Powroty są trudne

No. Ogarnęłam pajęczyny w kątach, zamiotłam suche liście, zdmuchnęłam warstwę kurzu. Jestem. Pora chyba tu wrócić.

Najpierw co było: marzec był dla nas trudny i krótki jakoś. Franek zaliczył Łódź, Warszawę i Poznań. Niestety nie towarzysko, tylko medycznie. Ciągle szukamy sposobu na plecy Młodzieńca i jego skrzywienie- trudne to jest bardzo, bo grawitacja i potworzasty robią swoje i nawet nie mamy co marzyć, żeby kręgosłup Franka zaczął się prostować. Jedyne, czego chcemy na teraz to to, żeby zatrzymać krzywienie. Mamy jeszcze kilka pomysłów, jednak ich realizacja trochę potrwa i pewno będzie kosztowna. Chcemy pokombinować nie tylko sprzętowo, ale także diagnostycznie- liczę na to, że uda mi się poukładać wszystko tak, by móc Was na bieżąco informować. Poza tym marzec podarował Matce Ance potworne bóle głowy, które skutecznie pozbawiły mnie ochoty na cokolwiek, w tym blogowanie. No, ale w marcu było też dobre- nasi Lubiacze z facebooka wiedzą, że w marcu Franek odwiedził też Radio Opole, by tam wziąć udział w nagraniu audiobooka książki „Duże sprawy w małych głowach”. Nagranie było ogromnym wyzwaniem, wysiłkiem i przygodą dla Frania i choć nie wiemy, czy uda się je na tyle zmontować, by mogło być częścią tego projektu, to i tak dziękujemy Agnieszce Kossowskiej, że pamiętała o naszym Franku i pomyślała o nim w takim kontekście. Marzec to także czas zapisów do szkoły. Nie mieliśmy zbyt wielkiego dylematu i zgodnie zapisaliśmy Franka do pierwszej klasy. Od września nasz pierwszoklasista, jak sam mówi, będzie dorosły (prawie), a my utrzymując zeszłoroczną tradycję, drżymy, czy uda się zapewnić Frankowi asystenta- pomoc nauczyciela. O tym też na pewno będę pisać. Będę, bo póki co sprawa w powijakach i nie ma o czym dywagować- trzeba liczyć na mądre głowy i urzędniczą życzliwość.

Jest więc mnóstwo spraw, o których chciałabym napisać. Bo i te konsultacje i przygoda z Radio Opole i szkoła zasługuje na więcej niż jedno zdanie. Jednak zacznę może od tego.

We Frankowicach nastała wiosna. U Franka jak zwykle masa atrakcji. A Leon? Leon ma ospę.

Nie ma nudy.

Tęskniłam za Wami.

Bólowe trio

W kryzysie twórczym i niestety przyznać muszę, że także chorobowym, w mojej głowie powstało tysiące tematów do wpisów. Zawsze tak jest. Gdybym wpisy mogła dodawać z pomocą myśli, to miejsce tętniłoby życiem całą dobę. A tak, po Waszych odwiedzinach widać, że ledwo zipie. Ale co tu się dziwić, skoro Goście zaglądają, a gospodyni pod kołdrą- wielka nieobecna. Tak więc trochę na czasie i bardzo mocno w temacie napiszę Wam dziś, co boli Matki. Matki dzieci takich jak nasz Franio- dzielnych, mądrych, radosnych i okropnie chorych. Chociaż podejrzewam, że te same bóle dotyczą także Ojców.

