Czasem w luźnych rodzinnych rozmowach, kiedy wspominamy sobie jakieś ciekawostki życiowe i zaczynamy wspominać złe czasy Franka nasi bliscy powiedzą coś, co staje gulą w gardle. To bardzo szybko stawia mnie do pionu i przywołuje do porządku. To właśnie wtedy przestaję patrzeć na siebie, jak na cierpiącą wiecznie matkę, co do której nikt nie może wiedzieć, co czuję. Każdy z nich przecież ma głowę i serce, w których kłębią się miliony uczuć. Każdy z nich na swój sposób przeżył i pamięta dzień, kiedy Franio trafił do szpitala, kiedy był podłączony już do rurek i rureczek, kiedy był niemy. Każdy na swój sposób przeżywa ten rodzaj uczuć, którego nigdy nie chciałby doświadczyć. Jestem dumna z tego, że niemal cała nasza rodzina z nami została (wiem, że różnie to bywa), że każdy z nich, czasem na przekór osobistym predyspozycjom i pokonując wiele lęków, stara się nam pomóc i sprawić, by życie naszego Frania było po prostu zwyczajne.
Dziś na blogu nasza Ciocia Ew. Mama Kuby, żona mojego brata Wujka A. I jej wspomnienia z migawek życiowych Franka. A Wy, jak pamiętacie spotkanie z Franiem?
„Ciocia Ew. pisze”
Kiedy Frankowa Mama poprosiła mnie o gościnny wpis na bloga, nie wiedziałam czy drżeć z ekscytacji czy ze strachu. Wiecie, czego się bałam najbardziej? Tego, że wpis nie spodoba się najważniejszej osobie – Frankowi. Tematem przewodnim moich wypocin powinny być wspomnienia związane z Franklinowskim. Ale jak opisać uczucia, które towarzyszyły mi przy bliższym spotkaniu z chorobą Frania, a które tak mocno chciałam ukryć przed tym dzielnym chłopcem? Uczuciowy coming out to nie jest bułka z masłem, a już najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że dotyka dziecka. Bo pamiętacie, że Franio jest dzieckiem? On może wydawać się taki dorosły, taki dojrzały, ale ja nadal jak na Niego patrzę to często postrzegam Frania przez pryzmat kilku tak ważnych dla mnie wspomnień..
Pamiętam TEGO Sylwestra. Pamiętam jak Frankowa Mama podjechała pod mój dom. Franio wygodnie leżał w foteliku na tylnym siedzeniu, a ja dostałam przykazanie opiekowania się Nim w czasie drogi. Przysięgam, że Franciszek przepłakał całą drogę. Śpiewałam, zabawiałam Go, robiłam co mogłam, jednak mały nie przestawał płakać. Ale przecież małe dzieci płaczą, prawda? Moje ostatnie wspomnienie z „bezrurkowym” Franciem to właśnie dzień, od którego wszystko się zaczęło.
Kolejny raz spotkaliśmy się z Franciszkiem już w szpitalu w Łodzi. Razem z mężem (wtedy jeszcze moim chłopakiem, a bratem Frankowej Mamy) jechaliśmy pociągiem z Poznania do Łodzi i powiedzieliśmy sobie raz: nie płaczemy przy Franiu. Uzbrojeni informacjami od Ani na temat tego, czego możemy się spodziewać wchodząc na szpitalną salę ochoczo przekroczyłam próg pomieszczenia i.. wyszłam. Zawróciłam i rozkleiłam się totalnie. Nigdy nie zapomnę tych urządzeń, do dziś pamiętam rozkład sali i wygląd ścian pokoju, w którym tyle czasu spędził Franklin. Co z tego, że obiecałam sobie, że nie będę płakać jak nawet nie kontrolowałam potoku łez wylanych przez tak jawną niesprawiedliwość? Że On? Że dziecko? Że Franek? Dlaczego? Dlaczego On? Te czucia szarpią mną do dziś. Głównie w momentach, kiedy widzę na co stać tę chorobę.
A wiecie, że z Frankiem zostaliśmy kiedyś sam na sam? W sensie Franio, wujek A. i ja. To był wieczór, a Ania z Szymonem zrobili sobie tzw. „wychodne”, na które my zgodziliśmy się nie bez oporów. To nie jest tak, że nie chcieliśmy zostać z Frankiem. My baliśmy się z Nim zostać. Wiem, że człowiek w stresie potrafi zrobić wiele, ale kiedy Frankowi Rodzice żegnali nas, zapewniając, że przecież niedługo wrócą, zastanawiałam się jak powinnam na nich spojrzeć, żeby dać do zrozumienia, że tak bardzo to wszystko mi się nie podoba. Franio jak na dzielnego dzielniaka przystało, przespał nieobecność Mamy i Taty i musicie wierzyć Ani kiedy mówi, że małego często trzeba przekładać na drugi boczek. Nie zmrużyłam tego wieczoru i części nocy oka, stale nasłuchując czy Franciszek nie chce pić albo czy Mu wygodnie.
I mimo że te wydarzenia mocno wyryły się w mojej pamięci, to nigdy nie zapomnę jak Franio zamęczał mnie, kiedy po raz 8387437 musiałam Mu śpiewać Hakuna Matata. Zawsze będę pamiętała jak uczyłam Go angielskiego i pięknie powtarzał za mną „banana”. Albo jak w Poznaniu nad ranem zasnął wtulony we mnie i spaliśmy do południa. I to jak nazywał mnie ciocią Elewiną. O, albo jak czytaliśmy książki! Wbrew chorobie, to te weselsze wspomnienia i historie wiążą się z pojawieniem się Franka w moim życiu. Pierwsze zdjęcie w szpitalu, pierwsze zdjęcie ze mną, pierwszy raz jak wzięłam Go na ręce, pierwszy raz jak dał mi buziaka. Pierwszy ogromny uśmiech i śmiech niemal w głos, pomimo podłączenia do respi. I teraz, kiedy dzwoni do mnie i od razu pyta gdzie jest Maksiu (mój pies) albo śpiewa z wujkiem A. w głos Maroon 5.
Często łapię się na tym, że zapominam o chorobie Franka. I myślę, że to przede wszystkim Jego zasługa. Jego pogody i hartu ducha oraz tego, jak bardzo obdarza nas swoją miłością.