Ponieważ 365 milionów stopni w cieniu nie ułatwia nam rodzinnych spacerów w ciągu dnia, a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że i te wieczorne nie należą do najprzyjemniejszych- siedzimy w domu. Pot leje się strumieniami, wsiąka w tasiemkę, wsiąka w gazik zwany krawatem, obsiewając chuderlawą (aczkolwiek przepiękną) szyjkę potówkami. Ponieważ w zwalczaniu potówek jesteśmy wprawieni w boju dzięki kilku poprzednim sezonom i polega to głównie na zmienianiu krawatu na czysty kilka razy dziennie, jakoś sobie radzimy.
Tym samym w ciągu dnia tata, a wieczorami mama wspinają się na wyżyny kreatywności, by zapewnić synowi rozrywki godne Dziedzica bez wychodzenia na skwarne i spieczone podwórko.
W związku w powyższym Franio czyta coraz lepiej, liczy już rewelacyjnie i zaczyna dodawać. I wyobraźcie sobie, że są to dla niego rozrywki! 😉 Zdarza nam się jednak czasem zaproponować coś naprawdę lekkiego i dziecięcego bez podtekstu nauk ścisłych i humanistycznych. Wspólnie z Francysiem uznaliśmy pewnego razu, że jego ulubionym pojazdom także jest gorąco i trzeba im zapewnić basen. Ponieważ w temacie basenu nadal aktualne jest marzenie o zjechaniu na prawdziwej dorosłej zjeżdżalni, także i zabawki musiały mieć takową zapewnioną. W matczynej humanistycznej głowie zrodziła się zatem konstrukcja godna najlepszego architekta ever i tak oto powstało… to. To się rozpadało co chwilę i trzeba było naprawiać, ale zabawa była przednia, bluzka i spodnie Dziedzica mokre, a pojazdy orzeźwione.
Wy też szukacie chłodu, cienia i rześkości?