Głowa. Gdybyście przejrzeli moje rozmowy z dziewczynami z branży… Kurczę. Bardzo rzadko, a z niektórymi to nawet wcale nie rozmawiamy o szlachetnych czerech literach Maryni. W tych rozmowach są konkrety: jaki sprzęt, jaka terapia, a co do zjedzenia, a jak idą duże sprawy, a jak walka o szkołę, a jak rehabilitacja, a co z fundacją. Szukałam i szukałam i nic. Żadnych plotek o romansach gwiazd, nic że książka ciekawa, nic że kino czy coś tam. Głowy pracują na najwyższych obrotach. Odkąd w naszych domach pojawiły się nasze wyjątkowe dzieci, to nasze głowy nie przestają myśleć. Poza zmartwieniami normalnych mam, mamy jeszcze w zapasie te swoje- niepełnosprawne. Czasem jak patrzę na moje starsze (hehe) koleżanki i widzę, jak prą, żeby osiągnąć założony cel- nauczenia dziecka świata i świata swojego dziecka, zastanawiam się, ile jeszcze dam radę. Tematów na poważnie, które przewinęły się w ostatnim miesiącu przez nasze życie jest tyle, że ze spokojem podzieliłabym trzy rodziny. I jak już myślimy, że coś jest ok, to zaraz trzaśnie coś następnego. I tak w kółko.

Plecy. Normalnie na początku naszej podróży przez świat z dzieckiem, które nie chodzi, które ma mocno obniżone napięcie mięśniowe, które jest podłączone na stałe do respiratora, to normalnie fruwaliśmy pięć centymetrów nad ziemią. Raz, że Franio był leciutki, dwa, że my młodsi, trzy, że adrenalina w miksie z endorfinami. Bo przecież, choć wszyscy mówili, że się nie uda, wrócił do domu. Z tych trzech punktów pozostał tylko drink z adrenaliny i endorfin. Franio rośnie- nie jest kolosem na miarę swoich rówieśników, ale noszenie mocno utrudnia nam jego chudość i wiotkość. 11 kilogramów Frania i 8 respiratora i jeszcze wózek. Wyjmij Franka, przesadź na kanapę, siedzisko, fotelik. Przestaw respirator, przenieś Frania i respirator, wrzuć wózek do bagażnika, wyjmij wózek z bagażnika. Wózek to też jakieś 10 kilogramów. I tak z miesiąca na miesiąca, z tygodnia na tydzień nasze plecy dostają po tyłku. A słowa: musisz mniej dźwigać, to naprawdę można między bajki włożyć.

Ale najbardziej to bolą nas serca. Bo choćbyśmy omówiły tysiąc tematów, naprawiły plecy ćwiczeniami i cudnym spa, choćbyśmy podały dzieciom świat na tacy, a światu pokazali, że mimo swych słabości, to są mądre i dobre dzieciaki, to serca boleć nie przestają. Można, jak mawiają lekarze, przejść wszystkie etapy zaakceptowania choroby swojego dziecka (zaprzeczenie-gniew-targowanie się-depresja-akceptacja; ja jestem chyba gdzieś pomiędzy depresją a akceptacją), to w pewnym momencie przychodzi jakiś impuls, jakieś zdarzenie i serce ci pęka na kawałki.

Ale Wy? Pod dwoma poprzednimi wpisami daliście mi tony energii. Dobrych myśli i słów. Pozwólcie, że część z nich wykorzystam na walkę z potwornym bólem głowy, który mi towarzyszy że o matko, a resztę poświęcę na blogowanie. I mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.

p.s. chłopcy zdrowi, piękni i najlepsi ever, jakby co!

 

Dziś też nie

Codziennie loguję się tu z myślą, że dziś to już na pewno coś napiszę. I nic. I guzik. I napisałabym nawet to słowo na D, określające szlachetne zakończenie pleców, ale Franek mówi, że to brzydko, więc nie napiszę. Tematów w sumie jest całe morze. Głównie te bardzo na poważnie, więc może dlatego nie mam odwagi na poważnie uderzać w klawisze? Nie wiem. W każdym razie dziś też się zalogowałam. Pięknie mi napisaliście ostatnio, co u Was. I ciągle dopisujecie. Super się Was czyta! Kto zakłada bloga? A w ogóle jakie miasta, kraje! Jestem w szoku. (Franio mawia: Mamo szokłaś?)

Chyba mam kryzys twórczy. Albo jakieś przesilenie. Nie wiem. Ale już bardzo chce wrócić spod kołdry.

