Franciszek już w liceum! No kto by uwierzył trzynaście lat temu, że ten nieporadny człowiek, któremu geny wyznaczyły krętą drogę, podłączyły do respiratora, pompy i usadziły na wózku, dojdzie aż tam.
Liceum, do którego dostał się Franek, to zwyczajny ogólnodostępny ogólniak. Franek dostał się do niego startując w standardowej rekrutacji. Bez taryf ulgowych i gwiazdek przy umowach. Zdał egzamin ósmoklasisty, złożył dokumenty, trzymał kciuki i jest uczniem klasy o profilu lingwistycznym – wymyślonej i wymarzonej i wdrukowanej w dalsze plany. Do szkoły chodzi z Julią – swoją przyjaciółką i Panią Wspomagającą z podstawówki. Fajnie, prawda? Aż kusi, żeby dopisać: i żyli długo i szczęśliwie, ale to nie ta bajka. Ta bajka ma wiele podrozdziałów, dygresji i przypisów. Pozwólcie więc, że zaproszę Was na licealny prolog.
Zanim Franek poszedł do liceum, jak każdy ósmoklasista wybrał się (w towarzystwie Julii) do wybranych szkół na drzwi otwarte. W naszym mieście tylko jedno liceum ma windę. Ma ją też jedno technikum. Jak pewnie się domyślacie – akurat tych Franek nie wybrał. Wyrosłam już z tego, żeby mówić, że to niesprawiedliwe, że akurat moje dziecko jest chore. W moim respiratorowym świecie widzę tylko jedną niesprawiedliwość – że o planach i marzeniach Franka decyduje jego choroba. Że wybór kina czy teatru determinuje nie repertuar a dostępność. Założyliśmy więc, że szkołę może wybrać jaką chce. Od tego, żeby tam chodzić, ma nas. On ma tylko zdać egzaminy, zorientować się w profilach i zorganizować temat.
Standardowo już w ramach spotkań proponowano Frankowi szkoły specjalne lub ośrodki wychowawcze. Tutaj ogromny ukłon dla Pań z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej, które wprost powiedziały, że one totalnie zabraniają nam i jemu tak myśleć! I rezygnować. Franek ma iść do szkoły, do której chce. Nie do tej, do której może – bo ma podjazd i windę. Niby to wiemy od zawsze, ale też zawsze bardzo mocno doceniamy, nauczeni doświadczeniem, że przedstawiciel instytucji widzi przede wszystkim młodego człowieka z parciem na życie a nie to, co dookoła.
Franek zafiksował się na dwóch szkołach i planował aplikować do obu. Zrządzenie losu i postanowienia miejskie sprawiły, że klasę lingwistyczną otwarto tylko w jednej z tych szkół. Cel mieliśmy więc jasny – Franek spróbuje się zrekrutować właśnie tam. Szkoła, którą wybrał była budowana w czasach, kiedy nikt nie myślał o tym, że niepełnosprawni chcieliby żyć na równi. Nie ma w niej więc podjazdu ani windy, są za to trzy piętra. Dlatego zaczęliśmy pielgrzymować.
Chyba to dobry moment na takie wtrącenie. Ostatnio wymyśliłam, że rodzic dziecka z niepełnosprawnością jest jak pielgrzym. Taki, który głęboko wierzy w słuszność sprawy i pielgrzymuje niezależnie od pogody, miejsca docelowego i liczby przeszkód. Bo jak przestaje wierzyć, przestaje pielgrzymować. Bo to tak z zewnątrz może wyglądać, że wszystko mamy podane na złotej tacy. Że wszystko jest w porządku. Kiedyś znajoma psycholog powiedziała, że takim osobom jak nam pomaga się i łatwiej i trudniej jednocześnie. No bo jak pomóc komuś u kogo wygląda, że wszystko w porządku? Ale wróćmy do pielgrzymowania. Tak więc rodzic takiego dziecka jest jak pielgrzym – zniesie wszystko w imię sprawy, frustruje się, buntuje, ale idzie dalej, bo wierzy w słuszność swojej sprawy i choć teoretycznie na końcu tej pielgrzymki powinna być radość i wdzięczność, to tym rodzic różni się od pielgrzyma, że on idzie w trzech, czterech, dziesięciu pielgrzymkach jednocześnie i nigdy nie przestaje. Taki mamy klimat.
