

Życie to nie je bajka

Zmęczona, ale szczęśliwa jak koń po westernie wysokobudżetowym, takim co to owies podadzą i kowboj jest łaskawy, zasiadłam do pisania tego wpisu. Myślałam o nim od zeszłego, czyli… matko święta 11 dni? Nie wierzę. 11 dni minęło od ostatniego wpisu. Zaklęłabym siarczyście, ale w naszym domu strażnik moralności nie pozwala nawet „wkurzyłam się” powiedzieć, bo zaraz punktuje, mówiąc „mamo, a nie lepiej 'zirytowałam się’ albo 'zdenerwowałam się?’. W każdym razie klnąc w myślach siarczyście, od razu zmieniłam temat. No może, nie do końca temat, ale clou tego co w głowie miałam napisane od jedenastu dni. Jedenastu. Kurde.

Otóż pierwotnie miałam zatytułować poniższy wywód czymś w deseń ’76 tajemnych sekretów Matki’ albo ’12 powodów, dla których warto mnie mieć wśród znajomych’. Tymczasem napiszę Wam po prostu, dlaczego przez ostatnie jedenaście nieszczęsnych, aczkolwiek bardzo szczęśliwych dni nie udało mi się zalogować w panelu sterowania blogiem i napisać, co następuje.

Po pierwsze nienawidzę mieć brudnych podłóg. To zdanie może wydawać się bez sensu, tak na pierwszy rzut oka, ale cierpliwości. To chyba jakieś zaburzenie psychiczne, ale odkurzam dwa razy dziennie, a i tak mam wrażenie, że jest ciągle zakurzona. Wyobraźcie sobie, że kiedyś myłam codziennie, teraz ograniczam się do trzech razy w tygodniu i przed gośćmi (jeśli zdążę i się zapowiedzą). Pranie… o… pranie to temat rzeka i głos powinnam oddać naszej pralce, która ostatnio w czasie wirowania wpadła w jakiś bunt i słychać ją było po drugiej stronie ulicy. Generalnie nie przemawia do mnie powiedzenie o wielkich ludziach, co to w brudzie. W każdym razie, moje czyste blaty są już tematem anegdot wśród znajomych, ale naprawdę nie mogę zasnąć wiedząc, że blat nie starty na dole został.

Po drugie… dzieci. Serio. Nie wiem, skąd ta wariacka myśl, ale naprawdę wydawało mi się, że im starsi, tym będzie łatwiej. A teraz pisząc to, sama się z siebie śmieje. Leon jest wszędzie. Nasze schody doczekały się w końcu barierki, co Miluś codziennie wielokrotnie opłakuje. Opłakuje także smutną melodię, którą wydaje nocnik oraz zamknięte drzwi do łazienki. Niezbadane są wyroki jego samopoczucia. W związku z tym, że jest nieszczęśliwy się tuli. Nie przeczę, matczyny sadyzm przeze mnie przemawia, bo kiedy Leoś cierpi, to się tuli. Do mnie się tuli. Hue hue. No, ale kiedy się cieszy, to też ze mną. I tak sobie trwamy w radosnej symbiozie do momentu, aż Franciszek wróci ze szkoły. Bo wtedy jesteśmy trio. Rzucamy klockami, chodzimy na spacery, mam czas dla siebie- co oznacza, że oni się bawią, ja noszę picie, jedzenie, przekąski, poprawiam pupę, siedzisko, pampersy- no taki luzik. Jeszcze rehabilitacja i wtedy M. zostaje z Leośkiem, a ja zrywam się na zakupy. Oj, nie musicie zazdrościć. Do spożywczego. Potem angielski Franka na przemian z hiszpańskim. A od końca września logopeda. Także jeżdżę, przewożę, wycieram łzy, tłumię emocje. Dzieci… słoneczka moje kochane.

Po trzecie. Kuchnia. Słyszałam gdzieś, że kobiety mają mniejsze stopy po to, żeby mieć bliżej do zlewu. Śmieszy mnie to niesłychanie, bo mój feminizm się kończy, kiedy trzeba wnieść fortepian na szóste piętro. Wracając więc do tematu zmywania, u nas to raczej mąż, choć z rzadka i z przypomnieniem. Żeby nie było. No, ale kuchnia to nie tylko zmywak. To gotowanie. Nic na to nie poradzę, że lubię. Weźmy na przykład dziś. Jestem lekko zestresowana, bo przez kilka najbliższych dni muszę pozałatwiać mnóstwo ważnych spraw, więc mnie nosi. Popełniłam więc dla rozluźnienia rosół, flaczki, kurczaka i ciasto. Ze śliwkami. Jeszcze ciepłe, więc jeśli jesteście blisko, no to śmiało. Z rozpędu przygotowałam foremkę pod tartę, więc pewno od rana zagniotę, to będzie na świeżo.

