Tak. Ten tytuł o mnie. I wcale nie napiszę o tym, o czym myślicie. Na przykład jak to doskonale dostosowałam z naszymi fizjoterapeutami w oparciu o plan lekcji, plan rehabilitacji. Ani o tym, jak udaje mi się zapanować na logistyką wizyt Doktora, Pani Pielęgniarki, Pani Doktor od pega, pobierania krwi, wizyt u kardiologa, okulisty, Pani Dr Stępień, turnusów, przymiarek gorsetów i wyjazdów. Nie napiszę też wcale, jak w tygodniu przy założeniu, że pół Kalisza jest rozkopane, teleportujemy się z angielskiego na piłkę i odwrotnie. Nie. Tego nie napiszę, chociaż to też mua.
Napiszę o czymś zgoła innym. O czymś tak wspaniałym, że wkrótce szkolenia i myśli treningowe będą tylko po mojej stronie. O tym, jak sprawiłam, że wilk był syty i owca cała. I ta owca właśnie spędziła niedawno cały dzień tylko ze sobą… Do brzegu więc.
Od września nasz Leoś gra już w starszakach. Takie starszaki, to już nie przelewki, dlatego często zdarza się, że w weekendy pakujemy plecak i jedziemy na mecz. Ostatnio drużyna Leona była na gościnnym występie w Poznaniu. Dla siedmiolatków z Kalisza to nie lada eskapada jechać na taki mecz wyjazdowy, stąd emocje były ogromne. Tak się szczęśliwie złożyło, że rozgrywki Milsona przypadały w dzień chłopaka. A jak do tego dołożyć jeszcze fakt, że trener obiecał zabrać ich na mecz Legii i Lecha, to kibicowskie serca drżały na wiele dni przed wyjazdem.
Jednak Leon to raptem jedna trzecia męskiego grona naszych domowników. Żeby więc uszczęśliwić całą, ale to naprawdę całą naszą rodzinę, dokupiłam dodatkowe dwa bilety i… zapewniłam chłopcom dzień pełen wrażeń, emocji i szaleństw. A Ty, Matko Anko? Zapytacie. No co, ja…
Ja z tęsknoty zaczęłam od prysznica i w końcu nałożyłam tę odżywkę, co to ją trzeba trzymać piętnaście minut, żeby włosy były jak z reklamy. Potem w akcie żalu pojechałam do miasta załatwić najpilniejsze sprawunki (mydło, powidło, okładki do książek i basen dla Leona). Następnie rozpaczając, zjadłam w ciszy i spokoju obiad w bistro z domowym jedzeniem, delektując się każdą łyżką zupy jarzynowej i patrząc bezmyślnie przez okno, co zajęło mi godzinę! Kolejno udałam się ze łzami wzruszenia do tkmaxxa, gdzie spędziłam tyle czasu, jak jeszcze nigdy w życiu i dotknęła chyba każdej rzeczy, którą mają w dziale dom, moda i uroda. I wiedziona poczuciem obowiązku udałam się do domu, gdzie pod kocem Franka z emblematem Juventusu ucięłam sobie (pogrążona w smutku) półgodzinną drzemkę. Kiedy zbliżała się godzina rozpoczęcia meczu, czyli 90 minut plus powrót z Poznania, byłam już tak odprężona, tfu stęskniona, że niesiona poczuciem obowiązku z grubsza ogarnęłam mieszkanie. A ponieważ jestem tym typem, który stresy, smutki i żale zajada – włączyłam netflixa, zrobiłam sałateczkę oraz kubek melisy i tak ze wzrokiem utkwionym w dali spędziłam kolejne długie minuty.
Chłopcy z męskiego wypadu wrócili umordowani, ale szczęśliwi. Po całym dniu kibicowania (najpierw Leonowi, potem na dorosłym meczu) od razu poszli spać. Pół godziny później dołączył do nich Leon.
Tak więc, moje miłe Czytaczki – bierzcie i czerpcie. Bo taki przebłysk geniuszu nie zdarza mi się zbyt często. A już zupełnie serio, to muszę Wam powiedzieć, że po wielu latach kieratu i pędzenia w końcu uczę się doceniać czas ze sobą. I szukać go jak najwięcej. Kocham moich chłopców szalenie, jednak taka sobota, to nieocenione złoto w napchanym po brzegi matkowym kalendarzu.