Sytuacja wygląda następująco: wróciłam do pracy. Poważnie. Doprawdy nie wiem, kiedy minął ostatni rok, bo przecież nie dalej niż wczoraj urodził się Miluś. Ach Miluś! No właśnie. Poszedł do żłobka. Z tym żłobkiem to też była jazda, bo nagle się okazało, że jakiś boom demograficzny czy coś i czynne są wyłącznie listy rezerwowych. Długie listy rezerwowych. Bardzo długie. Koniec końców udało się jednak Milonka w żłobku ulokować i już po dwóch dniach obecności zapadł na śmiertelną dla mężczyzn chorobę- katar czyli. W związku z tym pierwszego dnia pracy Matka wzięła urlop. Bo dzieć obłożnie chory, drugi do szkoły, do pediatry kolejki i coś trzeba z tym fantem zrobić. W każdym razie stan na dziś to sytuacja unormowana- Mama w pracy, dzieci w placówkach edukacyjnych. I wracając do żłobka, to ta mała męska gadzina pierwszego dnia wzięła za rączkę swoją panią, zrobił pa pa i poszedł. Poszedł, nie spojrzawszy nawet w moją stronę. Potem przy odbiorze Młodziaka usłyszałam, że nie płakał nawet sekundy, obiad zjadł jako pierwszy i wrócił z Matką do domu, bo nie miał innego wyjścia. Przyznam, że łatwiej zostawia się dziecię, które nie łka od wyjścia z domu, no ale westchnąć na pożegnanie to mógłby chociaż przez momencik. Nie o Milusiu miał to być jednak wpis, a o mnie. Królowej. Tylko jednej.
Więc wróciłam do pracy. Wiem, że nie zaczyna się zdania od więc, pamiętam z liceum. Z resztą podejrzewam, że akurat Panią Basię polonistkę to wiele moich koleżanek licealnych pamięta. Jednak są zdania, których nie można rozpocząć inaczej. Tak się buduje dramaturgię. Więc wróciłam do pracy. Ugh. No. Powiem tak. Kierowcy autobusów niezbyt zmienili swoje podejście do pracy przez ostatnie półtora roku. Za to krajobraz na trasie dom-praca zmienił się diametralnie! Ileż nowych budynków powstało! Albo na Częstochowskiej wyburzyli młyn, taki stary, piękny w sam raz na klimatyczny dom za miliony monet. Zaś dołującym podwójnie jest fakt, że kiedy wsiadam na krańcowym przystanku, a przystanek dalej wsiadają młodziaki z naszego osiedla, to mi mówią 'dzień dobry’! Wszyscy! Na nic moje młodzieżowe hitowe spodnie z dziurami na kolanach przy 5 stopniach i deszczu. Metryki nie oszukasz. Droga do pracy mija mi zatem upojnie na podziwianiu młodzieńczych twarzy i studiowaniu firmowych materiałów.
Czas w pracy mija zaskakująco. Zaskakująco szybko. Staram się jednakowoż nadrobić odłożone na czas macierzyńskiego umiejętności i powoli wkręcam się w trybiki. Koleżanki miłe, śniadanie przygotowuje mąż, Ciocia M. śle smsy ze szkoły, żłobek nie dzwoni. Za oknem pada niemiłosiernie, a ja swoje ukochane botki na koturnie mam u szewca Emila, który w wielkiej łaskawości swej obiecał usługę ekspres, coby „takiej ładnej pani” stópki nie marzły. Ładna pani poczuła się więc połechtana w metrykę i zostawiła butki, podążając radosnym krokiem do pracy.
Pozostaje nam więc kwestia poranków. Dwa razy wstaliśmy już dziesięć minut za późno. Okazuje się, że podanie herbaty trzydzieści sekund po czasie potrafi rozłożyć dzień na łopatki. Na szczęście nie jesteśmy zbyt wybredni i połowie z nas wystarcza kanapka z serem na szybko i łyk kawy, a drugiej połowie mleko z płatkami i mleko z butli. Poza tym jesteśmy wiecznie poszukujący: telefonu, skarpetek, czapki, chustki, dokumentów od samochodu, kluczyków od samochodu oraz kluczy do drzwi wejściowych. Jesteśmy także mistrzami w niezabieraniu- śniadania do pracy, teczki z dokumentami, listy zakupów i innych przydasi. Póki co nie zdarzyło nam się zostawić w domu któregoś z synów, aczkolwiek myślę, że to kwestia czasu.
I jeszcze dom. Nie da się. Znaczy, jeszcze nie rozkminiłam, jak to zrobić, żeby się dało. Co? Wrócić do domu o 17.30, ogarnąć chłopców, obiady i umyć podłogi! Pranie chyba się zaraz samo wypierze, a odkurzacz sam pojeździ po domu. Jednakowoż jeszcze nie nadążam.
To byłam ja.
Matka Anka pracująca zawodowo.
Cztery dni.
Boszszz cztery dni już nie odkurzałam?