Po czwarte paradoks matki. Robię coś cały dzień, a ciągle nic nie jest zrobione. Mimo czystej już podłogi, wytartych blatów, zrobionego obiadu na jutro i pojutrze, sterty prania do prasowania i prania do poskładania i prania do wyprania, mogłabym bez mrugnięcia okiem wymienić dziesięć rzeczy, które powinnam była zrobić tydzień temu.

Po piąte. Wracam zaraz do pracy. Leon idzie do żłobka. Niech mnie ktoś przytuli.

No i tak mniej więcej mi minął każdy z minionych jedenastu dni.

 

Trzy smutne migawki z naszej przeszłości z gratisem w finale

Do stworzenia tego wpisu zainspirowała mnie wymiana maili z naszą Czytaczką i dyskusja, w której brałam udział na jednym z forów. Otóż muszę Wam powiedzieć, że są rzeczy niezmienne. I na przestrzeni pięciu lat, kiedy to jesteśmy rodzicami niepełnosprawnego, niewiele się zmieniło. Poznajcie więc trzy niefajne historie, które nie powinny się zdarzyć. To trzy migawki z naszej wspólnej przeszłości, których serce nie bardzo chce pamiętać, a głowa nie pozwala zapomnieć. Chyba po to, żeby nie stracić czujności. Jeśli dotrwacie do końca, będzie też miło, bo przecież o to właśnie chodzi.

Migawka 1: „nie dacie sobie rady w domu z TAKIM dzieckiem, pierwsze zapalenie płuc go wykończy”.

Chyba nie znam rodzica, którego dziecko ma respirator i który nie usłyszałby tego zdania od… lekarza. My usłyszeliśmy to na początku naszej drogi z respiratorem. Jeszcze wtedy, kiedy Franio zaintubowany był przez nos. Mimo dwukrotnej próby ekstubacji ostatecznej nie poradził sobie z własnym oddechem, podjęto więc decyzję o założeniu rurki tracheostomijnej. Franka badano wtedy nie tylko pod kątem smard1, ale także sma. Usłyszeliśmy więc, że „szkoda, że podłączono go do respiratora, bo już teraz nie ma wyjścia, a tak można było prowadzić go na wentylacji nieinwazyjnej i pozwolić odejść, bo nie będzie szczęśliwy”. Raz, że doktor który to mówił, wiedział już, że to może być smard1- choroba o zgoła innym przebiegu niż sma, gdzie dzieci można prowadzić wentylując je nieinwazyjnie. Dwa- to ten sam doktor wiedział także, że w momencie podłączania Franka do respiratora nikt- nawet lekarze intubujący go, nie wiedzieli dlaczego Młodziak załamał się oddechowo. Pomijam więc fakt, że historia medyczna wykluczała fakt nieinwazyjnego prowadzenia oddechu. Do tej pory zachodzę w głowę, co kierowało owym doktorem? Na pytanie, czy Franio cierpi, odpowiedział, że nie, ale że nigdy nie będzie szczęśliwy. Na sugestię, że jest Szymon, Antek- chłopcy już nam znani, z rurkami i respiratorem, znakomicie funkcjonujący w domu, odpowiedział, że to wyjątek. Nie ogarniam moim malutkim rozumkiem tego wywodu. To absolutnie nieuczciwe wobec rodziców nie przedstawiać im wszystkich rozwiązań w ratowaniu ich dziecka lub, co gorsza, faworyzować swoje i mocno negować (czasem bezpodstawnie) inne, których (wbrew wiedzy) się po prostu nie lubi.

Nie pamiętam, ile razy w sumie Franek miał zapalenia płuc. Na pewno raz, może dwa. Jedno skończyło się hospitalizacją, to fakt, ale doktorzy prowadzący na zwykłym oddziale pediatrycznym, we współpracy z naszym Doktorem Opiekunem pięknie z niego Franka wyprowadzili. Więcej zapalnych grzechów nie pamiętam. Owszem bywa, że Francyś niedomaga, że przychodzi coś. Nie choruje bardziej niż jego zdrowi rówieśnicy, więc takie straszenie na wyrost…

Teraz mogę napisać to spokojnie, odtwarzam fakty w głowie, nie zalewam się łzami. Wtedy najchętniej wyrzuciłabym pana doktora przez okno. Tak po prostu nie można mówić. Nikomu.

