Teoretycznie wszyscy to widzą. Tę całą niepełnosprawność fizyczną Franka. Choroba, z którą przyszło mu żyć powoduje, że w dwunastoletnim ciele niemal nie ma mięśni. Franek nie oddycha też samodzielnie – jest na stałe podłączony do respiratora. Nie jest w stanie zjeść takiej ilości pokarmu, która wystarczyłaby jego organizmowi, dlatego jest karmiony za pomocą pompy żywieniowej. Ma pega, czyli taką rurkę w brzuchu, przez którą wpływa życiodajna odżywka. Franek nie chodzi. Sam także nie siada, ale posadzony i odpowiednio zabezpieczony pelotami siedziska siedzi. Ma słabe ręce, które na krótko podniosą połowę kubka herbaty albo pilota do telewizora. Gra w fifę, ale telefonu sam nie odblokuje. Wymaga bezwzględnej, stałej opieki i nadzoru drugiej osoby.
Franek zostaje z tatą codziennie od siódmej trzydzieści. Jeśli nie ma zdalnych, to od rana ćwiczy a potem zbiera się na lekcje i jadą do szkoły. Teraz jeszcze przez tydzień łączą się na lekcje przez Internet. Po obiedzie późnym popołudniem przyjeżdża fizjoterapeuta na drugi set ćwiczeń. Przed wieczorem wracamy ja i Leon.
Ja jestem człowiek scenarzysta. I kontroler. A moja Teściowa od zawsze mawia, że kontrola jest najwyższą formą zaufania. Dlatego w ciągu dnia dzwonię do chłopaków i pytam co robią, co słychać i jak im mija dzień. Czasem piszemy z Frankiem na messengerze. Jednak moi panowie mają nieznośną tendencję do rozładowywania telefonów. Dzwonię na jeden – cisza. Na drugi – to samo. Zaczynam więc pisać scenariusz. I jeśli doczytacie ten wpis do końca, to myślę, że zgodzicie się, że moje kazania na temat odbierania oraz ładowania telefonów mają najwyższą rację bytu.
Małżonek mój jest teoretycznie młody i teoretycznie zdrowy. Jednak nie od dziś wiadomo o badaniach amerykańskich naukowców, którzy doszli do wniosku, że najwięcej wypadków zdarza się w domu. Może się przecież zdarzyć wszystko. Szymon może poślizgnąć się na schodach, schodząc do piwnicy. Może go kopnąć prąd, może uderzyć się w głowę o cokolwiek, może ostatecznie zemdleć, stracić przytomność, przewrócić się i leżeć. Choć zalatuje to czarnym humorem, to jaki byłby tego skutek?
To wszystko zależy. Jeśli Franek miałby akurat telefon na stoliku i zorientowałby się w porę, że coś jest nie tak, mógłby zadzwonić po pomoc. I to byłaby najpozytywniejsza wersja wydarzeń. Bo w tej czarnej opcji Franek nie wstanie i nie weźmie telefonu, żeby zadzwonić po pomoc. Nie krzyknie też na tyle głośno, żeby ktokolwiek go usłyszał. Nie spróbuje pomóc tacie, bo nie będzie nawet w stanie zorientować się, gdzie jest tata i dlaczego nie pojawia się od dłuższej chwili. Pomyślcie, jak bardzo będzie się wtedy bał. Jeśli będzie miał szczęście i nie odłączy się od respiratora, nie zatka mu się rurka, nie zakrztusi się ani nie skończy mu się bateria jest szansa, że dotrwa do pojawienia się jakiejś osoby. Rehabilitanta, dziadka, listonosza, mnie, kogokolwiek. Wtedy jest opcja, że ratunek nadejdzie dla nich obojga.
Wkurzam się straszliwie, kiedy nie odbierają telefonu przez pół dnia. Wbrew pozorom, w przypadku wypadku w tym duecie, to Franek ma większe szanse na przeżycie. Sprawny tata wezwie pomoc lub zaradzi na bieżące tragedie. Jeśli stanie się coś tacie, może okazać się, że po powrocie do domu znajdę dwa trupy. Wiem, jak to brzmi. Smutnie, ale prawdziwie. Od zawsze zastanawiam się, czy jest sposób, żeby Franek mógł wezwać jakoś pomoc. Taki magiczny guzik, który miałby zawsze w zasięgu, który byłby nomen omen nieśmiertelny i niezniszczalny. W ogóle to moim takim chorym marzeniem jest monitoring w całym domu. I nie dlatego, że aż tak ich kocham, że chciałabym na nich patrzeć bez przerwy (to też heh), ale dlatego, że dałoby mi to minimum spokoju i kontroli sytuacji.
Oczywiście mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie do tego rodzaju tragedii. Że to nas nigdy nie spotka. Jednak magiczny guzik od zaraz chętnie przygarnę.