Wychodzę przed dom. Na podwórku stoi granatowy (tak, na pewno granatowy- dobrze pamiętam) samochód. Jest późna wiosna. Albo początek lata. W każdym razie w piżamie nie marznę. Nie. To musi być jednak początek lata, bo ledwo świta, a ja w piżamie nie marznę. Z samochodu przed naszym domem dudni muzyka. Taka umcyk-umcyk, pod nóżkę. Pół nocy na to auto czekałam.
Nawet mnie nie zauważyli. Pięciu chłopaków. Bluzy, kaptury, roześmiane twarze. I ta muzyka umcyk-umcyk. Na tylnym siedzeniu, na środku siedzi mój syn. MÓJ SYN. Siedzi i pali papierosa!
Widzę rurkę tracheo. Widzę rurę od respiratora. Widzę wychudzoną rękę. Widzę roześmianą twarz. I tego przeklętego papierosa, którego pomaga trzymać mu kolega! Nie wierzę. To my te rehabilitacje, ćwiczenia, sprzęty, terapie, a on papierosa? Pogoniłam towarzystwo, pogroziłam telefonami do rodziców, synowi dałam szlaban i… się obudziłam.
Nawet nie umiem tego skomentować.
Mąż mi zazdrościł tego snu.