Migawka 2: „zapomnijcie, że uda wam się go zabrać do domu wcześniej, niż po ukończeniu drugiego roku życia”

Ponieważ mamy parytety, równouprawnienie i takie tam, na pokładzie witamy panią doktor, która w ten o to dyplomatyczny sposób postanowiła nas wspierać, kiedy to zamarzyło nam się zabrać Franka do domu. Z respiratorem, tlenem, sondą. Dwa lata? Dla nas to była wieczność. Frankowi poza rurką w zasadzie nic nie było. Leżał w szpitalu, wśród najgorszych bakterii, bez rodziców, dziadków, z ciągle zmieniającymi się ciotkami. Z lichą (no sorry) rehabilitacją. Absolutnie każdy dzień działał na jego niekorzyść. Od momentu usłyszenia tych słów, do powrotu Franka do domu minęło 10 dni. I wcale nie było tak, że było łatwo. Wtedy wsparci już wiedzą od innych rodziców i zaopatrzeni w domowy respirator przez Help, postanowiliśmy działać. Długa i szczera rozmowa z szefostwem Help, utwierdziła nas w przekonaniu, że idziemy dobrą drogą. Wtedy na początku bardzo nam pomogli, mocno wsparli, za co do dziś jesteśmy im ogromnie wdzięczni. Doktor Help nie owijał w bawełnę- nie mieli wtedy pod opieką tak małego (7kg) i tak młodego (7 miesięcy) dziecka. Trzeba było zabezpieczyć sprzęt, poszukać opieki, która zgodzi się podjąć tego zadania. Oto bowiem, ta chudzizna ma wrócić do domu, w którym jedynym opiekunami będą rodzice, wziąć odpowiedzialność za to, co widzą w czasie wizyt i na tym bazować. I tak „dostali nas” Doktor Opiekun i Pani Ewa. Dlatego w zasadzie nie rozumiem uporu pani doktor od wypowiedzi, nie wiem, co chciała nam udowodnić, dlaczego utrudniała wypełnianie papierów, komentowała nieznośnie każdą naszą sugestię. Było, minęło. Franek wrócił do domu ważąc 7 kg i mając skończone 7 miesięcy. To chyba wtedy pierwszy raz pomyślałam, że nie da się, nie istnieje.

Migawka 3, czyli „niejedno takie dziecko widziałam, my go tutaj wszystkiego nauczymy”

No podium musiało być dla tej wypowiedzi! Otóż usłyszeliśmy także, że naówczas jedyne w tym kraju chore na smard1 dziecko może zostać wyleczone! Cud, co nie? Dlatego panie z uporem maniaka odłączały Franka od respiratora, żeby „nauczył się oddychać”, karmiły na siłę, żeby „nauczył się jeść”. W sumie to podstawy musiały mu dać niezłe, bo potem okazało się, że Franc coś tam próbuje z oddychaniem, a je do tej pory samodzielnie, aczkolwiek mizernie, więc można jakby czuć wdzięczność. Jakby to słowo klucz, bo powyższe zdanie usłyszałam, kiedy próbowałam zasugerować, że Frania kąpano z podłączonym respiratorem i że je to on tylko sondą, póki co, bo się krztusi.

Oj, elaborat totalny mogłabym napisać na temat naszych złych rozmów szpitalnych, bo było ich całkiem sporo w naszej przeszłości. To nie jest na szczęście standard, bo współpracownikami powyższych bohaterów, byli także empatyczni i całkiem w porządku specjaliści. Dlatego dla tych z Was, którzy dotrwali do końca… reklama. Otóż jest jedno miejsce, gdzie nigdy nie usłyszeliśmy żadnego z tych zdań ani jemu bliźniaczych. Stali Czytacze już pewnie wiedzą, że chodzi mi o…

Migawka na dobre zakończenie: „miejsce dla was się tu znajdzie, ale nie wracajcie do nas”

