„Mamo. Nie idź do pracy.”
Od jakiegoś czasu codziennie rano Franio wygłasza taką prośbę. Prośba owa ma bardzo kategoryczny ton i poparta jest srogą miną lub w ostateczności płaczem i łzami jak grochy. Na nic zdają się tłumaczenia, że będę wieczorem, że będziemy się kąpać razem, czytać książki, oglądać bajki, robić ciasto. Na nic wyjaśnienia, że mama pracuje, bo lubimy jeździć na frytki, a za frytki trzeba zapłacić- jak to mawia Franio- „trzy” i mama musi pracować, żeby umowne „trzy” było w portfelu. Franio zazwyczaj tłumaczy, że „nie ma ofotki na chodzenie mamy do pracy” i koniec tematu.
Tęsknimy sobie wobec tego oboje. Mama w pracy, Franio na kanapie. Dlatego z całych sił staram się Dziedzicowi wynagrodzić moją nieobecność i kiedy jestem w domu, jestem wyłącznie dla niego. Nie bez znaczenia jest fakt, że codziennie śpiewamy sobie zrymowany po częstochowsku slogan: „Franio i mama to ekipa zgrana”, a także to, że sprzątanie i gotowanie odbywa się u nas w godzinach, kiedy to już we wszystkich sąsiedzkich oknach pogasną światła.
Doczekałam się w końcu chwil, kiedy to jestem dla swojego dziecka wielką atrakcją. Kiedy to do mnie należy zaszczyt kąpieli, kolacji, przebierania, mycia zębów, tulenia, wentylowania, odsysania, przekładania na bok, na plecki, na drugi bok, leżenia na przymałym łóżeczku pod jeszcze mniejszą kołderką.
I wiem, że to tylko z tatą Francyś może wykonywać najróżniejsze akrobacje. To z tatą bałaganią i sprzątają na maksa i to tata ma pierwszeństwo do opowiadania niestworzonych historii, nauki literek i skakania na jednej nodze codziennie wieczorem.
Ale kurczę, tak mi żal codziennie rano wychodzić z domu, tak szkoda robić te zakupy po pracy, tak bardzo przestałam lubić ulubione kiedyś delegacje.
I przyznać Wam muszę, że nastrój mocno poniżej średniej tylko wzmacnia poranne:
„Mamo. Nie idź do pracy.”