Ledwo człowiek ten piasek z klapek wysypał, ledwo pranie zrobił, ledwo dom do stanu japońskiego doprowadził (czyli na jakotako) , ledwo odprasowane zostało to, co wyprane, a tu znów:
pakujemy filtry na wymianę, tasiemki, obwód cały do respiratora, gaziki jałowe, octanisept słynny już zagadkowy, rurkę (tak na wszelki wypadek), kable, kabelki, kabelunie, szorty, kąpielówki, klapki, okulary i kapelusz słomkowy i jeszcze poduszkę z żyrafą ulubioną i książkę na drogę, orzechy do pogryzienia, Krzysztofa H. (coby drogę pokazał), pakujemy uśmiechy od ucha do ucha i co? I jedziemy do Ignacówki.
Ignacówka to takie bezpieczne i fajne miejsce, o którym w sieci pisze Mama Ignaca, a którą razem z nią tworzy Tata Ignaca i trzech fantastycznych chłopców. Poznaliśmy się na gali Promyka, zaiskrzyło, poszła chemia, przyszło zaproszenie i jedziemy.
W planach mamy ZOO z cudowną Małgosią, z którego będzie taka relacja, że hoho, będziemy obchodzić urodziny Ignasiowej Mamy (sto lat!sto lat!) i pewnie będziemy gadać, chrząkać i się wzruszać.
Przeraża mnie tylko myśl, że po powrocie znów trzeba będzie prać, prasować i spędzać czas na innych tego typu przyjemnościach.
A potem się dziwię, że na blogu sezonem ogórkowym wieje…