Będę się starać. Obiecuję.

U nas wszyscy zdrowi. Jakby kto pytał.

Mów mi Cesarzowo

Ponieważ nie ma jeszcze w sieci bloga o wdzięcznym tytule mojsynleon 😉 i nie sądzę, żeby udało mi się być twórcą takowego, uznałam więc, że od czasu do czasu Franciszek odstąpi łamów swojego podwórka i padnie coś leonowego. Z resztą już jakiś czas temu Wujek P. namawiał mnie, żeby uaktualnić nazwę bloga i tytułować go mójsynfranekplus. Tymczasem dziś będzie o tym, skąd się wziął Leon. No, może nie do końca aż tak dokładnie, bo liczę, że większość z Was jednak wie, jak to jest z tymi dziećmi, bocianami i kapustą, skupimy się więc na grande finale moich chłopaków, czyli wyjściu po cesarsku. To będzie takie preludium do działki Leona.

Obu moich synów pomógł urodzić Doktor Prowadzący. Jestem mamą po dwóch cięciach cesarskich. To nie będzie wpis o tym, co lepsze- siły natury, czy cięcie. Chłopcy tak się urodzili, bo to było dla nas najlepsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie i już. Nie ma co roztrząsać. Zatem jako doświadczona w temacie wieloródka (czy tam podwójna cesarzowa) opowiem Wam, jak to było… Macie chwilkę i mocne nerwy? No to zapraszam!

Dzień przed

Słyszałam, że normalnie to kobiety nie wiedzą, że mają rodzić. To znaczy przychodzi ten dzień, kiedy to latorośl brzuszna uznaje, że pora zobaczyć, jak to jest po drugiej stronie mamy, odchodzą wody- bywa, że w nocy i wtedy taka przyszła mama robi susa do łazienki, żeby nie pobrudzić nowego dywanu, co to go wybierała na powitanie dziecięcia, który wbrew wytycznym nie czerwony, a biały i takie wody mocno byłoby na nim widać, a wiadomo, że w czasie porodu ciężko prać dywan- więc kobiecina pędzi do szpitala i tam w towarzystwie męża lub nie, położnej  czy doktora wije dziecię w godzinę lub trzydzieści sześć. No to z cesarkami planowanymi tak nie jest. Moje obie były planowe ze wskazań medycznych. Nieco wcześniej znałam więc już datę przyjścia na świat słodkiego bobo i kiedy zbliżał się ten dzień miałam spodnie pełne strachu. Oczywiście, że w głowie to tysiąc razy umierałam w czasie tych cesarek i czyniłam męża mego przystojnego wdowcem młodym na pożarcie niezliczonej ilości kobiet. Zaparłam się więc i przeżyłam, na złość czającym się brunetkom, blondynkom tudzież rudym. Z mężem pod rękę i skierowaniem w ręku stawiałam się w szpitalu dzień przed. I w sumie nie wiem co lepsze. Taki siurprajs z wodami na dywanie, czy świadomość, że za 10, 9, 8, 7,… godzin zobaczysz swoje dziecko i już. No, ale nie ma człowiek wyjścia, bo ileż można chodzić w tej ciąży, skoro ma się wrażenie, że skóra na brzuchu zaraz puści na wysokości bioder i dziecię samo wyskoczy, bez doktorów. Dzień przed to szpitalny lajcik. Udzielasz wywiadów- o wadze, wieku, stanie cywilnym, miłości do męża i antybiotykach w ciąży. Panie mierzą, ważą, podadzą lekkostrawną kolację (to ważne, że lekkostrawną, o czym przekonasz się następnego dnia rano) i nakazują się zrelaksować. Ktg Ci podłączą kilka razy i nie staraj się go raczej interpretować w internecie, bo wyjdzie, że już rodzisz, a tego byśmy nie chcieli szczególnie, że właśnie sąsiadka z łóżka obok pojechała na cięcie na cito, bo córa nie mogła doczekać do rana. Leżysz więc, słuchasz relaksacyjnego pikania maszyny do ktg i nie możesz zasnąć. Kurczę, rano będziesz mamą. Taką od noszenia, tulenia, karmienia, dawania szlabanu na telewizor i bycia zazdrosną o pierwszą miłość. Tuż przed snem dostajesz espumisan lub inny cud na wzdęcia, bo niefajnie się będzie doktorom przebijać przez Twoje jelita i możesz iść spać. Spokojnie spać. Ha. Ha. Ha.