Dobra, koniec z tymi dygresjami. Wracamy do liceum! Zaczęliśmy pielgrzymować. Głównie to zaczął Tata, ja robiłam za support dokumentacyjny, biurowy i mentalny. Zaczęliśmy od początku – żeby Franek mógł się w tej szkole uczyć, musi do niej wejść. A trudno jest wejść, kiedy się nie chodzi i kiedy dla Twojego wózka nie ma podjazdu. Rozpatrywaliśmy kilka opcji – od budowy podjazdu, poprzez schodołaz na całkowitej demolce kończąc i ambitnym planie zbudowania windy w miesiąc! Robiliśmy rozeznania, kosztorysy, plany. Snuliśmy marzenia i pisaliśmy pisma. Pisma, z którymi Szymon wędrował do szkoły i Wydziału Edukacji. Ponieważ w szkole planowana jest gruntowna modernizacja niedługo, pomysł budowania na hopsiup windy umarł w przedbiegach. Ale Franek do szkoły musiał wejść. Poszliśmy więc w klasyczne najazdy. Jak się domyślacie, kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze – w ostateczności więc uznaliśmy, że jeśli nie uda się zabezpieczyć najazdów ze strony miasta na 1 września, kupimy sami. W sukurs ruszyli nasi znajomi (najlepsi!) obiecując solennie dorzucenie się do każdego centymetra tych najazdów. Na szczęście na wniosek nasz i Pani Dyrektor miasto zakupiło wybrane przez nas najazdy. Przyjechały. Piękne takie! Z dużym udźwigiem z antypoślizgową powierzchnią. Tata Franka i Małżonek Pani Dyrektor uaktywnili swoje zdolności i przymocowali najazdy na stałe do schodów przy bocznym (bezpieczniejszym dla Franka) wejściu do szkoły. Franek może wchodzić do szkoły. Fajnie, nie?
Tylko że szkoła ma trzy piętra. I jakieś tysiąc osób. I kilka klas, kilka pracowni. Bardzo nam zależało, żeby a) Franek nie był noszony po schodach między zajęciami – bo kto miałby to robić, żeby było to bezpieczne dla niego i dla noszących (poza tym nie jest meblem, który można przenieść dla wygodny) oraz b) by było to z jak najmniejszą stratą dla jego klasy. Mój urodzony w czepku syn dostał więc w prezencie od losu naprawdę sensowną wychowawczynię. Pani Monika ogarnęła temat modelowo. Lekcje klasy Franka są wyłącznie na parterze, w ramach wuefu tradycyjnie rehabilitacja na terenie szkoły (którą opłacamy my ze środków zgormadzonych na subkoncie Franka) i Julia jako kompan tej licealnej podróży. Ogarnęliśmy więc minimum minimum i Franek poszedł do liceum. Jego klasa to mieszanka kultur i narodowości i do tego fajni młodzi ludzie.
Frustrujące jest to, że mamy świadomość, że gdybyśmy odpuścili „nie dałoby się”. Nie da się, żeby jadł, żeby zwiedzał, żeby poszedł do przedszkola, szkoły, żeby był bez Taty. Tego się nie da. Jeśli odpuścimy. Dlatego trzymamy rękę na pulsie i pielgrzymujemy i nie odpuszczamy.
Teraz czekamy z niecierpliwością na pierwsze wagary i papierosy w krzakach i inne proste problemy.
Bo tych wielkich mamy po kokardy.