Nie wiedziałam, że z taką pasją można obejrzeć sto siedemdziesiąt cztery miliony takich samych kamieni. Nad każdym stać pięć minut i wracać do pierwszego szesnaście razy. Nie wiedziałam, że suche źdźbło trawy może przysporzyć tylu powodów do postoju w czasie spaceru i omówieniu każdego detalu tegoż źdźbła. Nie wiedziałam, że można zatrzymywać się na dwadzieścia minut, żeby czekać na motyla, który już dawno w sąsiednim województwie. Nie wiedziałam, że spacery z niespełna czteroletnim synem mogą przysporzyć mi jeszcze więcej radości.
Idziemy wolno albo szybciej. Biegniemy, zawracamy, skręcamy, zatrzymujemy się. Oglądamy każdy krzaczek, ogródek, płot, zatrzymane auto. Zawsze to robiliśmy. Tak nam się przynajmniej wydawało. Od kilku dni bowiem znacząco poprawiła się nasza świadomość, jako rodziców. Czy Wy wiedzieliście, że w czasie spaceru można czekać aż mrówka nas dogoni? Wiedzieliście, że wychodząc do sklepu, można skręcić w zupełnie inną stronę i koniec końców wylądować u Wujka Miodka na plotkach? Tak bardzo nie znaliśmy spacerów z małym rezolutnym chłopcem. Naprawdę.
Dlaczego to piszę? Bo od kilku dni mamy w domy wyczynowego rajdowca! Franciszek od poprzedniego sezonu zrobił ogromny postęp i sterowanie elektrykiem nie przynosi mu już żadnego problemu. Goni nas, ucieka, trąbi, zmienia trasę, zatrzymuje się niespodziewanie i niespodziewanie zrywa do jazdy. SAM. Sam decyduje o tym, jak będzie wyglądał spacer. Mogę patrzeć godzinami, jak to robi. Jak jeździ po kałużach, po błocie. Jak wjeżdża w pole kukurydzy, jak przyprawia Wujka Farmera o zawał mijając jego auto dosłownie milimetry. Nasze spacery nabrały nowej, lepszej jakości.
Dlatego nie ma nas ostatnio w internetach. Bo kręcimy się to tu, to tam. Na elektryku. I kręcimy też bączki.