-Franek jest u Cioci M. Pokłóciliśmy się. On jest geniuszem zła żono. – powiedział tata, kiedy zadzwoniłam do niego około południa.
A było to tak:
Dzień rozpoczął się mglisto. W sensie aury. Mgła była, a mnie się nieco przysnęło i mąż wstał, żeby choć kanapki do pracy mi zrobić. Buzi w czoło, kanapka do pracy, kocham cię rzucone szybciuchno, więc nie mogło być źle. No, a potem wstał Franek.
-Nianio nie ma ofotki na śniadanko tato.
No i faktycznie nie miał ofotki. Podobno centymetr kanapki jadł przez dwie godziny. Potem uznał, że jednak nie będzie jadł też zupy, bo… nie ma ofotki. Na owoce też nie miał ofotki. Miał ofotkę na orzeszki, ale nie mógł ich dostać, bo w buzi przez ostatnie dwie godziny (naprawdę!!!) trzymał kanapkę. A potem się obraził, bo tato nie chciał mu włączyć rajdów samochodowych w komputerze. Nawet na chwilkę. No i była awantura. Mały obrażony, duży próbuje być konsekwentny.
I przyszła Ciocia M. Wybawczyni. Nadzieja. Światełko w tunelu.
-Franio ma ofotkę iść do Cioci M. tato. Posłuchać muzyczki- tak powiedział.
No i poszedł. Po trzech minutach już „słuchał muzyczki”. Po kolejnych trzech upierał się, że „raz muzyczka, raz auta” to dość uczciwy podział. Po następnych trzech uprzejmie poprosił o danio, bo „tatuś nie dał obiadku, ciocia A. je jogurt”- no tak sprawiedliwość być musi. A po kolejnych trzech zarządzał.
Tato pracuje na podwórku. Rozładowuje stresy.
Franio nie jest aniołkiem. Uwierzcie.