Przed godziną zero

Ranek przychodzi szybciej niż myśli cały świat. Z resztą świat coś wolno myśli, bo Ty od dwóch godzin masz już dzisiaj i tylko czekasz aż przyjdą i powiedzą, że Twoja kolej. Ale nie tak szybko. Najpierw to co tygryski lubią najbardziej, czyli lewatywa. No nie ma zmiłuj. Teraz już wiesz dlaczego ta kolacja była taka lekka. Może nie wchodźmy w szczegóły, jednak umówmy się, nie jest to ulubiona czynność w Twoim życiu. Potem, jak na gwiazdę poranka przystało bierzesz prysznic. Jednak zamiast ulubionego żelu o zapachu migdałów używasz środka do dezynfekcji, który sprezentowała Ci Pani Położna. Nie czujesz się z tym wyjątkowo, kiedy odkrywasz, że taki sam prezent dostały wszystkie planowane cesarzowe. Cóż począć. Kąpiesz się i zakładasz przepięknej urody koszulkę, co najmniej dwa rozmiary za małą, bo uroczo widać Ci spod niej pupę. Ach. Nie zakładaj bielizny. Nie będzie Ci już potrzebna. Z własnego doświadczenia nie polecam środkiem do dezynfekcji myć włosów. Przy pierwszej cesarce tak zaszalałam i potem przez pół roku nie mogłam ogarnąć ich matowości. Nauczona błędem niedoświadczonej cesarzowej w czasie przygotowań do drugiego cc, skonstruowałam na głowie gustowny koczek. Z reszta akurat głowa to nie będzie Ci do niczego potrzebna jeszcze jakąś chwilę. Wskakujesz na łóżko, przychodzi przemiła Położna, rzuca, że zaczynacie i tłumaczy, co będzie robiła. No nie są to przyjemności godne spa. Cesarskie cięcie to operacja, dlatego wszystko musi być przygotowane tak, żebyście Ty i Twój maluch byli bezpieczni. Najpierw cewnik. Chwilka, dwa ruchy sprawnej pielęgniarki i po krzyku. Od tej pory jesteście nierozłączni. Potem venflony. Dwa. W obie ręce. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś. Dostajesz tabletkę w porywach do dwóch od anestezjologa i pod rękę z kimś silnym idziesz urodzić swoje dziecko.

Już za chwileczkę, już za momencik

Kiedy doczłapiesz do sali operacyjnej, to emocje są takie, że ja nie mogę! I to słynne kłucie w kręgosłup. Za pierwszym razem oblał mnie zimny pot ze strachu, za drugim już nie, ale trzęsłam się jak galaretka. Nie bałam się bólu, bardziej to było coś na zasadzie tak wielkiego zdenerwowania i podniecenia, jak przed pierwszą randką razy miliard. Zanim anestezjolog poda Ci właściwe znieczulenie, znieczula miejsce wkłucia. Ja mam podobno piękny kręgosłup, a skoro obydwa wkłucia poszły raz dwa, to chyba naprawdę tak jest. Potem szybko lądujesz na stole i nagle widzisz swoje nogi w powietrzu. Widzisz, a ich nie czujesz. Mówię Wam, jakie to jest doświadczenie! Potem dzielą Cię kotarką na pół. Pół od góry należy do anestezjologa, pół dolne do doktorów operatorów i Twojego dziecka. Pół górne zostaje podłączone do ciśnieniomierza, pulsoksymetru, jakiś kroplówek i hipnotyzujących oczu Twoich aniołów. Leona i Franka na świecie witała Ciocia Bożenka- położna, która pamięta przyjście na świat Matki Anki- mówię Wam, znać kogoś komu można posłać mordercze wystraszone spojrzenie (podobno taką mieszankę zafundowałam wszystkim obecnym, ale ja to zrzucam na leki) w czasie cc  to bezcenne uczucie. Kiedy górna część Ciebie jest zabezpieczona, na salę wkraczają operatorzy. Dwaj.

