Całkiem śmieszne jest to, że czasem o czymś się myśli bardzo intensywnie i to się sprawdza. Mówię tu oczywiście między innymi o wyczynie Franka na Stadionie, ale dziś mimo wszystko nie o tym. Przez ostatni tydzień mieliśmy bowiem okazję testować opcję na życie pod tytułem: „Co by było, gdyby?”
Nie dalej niż w ubiegłą środę mój wspaniały małżonek gotował żurek. A musicie wiedzieć, że żurek naszego taty mogliby podawać w restauracjach z gwiazdkami michelin, bo wkłada w niego tyle serca i pyszności, że ojacie! To jest ten rodzaj żurku, kiedy to jesz naprawdę ostatnią dolewkę, a potem przez przypadek przechodzisz obok garnka i tak tylko jedną łyżkę, potem drugą i tak dalej. Gotował więc mój małżonek obiad dla całej rodziny i jak mu nagle przy wyjmowaniu cebuli z tej dolnej narożnej szafki koło piekarnika coś plecach nie przeskoczy, jak go nie zegnie, tak… został. Zgięty i z grymasem. Z plecami nie ma żartów, tym bardziej u nas w domu, bośmy szczególnie przewrażliwieni, dlatego nasz tata poprosił swojego tatę… No właśnie.
Bo u nas jest tak, że my ciągle prosimy kogoś o pomoc. Oczywiście staramy się nie przeginać i zazwyczaj są to sytuacje naprawdę awaryjne i kiedy już wykorzystamy wszystkich pomocników do sytuacji awaryjnych, to zazwyczaj nie mamy serca prosić o więcej. Dlatego, kiedy nasz tata musiał lecieć do doktora, nie mogłam jak prawdziwa dzielna strażniczka małżeńskiej miłości zawieźć go i trzymać z rączkę, bo w domu respirator i wiecie, priorytety.
Poprosił więc tata swojego tatę i pojechali do Pani Doktor. Wrócił nasz Dzielniak ze zdjęciem rtg, po badaniu neurologicznym, serią zastrzyków na potem i absolutnym zakazem noszenia, dźwigania, siedzenia. Już wiecie do czego dążę? Niecałe trzy miesiące temu z tegoż samego wyłączyła mnie operacja. Szczęście w nieszczęściu, że te nieszczęścia się nie zbiegły terminowo. Bo w naszym domu trzeba dźwigać, nosić, przenosić, podnosić. Oprócz tego trzeba sprzątać, prać, wieszać, gotować, robić zakupy i zarabiać na rachunki- jak wszędzie. Do tej pory bywało tak, że wszystkie nasze awarie mogliśmy naprawiać samodzielnie, uzupełniać się, wymieniać. A teraz?
Teraz nasz tata musiał leżeć, ja musiałam iść do pracy, Ciocia M. wyłączona a z Franiem trzeba przecież ciągle. Po dwumiesięcznym zwolnieniu lekarskim kolejny raz poprosiłam o dzień wolnego. Na szczęście mogę, póki co, dostaję. Ale z drugiej strony nie pracuję, nie zarabiam. W domu wyłączony tata, Leon z kaszlem jak po paczce papierosów, Franek jak to Franek z respiratorem i ja teoretycznie do pracy.
Jak żyć? No w sumie to nie wiem i przez ostatnie kilka dni próbowaliśmy to poukładać. Po kilku zastrzykach ból tacie zelżał na tyle, że próbuje (no musi) przenosić, ćwiczy plecy i stara się o nie dbać. Ciocia M. dogląda, Dziadek Greg pomaga doraźnie, ja jestem w pracy. Ale kurde. Gdyby. No właśnie. Gdyby choroba jakaś poważna wyłączyła jedno z nas totalnie, na długo, trwale, na tyle że po prostu jedno z nas zostałoby z drugim pod opieką, dwójką dzieci, przenoszeniem, przynoszeniem, podnoszeniem, pracowaniem…
Co by było gdyby?
Ok. Przetrenowaliśmy to. Mamy już symulację wyjść awaryjnych, znamy poczucie beznadziei, totalnego zmęczenia, złości, bezsensownego warczenia na przypadek, zrządzenie losu, siebie. Mamy próbkę życiorysu w totalnym szaleństwie, zastanawiamy się nad planem b, którego po prostu normalnie ułożyć się nie da.
W życiorysach z respiratorem takie rzeczy po prostu nie powinny się zdarzać.