Tymi słowami pożegnały nas Ciotki i Wujkowie z Centrum Matki Polki z Łodzi. I., żeby była jasność- reklamuję tylko oiom. O pediatrii, na której leżeliśmy, lepiej nie będę się wypowiadać publicznie. Ależ oczywiście, że nie jest to miejsce cudów. I owszem, że dostaliśmy kiedyś ochrzan od Ciotki Kingi za brak obuwia zmiennego, ale sami się prosiliśmy- na oiom bez kapci? Albo, kiedy Ciotka Beata dostawała palpitacji na widok naszych prób odsysania. Albo, kiedy pytaliśmy milion razy, czy na pewno dzwonili do Helpu i Doktor Jarek milion razy odpowiadał, że dzwonił i że czeka za wolnym respiratorem. No i pewnie, że Szef wszystkich Szefów był głośny i warczał, jak mu się wchodziło w słowo, ale to on wyszukał, że to może być smard- dzięki czemu nie błądziliśmy po omacku przez wiele miesięcy, to od doktorów stamtąd usłyszeliśmy, że może by poszukać hospicjum, które dojeżdża do domu, że w domu najlepiej. To tam ciotki świętowały z nami pierwszy ząb i pierwsze sześć miesięcy Franciszka. To one uczyły nas kąpać, zmieniać tasiemki i odsysać. Groziły, że nie wypuszczą nas bez tej wiedzy. No i pewnie, żeśmy się z Ciotką Beatą stamtąd najbardziej pokochali, choć to strasznie nieprofesjonalne. I mimo tych (sorry oiomie) brzydkich łóżek i niezbyt ładnych sal, to kurczę mówię Wam, gdyby kiedyś coś, to z Frankiem tylko tam. Tam Pani Dr fachowo, powoli i z taktem wyjaśniła nam po co to tracheo, dlaczego taka rurka, dlaczego rozumie nasze wątpliwości, co do pega. Pamiętam, jak dziś, jak było nagle cicho wśród personelu, kiedy odchodził jakiś mały pacjent, z jaką troską odnoszono się do tych dzieci, które były totalnie nieświadome swojego stanu. Jak zaproponowano nam, żeby zabawki, siedzisko, książki. Że skoro Franek tam tak długo był i być może będzie, to żeby to było dla niego bardziej znośne. Są takie miejsca na ziemi. I kurczę super, co nie?

Dzień Leosia

Leośku,

dzięki Tobie w naszym domu nic nie leży na swoim miejscu, schody są (nadal bez bramki- się robi) zastawione krzesłem i pożyczonym od Franka klinem do rehabilitacji- taka osobliwa domowa konstrukcja. Szuflady z Franka przydasiami zabezpieczone, schowane kable i przedłużacze, zastawiona stolikiem komoda. Klocki, samochody, grzechotki zmiksowane są w jednym pojemniku. Co chwilę znajduję na podłodze fragment chrupki kukurydzianej albo bułki ze śniadania, którą zajęty odkrywaniem świata, postanowiłeś podrzuci. W końcu nauczyliśmy się zamykać drzwi do łazienki, nie gniewaj się, to dla Twojego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa moich kosmetyków także. Twoje kolana bezlitośnie obnażają stan naszej podłogi- codziennie do mycia. Twoja pomysłowość każe nam wierzyć, że kamienie mogą być jadalne. Uwielbiasz bawić się samochodami, z których każdy nadrobił już wszystkie zapomniane kilometry. Doskonale odnajdujesz się w nomenklaturze anestezjologicznej i choć nadal rzadko mówisz „mama”, to już „ambu” idzie Ci wyśmienicie. Jesteś podróżnikiem- na schodach w domu Babci kilka razy już pewnie zdobyłeś K2. Jesteś smakoszem, a my ciągle przecieramy oczy ze zdumienia, podziwiając tempo, z jakim wsuwasz pomidorową. Jesteś śmieszkiem- rozbawia Cię tak samo kląskanie brata, jak kichanie mamy. Kochasz swojego Tatę- uwielbiasz budzić go, wkładając mu palce do nosa i oczu- to Twoja najczulsza oznaka miłości. Regularnie gubisz się pod stołem i klinujesz w siedzisku Franka.

20160717_101241

Przez ostatni rok pokazałeś, jak bardzo nam byłeś potrzebny. Jesteś cudnym, ślicznym, pogodnym, naszym kochanym synkiem. Jesteś najlepszym młodszym bratem.

Dziś kończysz rok.

Bądź zdrów Leośku. I bądź szczęśliwy.

I idź przez życie tanecznym krokiem. Tak, jak potrafisz najpiękniej.

 

Lektura obowiązkowa

Nawet nie wiem, kiedy to się stało, jak to przyszło, a tu… pierwszy dzień szkoły. Taka sytuacja. Franio poszedł do pierwszej klasy. Pięć lat temu mogliśmy tylko o tym pomarzyć, że nadejdzie taki dzień. Dwa lata temu pojawiło się światełko w tunelu i zamarzyliśmy o przedszkolu. Rok temu był już dumnym zerówkowiczem i to w ogólnodostępnej szkole, bez rodziców, do pomocy z ciocią. I już było z górki. Bo choć ciągle barujemy się z przepisami, szukamy ułatwień, korespondujemy z urzędnikami, to jest to nasza rodzicielska broszka. Francesco pędzi niczym bolid, jest szczęśliwy i uśmiechnięty, jest w miarę swoich możliwości samodzielny, jest pełnoprawnym uczniem szkoły podstawowej. To zasługa jego ciężkiej pracy. Bardzo jesteśmy dumni.