Ciach ciach

Doktory zaczynają. Coś tam tną, coś szarpną i niby to czujesz. To znaczy, nie bój się, nie czujesz. Tylko tak jakby wiesz, że ktoś Ci gmera w brzuchu. W tak zwanym międzyczasie po przeciwnej stronie firanki, głowa zaczyna Ci szaleć. Oznajmiasz swoim aniołom, że o matko chyba zwymiotujesz, dostajesz 500 jednostek czegoś tam i robi Ci się lżej. Ni z tego, ni z owego Doktor ogłasza ciszę w eterze, puszcza Ci oko i nakazuje wyjęcie cesarza. Potem żartuje, że jest większy niż zakładaliście (w opcji frankowej mniejszy), a Ty z zawałem czekasz na pierwszy krzyk.

Jest i cesarz

No i płacze. Ciocia Bożenka przynosi Ci go do buzi i możecie się przywitać, wycałować. Wytulić niestety nie, bo nadal jesteś przymocowana do łóżka i maszyn, ale co tam. Kochasz tego małego skrzata i kiedy zabierają go na pomiar jakości z serca spada Ci tak wielki głaz, że słyszy i mąż i mama i teściowa. Jesteś mamą.

After party

Kiedy neonatolog oznajmia Ci, że właśnie zostałaś mamą chłopca na dziesięć w skali apgar, doktorzy operatorzy naprawiają to, co pocięli. Mają niezły ubaw, kiedy pod wpływem 500 jednostek czegoś tam zaczynasz opowiadać o swoim życiu, ale zaręczam Ci, że pewno niejedno słyszeli. Kiedy kosmetyka dobiega końca, nadal nie czujesz swoich nóg. Przychodzi sprawna ekipa, przenoszą Cię na łóżko i jak prawdziwą cesarzową, zawożą na salony. Tam możesz poczekać na swojego dzidziusia. Potem tylko siup pionizacja i być może za dwadzieścia cztery godziny będziesz mogła zjeść sucharka! Teraz tylko po troszku pij i bądź dzielna. To dopiero początek.

A u Was? Jak było?

 

Wpis od niechcenia

Tak najzwyczajniej na świecie czasem mi się nie chce.

Franek ma już pięć lat. Gołym okiem widać, co przez ten czas potworzasty zrobił z jego plecami. Nie trzeba być specjalistą. A właśnie specjalistów nam trzeba. Trzeba poszukać takich, którzy albo będą potrafili naprawić i nie zepsują przy okazji czegoś innego, albo znajdą rozwiązanie, które maksymalnie spowolni chorobę. Chociaż i tak mamy ogromne szczęście, bo dzięki Wam i naszym znajomym z branży udaje nam się prędzej bądź trochę później znaleźć kogoś, kto chce pomóc, kto się podejmie. W czwartek kierunek Poznań- próbujemy botoksu- na chwilę albo na zawsze, jeśli pomoże. Jeśli się uda, to być może niedługo obejrzy Franka specjalista od zaników z Berlina- może zaradzi. Choć i tak to wylewanie wody sitem. Żeby ocalić plecki Frania potrzebny byłby cud. Ogromny niedaś do pokonania. Wszystko, co robimy, to są zbyt małe kroczki.

