Wieki temu jakiś mędrzec wymyślił wiele mówiące określenie Matka Polka. Wiadomo, że to zależy od kontekstu, jednak jeśli dodamy doń słowo 'typowa’, to już wiadomo o co chodzi. Dno i pięć metrów mułu. Skakała taka nad tymi dzieciątkami wiecznie. Wycierała smarki Michasiowi, zawiązywała but Agniesi, poprawiała kokardy Krystynce. Sama ciągle na końcu, taka bez wyrazu. Uzupełnieniem Matki Polki jest Matka Polka Cierpiąca, czyli taka której Agniesia czy też Krystynka jest niepełnosprawna tudzież ciężko chora. Tutaj oczywiście naturalnym jest, że po pierwsze dziecko. Ale niech ci się taka uśmiechnęła z przekąsem, żart opowiedziała albo zamarzyła o chwili tylko dla siebie to już nie jest typowa – jest egoistyczna, samolubna, zakłamana.
Na szczęście tamta Matka Polka to mit. Dziś Matka Polka to bardzo często ogarnięta życiowo dziewczyna, dla której oczywiście dzieciaczki nadal to priorytet, ale odnajduje ona w tym sens i radość. Nie jest umęczoną cierpiętnicą, która w dziurawym dwunastoletnim swetrze wydaje ostatni grosz na nike dla syna. Taką mam przynajmniej nadzieję. Bo prawda o Matkach Polkach Cierpiących niewiele się zmieniła. Wciąż objuczone wyrzutami sumienia i karcącymi spojrzeniami wolą pozostawać w cieniu i być niewidzialne. Zdarzające się co jakiś czas kolorowe ptaki nadal traktowane są jak nomen omen białe kruki. Tymczasem rzeczywistość bywa zupełnie inna…
To wpis o mnie, trochę o moich koleżankach z niepełnosprawnymi dzieciątkami na chacie (personaliów nie podam, rozpoznajcie się). Bo my smutne, nieszczęśliwe i niewidzialne już tylko bywamy. Czasami. Yupi!
Po pierwsze najgorsze (Mamo nie czytaj!): ja strasznie przeklinam! Jeśli to prawda o tych szewcach, że klną jak szewc to oni mogą mi buty czyścić. Oczywiście nie w domu i nie przy dzieciątkach i nie przy Mamie, a przy Teściowej to wcale, ale klnę aż uszy więdną. Najczęściej w pracy. Bo jak się rzuci jakimś soczystym za przeproszeniem pierdolnięciem, to jakoś łatwiej na tego maila klientowi odpisać. Za kierownicą z rzadka rzucam czymś niewybrednym, głównie dlatego, że jeździ ze mną Leoś. Za to Franek na urodziny zamarzył sobie kilka rzeczy. Jedną z nich jest Słownik Brzydkich Wyrazów, którego intensywnie poszukuję od jakiegoś czasu i biedak nie wie, że Mama to by go mogła współtworzyć w sumie. Moje dzieci myślą bowiem, że najgorszym słowem z moich ust jest dupa i cholera. No, życie.
Po drugie (Mamo tutaj to już tym bardziej nie czytaj) piję alkohol. Nie, że upijam się do nieprzytomności każdego wieczoru na kanapie, bo piwo z zawartością 2 procent alkoholu raz na jakiś czas to umówmy się… Ale tak jestem mamą niepełnosprawnego dziecka i wiem jak smakuje wino i gin z tonikiem też. Z czasów liceum już wyrosłam, co nie zmienia faktu, że dnia po moich trzydziestych piątych urodzinach wolałabym nie pamiętać. Zasada jest prosta: ja piję, mój mąż nie i na odwrót. Wiadomo, ktoś musi mieć czujkę. I kiedy myślicie, że będzie już tylko gorzej, porzucacie lajkowanie strony i wszystkie peany na naszą część to muszę Was rozczarować. Z rzeczy totalnie nieodpowiedzialnych ta jest jedyna.
Nie zmienia to jednak faktu, że powinnyśmy się trochę przestać uświęcać i żywcem stawiać do nieba. To niezaprzeczalna prawda, że mamy trudniej. Dużo trudniej. Czasem wręcz niewyobrażalnie trudniej, ale żyć żeby nie zwariować w tym trudzie też trzeba próbować. Franek jest oczywiście wspaniały, mądry, dzielny i wyjątkowy. Ale bywa też pieruńsko męczący. Dlatego zdarza mi się powiedzieć, żeby dał mi spokój i zajął się sobą. Zagrozić, że jeszcze słowo a jak babcię kocham wyjdę z siebie i stanę obok. Dać komputer na godzinę i leżeć na kanapie nie stymulując bez przerwy rozwoju swojego niepełnosprawnego dziecka, bo serio czasem nie mam na to siły ani ochoty.
Z rzeczy strasznych, których oczywiście NIE WYPADA robić matkom jak ja – to ja jeszcze noszę obcasy (rzadko już, bo wiek nie ten), farbuję włosy i wychodzę z koleżankami (też rzadko, bo przecież człowiek wyrwać się z kieratu to nie ma jak). Lubiłam też malować usta i chyba do tego wrócę, bo ostatnio jakaś taka bez wyrazu jestem. Najgorzej jednak, że ja się też śmiać lubię i to humor taki czarny mam z najbliższymi moimi psiapsi, że to wierzcie mi, nie nadaje się do publikacji (bo Mama czyta).
Żebyście mnie jednak już tak do końca nie znielubili, to powiem Wam czego na pewno nie robię. Nie umartwiam się nad sobą na zapas. Gorsze dni przepłakuję w łazience lub po kołdrą, bo tam nie wchodzą potwory. Nie robię z siebie jedynej, wspaniałej i prawilnej, bo nie widzę podstaw. Mamy trudno z Frankiem, ale takie jest nasze życie i drugim wyjściem była rezygnacja z niego, a to by było dopiero nie fair. O. I jeszcze nie ćwiczę ani nie biegam ani nie jestem na diecie, a powinnam bo już mi tak dobrze szło i wystarczyło raz odpuścić, żeby strój do ćwiczeń zaginął w tajemniczych okolicznościach, a buty do biegania pokrył kurz i to nie ze ścieżki biegowej.
Teraz, kiedy ideał sięgnął już bruku i okazało się, że nie taka Matka cudna i umartwiona jak ją malują, to pozostaje Wam już tu zostać na dobre i na złe. Macie haki jak malowane!