Opowiem Wam dzisiaj o naszych ulubionych ludziach – moich i Franka. Nie będą to osoby znane Wam z łamów tego bloga pod tytułem ukochana Ciocia M., czy wielbiony Dziadek. To będą ulubieni obcy ludzie. I to też nie tacy obcy, że nie spokrewnieni ale jednak spotykani codziennie, tylko tacy obcy po całości. Jak już Wam o nich powiem, to od razu odgadniecie skąd termin 'ulubieni ludzie’.
Panią Elę z Lidla to znają wszyscy stali klienci. Co środę po dodatkowym angielskim, kiedy kręcimy się z Frankiem po okolicy, naszym obowiązkowym punktem jest właśnie ten Lidl. I to zwykle dla Pani Eli. Robimy wtedy głównie mniejsze zakupy, ale ile by ich nie było, to zawsze ale to zawsze ustawiamy się w kolejkę do Pani Eli. Może tam stać milion osób (i tak zazwyczaj jest), mogą nas zapraszać do innych kas w ramach przywilejów wózkowych my i tak wiernie stoimy u Pani Eli. Urocza, przemiła, nigdy nie pospiesza przy pakowaniu, zagada i zna wszystkich. Bo to nasz człowiek w Lidlu.
W zupełnie innej części miasta i w totalnie odmiennej branży ulubionym człowiekiem lata temu została Pani Ilona. Pani Ilona jest pierwszą z wielu przetestowanych przez nas fryzjerek, która nigdy nie bała się strzelić Frankowi pięknej fryzury. Wcale nie myślcie, że inne panie nam odmawiały. Co to to nie. One były bardzo miłe i uprzejme, ale przeżywały wewnętrzne katusze biorąc do ręki nożyczki lub maszynkę i kierując je w stronę uroczego bąbelka z rurkami. Ręce trzęsły im się okrutnie i bałam się, że tuż przed tym jak zejdą ze stresu na zawał, pociągną za sobą Franka ucho. Nie to, co Pani Ilona. Franek potrafi przepuścić dziesięć osób w kolejce, byleby tylko siąść u niej na fotelu. Zawsze robi fryzurę na urwisa albo na diabełka i nawet jej oko nie drgnie, kiedy ma ciąć przy karku nad tasiemką. Pełna profeska.
Pan Hubert pracuje razem z Dziadkiem. Franek spotkał go raptem dwa razy, ale tak przypadli sobie do gustu, że teraz po wielu tygodniach od ostatniego spotkania Franciszek zawsze pyta Dziadka, co u Huberta i prosi o przekazanie pozdrowień. Z usług Pana Huberta skorzystaliśmy dzięki uprzejmości szefa Dziadka, który pozwolił nam zobaczyć, jak funkcjonuje prawdziwa piekarnia! Hubert uczył Franka zagniatać chleb, pokazywał jak zaplata się chałkę, prosił o pomoc w dosypywaniu mąki i uczył delektować się zakwasem. A przy tym ma dryg przewodnika, więc wycieczka była jeszcze większą przyjemnością.
O! I jeszcze słynna „Pani z Empiku”, historię której wrzuciłam kiedyś na Franka fanpage. Co prawda w tamtej galerii jesteśmy już rzadko, bo Leoś porzucił treningi karate, ale profesjonalizm jakim wykazała się wówczas ta młoda dziewczyna, obsługując Franka samodzielnie robiącego zakupy, powinien być drukowany w podręcznikach etycznego sprzedawcy. O tym co się wydarzyło dowiecie się klikając w ten link -> klik.
Co łączy te wszystkie osoby? I dlaczego są naszymi ulubionymi ludźmi z miasta? Już wyjaśniam. Żadna z nich nie znała Franka wcześniej, nie jest naszym znajomym ani rodziną. Nie sądzę, żeby któraś z nich często spotykała młodzieńca, któremu wystają rurki z szyi i brzucha i któremu absolutnie nie przeszkadza to w byciu bezpośrednim i odważnym. Żadna z tych osób nie traktowała Franka lepiej lub gorzej oceniając go przez pryzmat głębokiej niepełnosprawności fizycznej. Każde z nich: i Pani Ela i Pani Iwona, Pani z Empiku i Pan Hubert traktowali Franka… normalnie. Nie pytali go o jego rury i kable, nie martwili się ostentacyjnie jaki to jest nieszczęśliwy i jak mu jest ciężko. Każde spotkanie z nimi to czysta przyjemność dla mnie, jako mamy takiego chłopca jak Franek. Oni zachowują się tak, jakby tego wszystkiego związanego ze smard nie było. Pytają o szkołę, kumpli, mecze, zainteresowania. Ubolewają nad ilością pracy domowej i gratulują piątek. Żałują, że na jutro tyle zadane i trzeba się uczyć. Pytają o wakacje, co lubi robić, co słychać u brata i jak się ma tata. Kiedy Franek potrzebuje pomocy przy odessaniu lub poprawieniu pozycji, robią miejsce na wejście Matki Anki, czekają i… wracają do swojej roboty. Absolutnie cudowni! I o takich ulubionych ludzi z miasta walczymy.