A kroczkiem oprócz wizyt jest zmiana siedzisk. Od września Franek z racji edukacji siedzi zdecydowanie więcej, niż powinien. Powinien więcej leżeć. A spróbujcie położyć na chwilę ciekawego świata pięciolatka. Nie ma takiej możliwości. Stosujemy więc trochę przekupstwa, trochę zabawy. Każda minuta, kiedy leży i jak to mówimy „prostuje plecki” jest na wagę złota. Dlatego Franek siedzi głównie w baffinie- specjalnie profilowanym siedzisku z podpaszkami- takimi łapkami, które osadzone na różnych wysokościach ograniczają jego kręgosłupowi opadanie. Baffin też męczy Frania. Przecież od takiego ciągłego „podtrzymywania” też cierpną plecy, nogi. Dlatego musiałby poleżeć, a nie chce. Szukamy więc elektryka lub siedziska do naszego. Siedziska, które będzie wyprofilowane, odpowiednie dla pleców. Zaleźliśmy MyGo- siedzisko, które za pomocą adaptera można przymocować do skipiego- naszego elektryka. Będzie to tańsza opcja, niż zakup nowego sprzętu. Byłoby fajnie, gdyby udało się na wiosnę. Wtedy do szkoły Franek mógłby jeździć samodzielnie.

A jeśli o szkole mowa. Nowa władza wprowadza nowe porządki. W sumie to bardzo byśmy chcieli, żeby Franek został pierwszakiem. Naszym zdaniem to dla niego najlepsza opcja. Ale czy będzie mógł chodzić do tej szkoły? Czy będzie miał pomoc pomocy nauczyciela? Czy będzie mogła nią być ciągle Ciocia M.? Czy będziemy musieli kogoś poszukać i nauczyć wszystkich zasad i zagrożeń? Czy znajdziemy? Czy zdążymy? Czy biurokracja nam tym razem pomoże, czy przeszkodzi? Kiedy zacząć?

I tak to już jest w rodzinach takich jak nasza. Ciągle się czegoś szuka. Lekarza, specjalisty, terapeuty, sprzętu, leku, terapii, ośrodka, przepisu, pomocy. Końca tych poszukiwań nie widać nigdy. My szukamy już prawie pięć lat. I czasem bywamy po prostu zmęczeni. Zbyt zmęczeni na takie wielkie problemy. I czasem nam się po prostu nie chce. Nie chce tego wszystkiego. Chce nam się resetu. Tylko każdy reset będzie szkodą dla Frania.

Stąd wpis dziś też taki. Od niechcenia.

Niebezpieczne miejsca w życiu każdej matki

Pochłonęło matkowanie Matkę Ankę bez reszty. Musicie jednak wiedzieć, że pod pojęciem matkowania ukryła Matka także odkurzanie (mieszkamy chyba w epicentrum kurzu, bo można ciągle i bez przerwy latać ze ścierką), mycie podłóg (młodszy ulewa, gdzie popadnie, starszy rozlewa, gdzie popadnie) oraz tak ulubione sprzątanie podłóg (to, że po synach to jeszcze Matka ogarnia, ale są tacy w naszym domu, co nadal wierzą w teleportację ubrań na trasie suszarka-żelazko-szafa). Zatem poza karmieniem (na żądanie i po zerówce) i sprzątaniem (jak wyżej) została Matka pełnoetatową Matką. I na bazie swoich doświadczeń odkryła Matka trzy niebezpieczne miejsca w życiu każdej kobiety-matki. Miejsca, które chłoną jak Vegas- niby wiesz jak, po co i dlaczego tam weszłaś, ale po wyjściu orientujesz się, że wyjęłaś sobie kilka 😉 minut z życia zupełnie nie pamiętając, kiedy.

1. Łazienka

Wchodzisz tylko umyć zęby. I tak zupełnie przy okazji spryskujesz lustro, bo ktoś umazał pastą, a tego nie znosisz. Przecierając lustro, szukasz winnego: najmłodszy bezzębny, więc nie korzysta, więc ma alibi. Średniemu osobiście myjesz zęby najczęściej w kuchni, więc jakby nie ma opcji. Nie chcesz pokazywać palcem, kto jeszcze mógłby, więc przecierasz lustro. Potem tylko domestos do wc, potem złożysz ręcznik, przetrzesz umywalkę, wstawisz pranie (bo ha! odkrycie pralka sama tego nie robi, trzeba ją poprosić- to dygresja do sugestii panów, że „kochanie, jak zrobiłaś pranie? przecież mamy pralkę!”). Po 20 minutach bierzesz szczotkę, pastę i… zęby myjesz, rozpakowując zmywarkę. Życie matki nie znosi próżni.

