Jak księżniczka uratowała rodzinę od niechybnej śmierci z rąk pasikonika

Jestem księżniczką. Wszyscy to wiedzą. Niby nie boję się myszy, ale jak tylko słyszę skrobanie na strychu, mam gęsią skórkę. Serio. Nigdy nie spałam pod namiotem- raz, że niewygodnie i że te śpiwory takie podejrzane, dwa, że robale, robaczki i inne takie. Chyba nie przeżyłabym takiego prawdziwego biwaku- pewnie dlatego moi panowie przygotowują biwak z kolegami, bez uwzględniania mam. Tak, Franek i jego Tata mają zamiar urządzić sobie noc pod namiotem, na pewno Wam zrecenzuję. No, ale wracając do tematu- biwaki? No way! Że już nie wspomnę o prysznicach w hotelach! Nie wiem, ile gwiazdek musiałby mieć hotel, żebym dziesięć razy nie spojrzała, czy nie ma podejrzanych brudków w zakamarkach. Na ziarnku grochu co prawda nie spałam, ale zagniecenia na prześcieradłach rozpoznaję telepatycznie. Dzięki moim rodzicom i szczęściu w życiu- mam dwóch braci. Dlaczego o tym piszę? Bo mieszkaliśmy na wsi- wiecie z całym klimatem świnek, krów i tym podobnych. Na szczęście w rodzinie panował tradycyjny podział ról i w czasie, kiedy ja-księżniczka spokojnie oddawałam się myciu okien, moi bracia pomagali tacie w obejściu. Choć trudno w to niektórym uwierzyć, ale nigdy przenigdy nie byłam w oborze, żeby oporządzić zwierzęta. Ja-księżniczka, dziewczyna ze wsi.

Na szczęście zostałam Mamą. I to Mamą Franka!

Od mniej więcej dwóch lat, kiedy to nieco stłumiliśmy potworzastego, robię takie rzeczy, że sama się sobie dziwię. Jeżdżę z Frankiem (i Dziadkiem Ksero) traktorem po trawę dla baranków, wchodzę do chlewików, dotykam (ja!!!!) krów, koni, królików i gdyby Franek tylko poprosił, to pewnie wielu innych stworzeń, co do których miałam ogromny dystans jako księżniczka. Kombajn? Taki do koszenia zboża? Proszszsz. Wdrapałam się na tę wielką, zakurzoną maszynę, bo synek prosił. (Dziękujemy Panu Bogdanowi za spełnienie marzenia!)

kombajnA co z tym pasikonikiem? Ponieważ doświadczamy ostatnio upałów, jakich najstarsi górale nie pamiętają, wieczorami otwieramy na oścież okna, by wpadło choć trochę powietrza. I z tym powietrzem wpadł ogromny, przestraszny, przegroźny, przechcącynaszjeść pasikonik! A, że męża mego w pobliżu nie było, a dziecię śpiące ów konik zjeść przecież mógł, ruszyła Matka Anka-księżniczka do boju. Pasikonik przefrunął (przeskoczył?) kilka razy przed moimi oczami, przyprawiając mnie tym sposobem o zawał i nie było rady-albo on, albo my. Pech owada polegał na tym, że postanowił przycupnąć w przerwie naszej nieco jednostronnej bitwy (ja biegałam z sercem w gardle, sama nie wiedząc, czego szukam, żeby go zamordować, a on patrzył tymi zielonymi oczyskami i czekał, żeby przegryźć mi tętnicę w najbardziej sprzyjającym momencie albo po prostu sobie cykał), no więc w tej przerwie przysiadł na żyrafie Grażynie i… Nieeee, nie zamordowałam go, przecież jestem księżniczką. Chwyciłam w trymiga żyrafę za uszy i wystawiłam (ha! niemal wyrzuciłam) ją za okno, trzęsąc nią tak, że na bank wytrzęsłam kurz z poprzednich siedmiu lat i stare pająki oraz wspomnianego pasikonika.

I tym sposobem uratowałam mojego śpiącego syna i nieświadomego zagrożenia męża od niechybnej śmierci z rąk (czułek?) pasikonika.

Ja księżniczka.

Ja Matka.

ha!