14159284_1159181860834175_1176441763_n

A skoro już o szkole mowa. Jak wiecie mocno emocjonalnie jesteśmy zaangażowani w projekt „Duże sprawy w małych głowach”. To książka, o której już kilka razy Wam pisałam. Nasze emocje, to pikuś w porównaniu z tym, jaki wkład ma w to Franciszek. Już niedługo dostępny będzie audiobook, w którym aksamitnym głosem fragment jednego z rozdziałów czyta właśnie nasz Franio. Zanim jednak pojawi się audiobook, pokażę Wam film. Animację do „Dużych spraw…” Jest zjawiskowa i zachwycająca, spójrzcie tylko:

Prawda, że daje do myślenia? Nikogo więc nie powinno dziwić, że planowane jest drugie wydanie „Dużych spraw”. Pomaga w nim Agnieszce Fundacja Mam Serce. Zasada jest prosta, jeśli wpłacicie na poczet zbiórki 23 zł, otrzymacie własny egzemplarz z autografem Autorki, a drugi za to samo 23 zł dostanie jedno chore dziecko- takie, które przebywa w szpitalu lub placówce medycznej. Tym samym i sobie i komuś naprawdę bardzo malutkiemu możecie sprawić ogrom radości. Do finału, celu zbiórki brakuje już naprawdę niewiele. Mocno Was zachęcam. W naszej domowej biblioteczce „Duże sprawy w małych głowach” to lektura obowiązkowa.

14193589_1159181814167513_1421067820_n

Bardzo SMAczny weekend

To był dokładnie czwarty w historii świata taki weekend. Drugi z naszym udziałem. Ostatnio ze wszystkimi widzieliśmy się dwa lata temu. W ubiegłym roku, niemal tuż po urodził się Leoś, nie było więc opcji, żebyśmy teraz nie pojechali we czwórkę. O czym mówię? Weekend ze SMAkiem. To organizowana przez Fundację SMA konferencja, w czasie której rodziny takie, jak nasza mogą doszkolić się z wiedzy na temat choroby, poznać techniki rehabilitacji, rodzaje sprzętów oraz pobyć ze sobą. Porównać opiekę, respiratory, wózki. Tylko w tym roku udział w Weekendzie ze SMAkiem wzięło około 170 rodzin z całej Polski. SMARD1- czyli przeponową postać zaniku mięśni – reprezentowaliśmy my i Krzyś z Kielc, czyli cała populacja smardziątek w Polsce.

20160827_132848

Niech żyje wolność

Właśnie po to są te zjazdy. Wiatr we włosach, komary w zębach, wielki nieobecny w20160827_132436 zasięgu wzroku. Respiratorowe ciotki nie mogły wyjść z podziwu, jak bardzo zmienił się nasz Franek. To już nie był pokorny płaczliwy maluch, tylko pewny siebie, szarmancki zawadiaka. Bardzo rzadko widzieliśmy naszego syna w ten weekend. Przemieszczał się na elektryku z prędkością światła, wiedząc, że jest wśród swoich. Co chwilę zatrzymywał się tylko, by podziwić jakąś furę kolegi i tyle go widzieli. Znał zasady: w przypadku problemu z oddychaniem, zatrzymuje 20160826_211249pierwszego dorosłego i prosi o pomoc (tak! w tym miejscu każdy dorosły potrafił
obsługiwać ambu) lub o pomoc w znalezieniu rodziców. Nie wiem, jakim cudem nie doszło tam do żadnej kraksy. Tata Franka miał siedemnaście zawałów, kiedy Młodziak znikał mu z oczu i chyba słusznie, bo chcieliśmy przeprosić za te kwiatki z donicy przy przejściu. W każdym razie Franek był zachwycony ilością respiratorów i atrakcjami, jakie zafundowali organizatorzy.

20160827_131620

Wyobraźcie sobie, że w czasie balu przebierańców brałam udział w dość osobliwym wyścigu. Dostałam bowiem wózek inwalidzki, wytyczono mi tor i miałam się ścigać… z własnym synem. Oczywiście, że przegrałam z kretesem. Z resztą spójrzcie:

Nasz drugi syn także wyśmienicie odnalazł się w realiach konferencyjnych. W czasie, kiedy nie rozmontowywał przypadkowo napotkanych wózków, przemierzył milion 20160827_124651kilometrów na czworakach, badając trawnik obok hotelu lub poznając bliżej rodzeństwo kolegów brata. Tak bardzo nam się dziecko rozkręciło, że zgubiło jedyny smoczek i tym sposobem w czasie piątkowej nocy nastąpiło odsmoczanie, które trwa do dziś. Co nie zmienia faktu, że z piątku na sobotę, to nie daliśmy pospać sąsiadom.