2. Sklep

Oj naiwne! Pomyślałyście, że z ubraniami? Albo chociaż drogeria? Dream on! TE zakupy robi się (ha ha) w wolnej chwili lub (ha ha ha) w internecie w wolnej chwili ;). Zatem mam na myśli normalny sklep spożywczy, dla zmotoryzowanych i bogatych może być nawet wielkopowierzchniowy- jest wtedy szansa, że zahaczysz o dział „szampony” lub „skarpetki” i jakby potrzeba pobycia w wielkim świecie zostaje zaspokojona. I pokażcie mi moje miłe panie kobietę, która kupuje tylko to, co na liście. Oczywiście, jeśli listę w ogóle posiada. Nie jeden raz obiecała sobie Matka, że zasiądzie w niedzielny wolny (ha ha) wieczór i zrobi listę na cały tydzień obiadów, a w konsekwencji listę zakupów i życie Matki będzie łatwiejsze i jak z bajki. No, ale w sumie to bez sensu. Tak sobie darować element zaskoczenia. Chodzisz więc po sklepie, bez listy, wrzucasz do koszyka- pod wózkiem, w którym wozisz Juniora, bo przecież jesteś „prawdziwą kwoką” i dziecięcia nie odstępujesz na krok- rzucasz więc pod wózek i w myślach ustalasz menu. Zupełnie przypadkiem po powrocie do domu okazuje się, że kupiłaś siódme opakowanie gąbek do zmywania i szesnasty odświeżacz do łazienki, a na obiad kombinujesz sadzone i ziemniaki. A zupa na dwa dni. Tym samym sklep wyjmuje Ci z życia ze dwie godziny z dojazdem, a po potrzebne produkty na obiad i tak posyłasz męża do osiedlowego.

3. Łóżko

Normalnym ludziom łóżko kojarzy się całkiem przyjemnie. Ale nie matkom… Kiedy już obmyślasz w głowie chytry plan, że posyłasz starszego do zerówki, młodszego słowiczym śpiewem usypiasz na długie dwanaście minut, a sama pędzisz na górę i śpisz… no to się nie udaje. Bo niby pędzisz na górę, niby się rzucasz cała do spania, kiedy nagle przypomina Ci się, że w nocy młodszy ulał. Siedemnaście razy. Na Twoją poduszkę, a potem na poduszkę mężową, który w ramach solidarności małżeńskiej przyjął na siebie część nocy z młodszym. Potem odkrywasz, że starszy rozlał picie- oczywiście, że na Waszym łóżku, bo rano nie ma nic fajniejszego niż poczwórne wylegiwanie się w rodzicielskiej pościeli. No to zmieniasz pościel, ścielisz, już już już prawie leżysz i młodszy się budzi. No i pospane.

Generalnie to Matka tak sobie myśli, że kocha być Matką. To lustro, te ubrania, podłogi, pościele, to w sumie tylko dodatek, takie skutki uboczne. Bo potem nagle obaj synowie wpadają w śmiechawkę- głupawkę. Mąż zrobi herbaty malinowej. I jak już wszyscy trzej idą w końcu spać i zapada błoga cisza, to można się napawać swoim szczęściem. I tak sumując matczyne przemyślenia, można je określić jedyną trafną internetową mądrością: „Dlaczego kobiety zostają matkami? Bo lubią sprzątać bałagan, którego nie zrobiły! ” 😉

p.s. Wiecie, że naklikaliście nam 5 000 000 odsłon bloga? PIĘĆ MILIONÓW raz kliknęliście w mojsynfranek.pl.