Czego Jaś się nie nauczy…

W czasie trwania konferencji można było się także pouczyć. Franek z zapałem 20160827_111828przetestował komputer sterowany wzrokiem i myślę, że to jest dobry kierunek dla niego za jakiś czas. Tym bardziej, że za pomocą takiego komputera można włączać światło, telewizor- sterować każde działające na podczerwień urządzenie domowe. Matka Anka zaś wzięła udział w arcyciekawym wykładzie dotyczącym edukacji dziecka z chorobą mięśniową. Wiem już chyba wszystko, co powinnam wiedzieć w temacie szkoły dla Franka, a do tego mam wsparcie nie tylko w postaci przepisów, ale także Fundacji SMA, której wykładowca obiecał pomoc, w przypadku komplikacji.

Wiara, nadzieja, pokora

Nie ma co oszukiwać, że największym powodzeniem cieszyły się prelekcje dotyczące leku na sma. Wiecie już, że sma to coś zupełnie innego niż nasz smard1. Są to choroby o dość podobnym przebiegu, jednak ich występowanie determinuje zupełnie inny gen. Nie możemy więc podłączać się pod wszystkie terapie dedykowane sma. Dlatego z wielką nadzieją wraz z Mamą Krzysia wzięłyśmy udział w wykładzie dotyczącym jedynego specyfiku, mogącego zatrzymać postęp choroby leku- olesoxime. Staramy się być na bieżąco w temacie, wiemy więc, że laboratorium, które wymyśliło olesoxime zostało wchłonięte przez koncern farmaceutyczny. Na dziś nie wiadomo czy i kiedy olesoxime wejdzie na rynek, bowiem Roche skupia się na swoim leku stricte na sma. Dlatego nie są prowadzone żadne badania, nie ma także grupy kontrolnej (z resztą podejrzewam, że trudno byłoby ją zbudować z takiej garstki smardziątek) oraz nie można w stu procentach mieć pewności, że olesoxime pomógłby na smard1. Usłyszałyśmy, że jeśli choroba ma podobny przebieg „można przypuszczać”, że lek zadziałałby. Niestety w kierunku smard1 nic się nie dzieje. Przyznam, że podcięło nam to skrzydła. Pozostaje nam więc wierzyć, że w końcu pojawi się terapia dla naszych chłopców i tylko ćwiczyć, rehabilitować, utrzymywać kondycję. Po to, by być gotowym na zdrowie.

Z wielką pokorą przyjmujemy każdą nowinę dotyczącą walki z potworzastym. Wszyscy- i my ze smard i ci z sma- ogromnie wzruszeni minutą ciszy uczciliśmy tych, którzy w tym roku przegrali walkę ze swoimi potworami. Za każdym razem z drżeniem serca odliczamy obecność na takich spotkaniach i te serca zawsze rozpadają się na kawałki, kiedy okazuje się, że kogoś brakuje.

20160826_134022

 

Witaj szkoło

Wpisy „edukacyjne” cieszą się dużym powodzeniem, uznałam więc za stosowne poinformować Was, że właśnie rozpoczęliśmy przygotowania do pierwszej klasy! Gdyby ci wszyscy doktorzy, którzy pięć lat temu mówili nam, że nic z tego nie będzie, widzieli z jakim zapałem ten młody człowiek chwali się, że będzie pierwszoklasistą, od razu spuściliby z tonu. W każdym razie pisałam Wam w ubiegłym roku, jak posyła się dziecko z respiratorem do zerówki. Dziś nadeszła pora na kontynuację… Wróć. Na kolejną część edukacyjnej przygody przygody Franka. Przygody pod tytułem: „Szkoła”.

Nie ma co ukrywać, że każdą aktywność Franciszka determinuje stan jego zdrowia. My możemy wymyślać angielski, rower, basen i inne cuda, ale kiedy Franio nie domaga, nawet nie próbujemy szarżować. Zbyte wiele pracy kosztowało go dojście do tego stanu. Skupiamy się więc przede wszystkim na oddychaniu, potem na sprawności fizycznej, dopiero potem na wdrażaniu w życie planu „normalność”. Myślę, że rodzicom dzieci respiratorowym przydadzą się nasze doświadczenia, dziś więc to tym, jak planujemy rok szkolny i jak się ma do tego administracja.

1. Co z rehabilitacją?

Przez ostatni rok Frankowy kręgosłup mocno dostał w kość. Dosłownie. Złożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim plan zajęć. Chodzący do zerówki Franio nie mógł już ćwiczyć dwa razy dziennie- z braku czasu i energii. Kilka godzin w szkole i początek zajęć o 8 zabrały poranne ćwiczenia. Żeby jednak nie okroić ich do minimum (wcześniej Franc ćwiczył dwa razy po godzinie) wraz z naszymi rehabilitantami ustaliliśmy plan jeden raz półtorej godziny popołudniu. Różnie to bywało, ale głównie Franek wieczorami był mega zmęczony. Zerówka nie ma stałego planu zajęć, jednak w pierwszej klasie już takiego można się spodziewać. Zatem wspólnie z fizjoterapeutami wykoncypowaliśmy sobie, że Franek mógłby pozostać przy terapii jeden raz półtorej, ale dodamy do niej ćwiczenia w czasie zajęć wychowania fizycznego. Napisałam więc podanie do Pani Dyrektor z prośbą o możliwość przeprowadzenia rehabilitacji w czasie zajęć w-f. Niestety tak się nie da. Pani Dyrektor poinformowała mnie, że zgodnie z prawem szkolnym na podstawie podania rodzica nie może wyrazić zgody na taką zamianę mimo tego, że na pierwszy rzut oka widać, że Franio na wuefie nie poćwiczy. Bowiem zgodnie z tym prawem Franek jako uczeń zobowiązany jest do realizowania podstawy programowej, a jej częścią jest wuef. Jakie jest rozwiązanie? Doktor prowadzący Franka (jeszcze nie wiem, czy anestezjolog od respi, czy pediatra) musi wystawić zwolnienie z wuefu, a wtedy na podstawie decyzji administracyjnej Pani Dyrektor zwalnia Franka z zajęć i w miarę możliwości lokalowych wyraża zgodę na prowadzenie terapii w trakcie lekcji. Oczywiście fizjoterapeutę oraz sprzęt niezbędny do ćwiczeń opłacamy my ze środków zgromadzonych na subkoncie Frania w Fundacji, bowiem z informacji uzyskanych (telefonicznie) wiemy, że Wydział Edukacji nie ma w zwyczaju zaspokajać potrzeb nie związanych z edukacją indywidualnym uczniom. Pozwólcie, że komentarz zostawię na finisz. Na dziś mamy wstępną zgodę Pani Dyrektor, musimy tylko dopełnić formalności.

2. Rezygnacja z rewalidacji.

Rewalidacja to coś w rodzaju wyrównawczych. W orzeczeniu o potrzebie kształcenia specjalnego Franio ma wpisaną niepełnosprawność sprzężoną. Był to warunek niezbędny do tego, żeby mógł na terenie szkoły przebywać Franka osobisty asystent. Także w ramach tej niepełnosprawności Franio ma przyznane dwie godziny rewalidacji. Przyznacie mi jednak rację, że Młodziak intelektualnie nie odbiega od normy. Uznaliśmy więc, że warto byłoby jedną z tych godzin także przeznaczyć na fizjoterapię- niezbędną do utrzymania tego poziomu sprawności, jaki ma teraz Franciszek. I tu podobnie, jak wyżej. Nie można (mimo wpisu o rehabilitacji w orzeczeniu) tak po prostu zamienić zajęć z Panią Moniką na zajęcia ruchowe- bardziej potrzebne. W tym wypadku muszę pisemnie zrezygnować z jednej godziny rewalidacji, a Pani Dyrektor wyrazić zgodę na prowadzenie ćwiczeń. Także tę zgodę mamy wstępnie. Musimy uzupełnić pisma.

3. Pomoce naukowe.

Mimo tego, co udało się Frankowi osiągnąć, manualnie nie dorasta sprawnym dzieciom do pięt. Nie ma mowy o wycinaniu, kreśleniu, sprawnym malowaniu i już tym bardziej pisaniu. Franek pięknie czyta, znakomicie dodaje w pamięci i doskonale radzi sobie z zapamiętywaniem słówek w obcych językach. Uczy się angielskiego w szkole i w domu, a od września wymarzył sobie hiszpański! Dlatego już w ubiegłym roku na rewalidacji Pani Monika, a na terapii logopedycznej Pani Beata wprowadziły zajęcia komputerowe. Po to, żeby pierwszak Franio był już oswojony z klawiaturą i klawiszami funkcyjnymi, a także z podstawami obsługi internetu (chociaż tutaj Franek nie ma żadnego problemu, świetnie korzysta z telefonu dotykowego, czy tabletu). Pani Ania – wychowawca klasy zadbała więc o to, żeby podręcznik, który wybierze, miał także wersję elektroniczną. I ma. Pozostało tylko zdobyć urządzenie, na którym i e-podręcznik i wszystkie niezbędne programy (np. do plastyki lub języków) Franio mógł obsługiwać na równi ze swoimi zdrowymi kolegami. Najlepszym było urządzenie wielofunkcyjne, 2 w 1. Tablet i komputer. Po to, żeby normalnie Franek korzystał z klawiatury, ale kiedy zmęczą mu się ręce lub będzie chciał „malować” będzie ją można odłączyć i korzystać z tabletu. Podobnie jak z matami do ćwiczeń , tak i tutaj mimo specjalnych potrzeb ucznia, wydział nadzorujący szkołę nie widział potrzeby zakupu takiego urządzenia. Kto nas lubi na facebooku, ten wie, że problem już się rozwiązał i Franek będzie miał swój komputer. Jeśli cierpliwie doczytacie do końca, będą też dobre wieści.

Komentarze

Już w ubiegłym roku przećwiczyliśmy opcję tworzenia pism do Wydziału Edukacji. W każdym odsyłano nas do Pani Dyrektor i jej mocy zarządzania szkołą. Musicie jednak wiedzieć, że szkoła, do której Franek chodzi, to szkoła publiczna, zatem bezpośrednim zwierzchnikiem Pani Dyrektor jest Naczelnik Wydziału Edukacji. I jak wyglądała nasza korespondencja? Kiedy Pani Dyrektor mówiła, że nie wszystko może, bo o finansach (np. subwencji na ucznia) decyduje Wydział Edukacji, my bardzo szczegółowo opisywaliśmy problem i zwracaliśmy się z prośbą o jego rozwiązanie bezpośrednio do samej „góry”. Za każdym razem odsyłano nas do Pani Dyrektor jako szefa placówki, tylko po to, by z tą samą prośbą, drogą służbową występowała Pani Dyrektor. I wiecie jaki jest skutek? Naszym jedynym osiągnięciem jest uzyskanie zgody na zatrudnienie asystenta. A i tak ta zgoda była jakby „bez łaski”, bo kilka miesięcy później MEN wydał nakaz zatrudniania asystentów dla uczniów ze niepełnosprawnością sprzężoną. Wszystkie inne prośby (o tablet, podwyżkę marnego wynagrodzenia dla asystenta, pomoce do rehabilitacji) zostały odesłane z etykietą: „nie ma możliwości finansowania takiego rodzaju pomocy dla indywidualnych uczniów”. Dlatego z całym szacunkiem, odpuściliśmy sobie w tym roku korespondencję z wydziałem, uznając ją za bezzasadną i postanowiliśmy zorganizować wszystko na własną rękę. Dodam tylko, że niepełnosprawność sprzężona generuje najwyższą subwencję dla placówki oświatowej, którą w wypadku szkół publicznych dysponuje wydział edukacji, zatem na brak środków „nasz” wydział nie powinien narzekać. Subwencja jest bowiem na ucznia, a nie dla ogółu.

Pisząc, że działamy na własną rękę, miałam na myśli także fakt, że podpowiadamy gotowe rozwiązania, jeśli je znamy. Zatem na początku tego roku wzięłam udział w zebraniu mieszkańców naszej dzielnicy, na której obecny był jeden z wiceprezydentów. Tam, w ramach tak zwanych wolnych wniosków zasugerowałam, by osoby odpowiedzialne ze pozyskiwanie funduszy unijnych zainteresowały się programem WRPO i poddziałaniem 8.2.1 i jeśli udałoby się pozyskać te pieniądze, by wzięto pod uwagę podstawówkę, do której chodzi mój syn. Sami nie mogliśmy aplikować do UE, ponieważ były to konkursy skierowane do jednostek samorządowych. W oficjalnej odpowiedzi skierowanej na ręce Pani Sołtys czytam, że miasto aplikuje o te środki i że uwzględni szkołę Franka. Poza tym chętnie wspomoże wszelkie inicjatywy, które mogłyby ułatwić funkcjonowanie niepełnosprawnym uczniom. Czy jest to tylko obiecanka cacanka? Nie wiem. Efektów jeszcze nie ma. W każdym razie trzymam za słowo.

No i w końcu dobre wieści!

Jak wiecie, całkiem niedawno wzięłam udział w konferencji dla blogerów. W jej ramach zorganizowano konkurs, w którym wygraną była możliwość testowania urządzenia Acer Switch Alpha 12, zaś trzy najlepsze recenzje dostawały owo urządzenie na własność. Nasza recenzja nie przeszła do historii, ale nie to było dla nas priorytetem. Chcieliśmy bowiem sprawdzić, czy Franio da radę pracować na takim sprzęcie. Dał świetnie, a ja mogłam się tylko przyglądać z boku. Kiedy spece z Acer Polska dowiedzieli się, że jednym z testerów był nasz Franco postanowili zostać patronem Franka w szkole i podarowali mu uczniowski Acer Aspire Switch 10! Franciszek sam mógł wybrać kolor obudowy i tym sposobem już za kilka dni w sam raz na rozpoczęcie pierwszej klasy kurier przywiezie naszemu synowi czerwono-ceglany tablet z dopinaną klawiaturą! ACER POLSKA- dziękujemy!